Jak nas robią w balona

Kiedy w ubiegły weekend, tak jak wielu z nas, oglądałem skok Felixa Baumgartera, byłem pełen podziwu dla jego wyczynu – nie tylko dla samego śmiałka, który odważył się na coś naprawdę niebezpiecznego, ale także Red Bulla który wzniósł się do stratosfery wyczynów marketingowych. Jednak gdzieś w tyle głowy wciąż kołatała się myśl: co się stało z prawdziwym podbojem kosmosu? Czy pozostaje nam już tylko marketingowe rozdymanie pomniejszych osiągnięć?

675px-BalloonKiedy Sputnik po raz pierwszy wysłał do nas z kosmosu swoje  pipkanie, a wkrótce potem z udanej podróży na orbitę powrócił Jurij Gagarin, świat był pełen optymizmu. Prezydent USA John F. Kennedy ogłosił światu amerykańskie plany wylądowania na Księżycu, a naukowcy roztaczali przed nami wizje stałych baz kosmicznych czy lotów na Marsa. USA dotrzymała słowa danego przez Kennedy’ego i w roku 1969 Neil Armstrong postawił stopę na Księżycu. Był to wielki sukces ludzkości, ale i również, jeśli spojrzymy na to z dystansu, pierwszy sukces kosmicznego Public Relations.

Otóż mało kto pamięta, ale w owym czasie Sowieci wysłali na księżyc kilka zautomatyzowanych misji. Amerykanie także rozważali wysłanie robotów, ale doszli do wniosku, że jest to technicznie niemożliwe, zresztą „człowiek na Księżycu” brzmiało znacznie bardziej romantycznie i oddziaływało na wyobraźnię milionów. Tymczasem dwie udane misje Łunochodów dowiodły, że w kwestii technicznych ograniczeń Amerykanie mylili się. I choć oczywiście wielkie uznanie należy się amerykańskim astronautom, którzy ryzykowali życiem, aby dostać się na Księżyc, sukces sowieckich naukowców był także czymś niesamowitym – na podobny wyczyn ze strony Amerykanów musieliśmy czekać aż do 1997 roku, kiedy na Marsie wylądował łazik Pathfinder…

Ale wróćmy do naszej powtórki z historii: po sukcesie programu Apollo, nastąpił krótki okres współpracy obu kosmicznych supermocarstw. W roku 1975 miało miejsce symboliczne połączenie na orbicie statków Apollo ASTP oraz Sojuz 16. Był to wielki sukces propagandowy, ale w sumie nie było to nic nowego, jeśli chodzi o posunięcie podboju kosmosu do przodu – procedurę dokowania na orbicie, dzięki misji Apollo, Ziemianie mieli opanowaną już od dawna.

Jednak ta współpraca nie trwała długo. Wkrótce dwa kosmiczne supermocarstwa znów zaczęły konkurować. Programy kosmicznych laboratoriów prowadzone były oddzielnie. Amerykański Skylab nie był aż tak wielkim sukcesem, jak radziecki program Salut, który nie tylko dostarczył niezwykle cennych doświadczeń, niezbędnych do budowy stałej stacji kosmicznej, ale i pozwolił zaprosić do współpracy kosmonautów z krajów satelickich Związku Radzieckiego.

Dziwnym jednak trafem, w internecie na stronach anglojęzycznych, program Skylab jest bardzo często porównywany – nie z programem Salut, a ze stacją kosmiczną Mir, co może tworzyć błędne wrażenie, że Rosjanie zrobili mniej więcej to samo co Amerykanie, tylko ponad 10 lat później.

Gdy rozmawiam z moimi brytyjskimi przyjaciółmi na temat podboju kosmosu, okazuje się, że w odróżnieniu od sukcesów amerykańskich, program Salut jest tu całkowicie nieznany. Fakt, że pierwszy polski kosmonauta poleciał w kosmos ponad 10 lat przed pierwszym kosmonautą Angielskim, spotyka się z niedowierzaniem, a już o tym, że pierwszym człowiekiem na orbicie, który nie był ani obywatelem USA ani ZSRR był Czech Vladimír Remek – to praktycznie nikt nie słyszał.

No ale znowu oddalamy się od historii. Po kosmicznych laboratoriach nastąpiła era Promów Kosmicznych. To znaczy nastąpiła w Ameryce głównie, bo Sowieci skupili się na budowie stałej stacji orbitalnej Mir. Jednak i oni w końcu ukończyli projekt swojego promu kosmicznego i odbyli próbny lot na orbitę. Oba projekty – tak amerykański Space Shuttle, jak i radziecki Buran-Energia miały już przy założeniu wielką wadę: otóż w ich projektowaniu maczali palce wojskowi, którzy chcieli, aby promy miały także zastosowanie wojenne – a jak mawiała pewna babcia z telewizyjnej reklamy – jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego. W rezultacie promy kosmiczne nie były aż tak praktyczne do użytku naukowego, jak mogłyby być, gdyby nie ingerencje wojskowe, a każdy ich lot kosztował fortunę.

Amerykanie nie mieli wyboru, bo po rozpoczęciu programu promów kosmicznych skasowali projekt Apollo. Tymczasem pierwszy lot Burana odbył się dopiero 10 lat później i zbiegł się z rozpadem Związku Radzieckiego – Rosjanie musieli stawić czoła upadkowi komunizmu i program kosmicznych podbojów nie był na szczycie listy ich priorytetów.

Mając do wyboru rozwijać projekt promów, lub utrzymywać stałą stację kosmiczną –  zdecydowali się na to drugie: było to coś, czego Amerykanie mogli im pozazdrościć, a na stację z powodzeniem mogły latać stare statki Sojuz. Amerykanie na początku próbowali bagatelizować tą nierównowagę, uparcie promując program Space Shuttle, jako szczytowe osiągnięcie myśli ludzkiej, jednocześnie wyśmiewając problemy Rosjan na starzejącym się Mirze. Jednak pomimo wielu udanych własnych projektów (np. teleskopu Hubble’a) doszli w końcu do wniosku, że współpraca przy stałej stacji kosmicznej jest niezbędna. I choć Rosjanie, wciąż eksploatujący przestarzałego Mira nie mieli zbyt dużo pieniędzy, ich doświadczenie i wiedza zdobyte przy tym projekcie były nieocenione – dlatego nie mogli zostać pominięci przy budowie nowej, międzynarodowej stacji kosmicznej.

I choć ISS to wielki projekt, owoc współdziałania wielu narodów, a mamy też inne wspaniałe projekty, jak słoneczne laboratorium Soho, lądowanie Huygensa na Tytanie czy Curiosity na Marsie, to jednak zdaje się, że podbój kosmosu jakby stracił impet. Mieliśmy mieć dziś stałe bazy na księżycu i odwiedzać Marsa, a co mamy? Stację orbitalną, na którą latamy 40-letnimi statkami Sojuz, a najdalsza ziemska sonda to Voyager, wypuszczony w latach 70-tych…

Owszem, mamy również Felixa Baumgartnera, który skacząc z balonu na rekordowej wysokości pobił trzy rekordy – i co z tego, że każdy z nich miał ponad 40 lat. Śmiały to wyczyn, choć tylko trochę śmielszy od tego, co Sowieci i Amerykanie robili już w latach 50tych…

A ja tak sobie myślę, że to w sumie smutne: 40 lat temu, w lampowych, czarno białych telewizorach w bakelitowej oprawie, ludzie oglądali pierwsze kroki Neila Armstronga na księżycu. Dziś technologia rozwinęła się wręcz nie do poznania, mamy możliwości o których 40 lat temu nie śnili nawet najbardziej odważni wizjonerzy, a w swoich telefonach komórkowych albo przez internet w HD oglądamy faceta który skacze z balonu. I z całym szacunkiem dla dzielnego Felixa – lot balonem do Stratosfery to jednak nie to samo co lot rakietą na Marsa…

Kolejną rzeczą, która mnie zasmuciła to to, że Amerykanie dalej dbają tylko o swój PR. Rekord najdłuższego skoku swobodnego bez spadochronu należał do Rosjanina Jewgienija Nikołajewicza Andrejewa… Ale jakoś podczas transmisji Red Bullowego wyczynu jego imię nie padło ani razu – rekord przypisywany był Josephowi Kittingerowi który, to prawda, spadał dłużej, ale jedynie dlatego, że podczas spadku miał otworzony mały stabilizujący spadochron. Dlatego właśnie spadał dłużej i dlatego jego rekord nie został uznany. To znaczy nie został uznany przez nikogo, oprócz Amerykanów. Nie przeszkadza im to jednak w kółko powtarzać swoją wersję, a że PR-owców mają najlepszych…

I tak mi przyszło do głowy – jak mamy dokonywać wielkich kroków ludzkości, kiedy jesteśmy tak małostkowi, że nie stać nas na taki mały krok człowieka jak przyznanie, że ktoś inny był lepszy?


Tekst ukazał się w portalu gazetae.com
Fotografia: “Balloon” autorstwa SebastianmPraca własna. Licencja CC BY-SA 2.5 na podstawie Wikimedia Commons.

 

 

 

Comments

comments