O umiarkowanym postępie w granicach zdrowego rozsądku.

640px-Cut_up_steakInternet pełen jest radykalnych działaczy na rzecz lepszej przyszłości. Z każdej strony nawołują nas do porzucenia ropy na rzecz energii odnawialnej, przejścia na wegetarianizm czy zaprzestania marnowania jedzenia. I choć oczywiście im większych wyrzeczeń wymaga dane działanie, tym mniejszy procent zwolenników radykalnych rozwiązań stosuje je w swoim własnym życiu, to jednak coraz większa liczba ludzi zatroskanych o dobrostan zwierząt faktycznie rezygnuje ze spożywania mięsa. Na ulicach można także spotkać zapalonych rowerzystów czy hipsterskie mamuśki wożące swoje dzieci do przedszkola w trójkołowych wózkach rowerowych, tzw. cargo-bike’ach, które starają się zmniejszyć swój udział w globalnym ociepleniu do minimum. I chwała im za to. Ale czy jest możliwe, abyśmy wszyscy z dnia na dzień diametralnie zmienili swoje życie?

Wyobraźmy sobie, że od jutra cała ludzkość przechodzi na wegetarianizm i rezygnuje z zabijania zwierząt. Farmy momentalnie bankrutują i miliardy zwierząt hodowanych na rzeź wydostają się na wolność. Raczej nikt ich nie zarzyna, bo rzeźnie przecież utrzymują się ze sprzedaży mięsa… I jeśli nawet udałoby się przeprowadzić masową sterylizację zwierząt dawniej hodowlanych to jednak wciąż powstałby problem z obecnym pokoleniem, wielokrotnie przekraczającym liczbę ludzi na świecie, a dodatkowo przez stulecia selekcyjnej hodowli przystosowanych do przerabiania monstrualnych ilości paszy na masę mięśniową…

Momentalnie wszystkie uprawy roślin a nawet miejskie klomby znikają w czeluściach krowich czy owczych żołądków. Wkrótce ludzkość, musząca konkurować o roślinne pożywienie z miliardami wypuszczonych na wolność zwierząt zaczyna przymierać głodem, a walające się wszędzie truchła padłych zwierząt (bo często odmiany hodowlane, takie jak „przemysłowe” kurczaki nieprzystosowane są do życia na wolności) powodują dodatkowe epidemie. Padłe zwierzęta zaczynają roznosić choroby, które ciężko jest zwalczać, bo hodowlane zwierzęta nierzadko faszerowane są sterydami i antybiotykami, które, wydostawszy się z izolowanych farm, doprowadzają do rozprzestrzeniania się odpornych na nie odmian zarazków. Niezupełnie porywająca wizja, prawda?

Dlatego lepiej chyba byłoby jeśli na wegetarianizm nie przejdziemy wszyscy naraz. Dlatego nie dajmy sobie wmówić, co często próbują robić wegewojownicy, że jesteśmy bezdusznymi egoistami ponieważ wciąż jemy mięso. Zresztą, czy pozostanie mięsożercą musi oznaczać zgodę na złe traktowanie zwierząt? Wręcz przeciwnie, to właśnie jedząc mięso mamy wpływ na to, jak traktowane są hodowlane zwierzęta.

Interesujmy się tym, skąd pochodzi kupowane przez nas mięso. Sprawdzajmy certyfikaty, które często (jak np. w przypadku organic) oznaczają że dochowane są odpowiednie standardy hodowli. Upewnijmy się, że mięso nie pochodzi z uboju rytualnego. Zastanówmy się, czy nie lepszą alternatywą dla klatkowo hodowanych kurczaków nie byłaby wołowina lub jagnięcina, szczególnie w Wielkiej Brytanii gdzie krowy i owce mają całkiem przyjemne życie, pasąc się na górskich łąkach. Możemy wspierać lokalnych farmerów i przedsiębiorców kupując mięso na lokalnych targowiskach albo w zaufanych lokalnych sklepach mięsnych.

Zastanówmy się także, czy na pewno musimy mieć szynkę na każdej kanapce. Szczególnie jeśli tą „szynką” jest kupiony w supermarkecie wyrób mięsopodobny o dużej zawartości soi, solanki i licznych odmianach „witaminy E”. Owszem, porządne mięso z zaufanych źródeł kosztuje więcej, ale nie kupując przemysłowo przetworzonego mięsa możemy zaoszczędzić. Np. zamiast kupować „topside of beef” w cenie 3 funty za 4 plasterki, możemy szybko w prosty sposób w piekarniku przygotować sobie pieczeń wołową z zakupionego za dziesięć funtów mięsa. Pieczeń ta nie tylko będzie wybornie smakować i starczy nam na kilka bochenków kanapek, ale także dzięki brakowi chemii zachowa świeżość przez dłuższy czas. Zresztą, czy naprawdę każdy posiłek musi zawierać mięso i to od razu szynkę albo stek?

Zanim nadeszła era masowej produkcji taniego mięsa kosztem dobrostanu zwierząt, potrawy mięsne cenowo odpowiadały realnym kosztom hodowli. Dlatego nasi dziadkowie często mogli sobie pozwolić na kotleta najwyżej raz w tygodniu. Z drugiej strony – po zarżnięciu mięsa nic nie mogło się zmarnować. Dlatego jedzono flaki, ozorki, serca, głowiznę, kaszankę, podroby i inne pasztety. Ale co to były za pasztety. Cymesy rozpływające się w ustach a nie szara papka w plastikowym pudełeczku z napisem „zawartość mięsa oddzielanego mechanicznie: 20 procent”.

Dziś z lepszych kawałków robi się steki i bekon, z gorszych mielone, a reszta idzie na przemiał i robione są z niej wyroby mięsopodobne takie jak parówki czy owe przemysłowo produkowane pasztety. Naprawdę, większość z tych wyrobów z mięsem niewiele ma wspólnego, a zastąpienie ich warzywami czy serami wyjdzie nam tylko na zdrowie. Za zaoszczędzone pieniądze zadbajmy o to, żeby nasz niedzielny kotlet pochodził z dobrego źródła. A że ktoś myśli, że na obiad musi być mięso? Otóż, nie musi. Wegetariańskie portale są pełne przepisów na łatwe do wykonania i tanie bezmięsne pyszności.

Podobnie jeśli chodzi o globalne ocieplenie. Jest raczej nierealne żebyśmy wszyscy z dnia na dzień zrezygnowali z samochodów i przesiedli się na rowery, wózki rowerowe (tzw. cargo bike) czy wózki napędowe ze wspomaganiem elektrycznym które energię pobierają z baterii słonecznych. Natomiast czy naprawdę wszyscy musimy jeździć wielkimi samochodami? Idę o zakład, że większość spotykanych na ulicach Range Roverów nigdy nie zjechało z asfaltu dalej niż na trawiasty parking w klubie golfowym, do którego uczęszcza właściciel. Owszem, fajnie mieć auto z pięciolitrowym silnikiem V8, które pali 18 na setkę, ale czy jest to faktycznie niezbędne, nawet jeśli potrzebujemy auta rodzinnego? Większość z nas samochodu używa na codzienne dojazdy do pracy, sporadycznie jadą nim więcej niż dwie osoby, raz w roku wyjeżdża się na większe wakacje… Czy naprawdę potrzebne jest do tego duże kombi z wielkim silnikiem? Ja wiem, niektórzy po prostu lubią mieć lepszy samochód, ale czy przedstawicielom tej większości, dla której jest to jedynie środek transportu, naprawdę jest potrzebna wielka pseudoterenówka?

Małe, miejskie autko z powodzeniem przewiezie na krótkie dystanse nawet rodzinę dwa plus dwa (w końcu siedzące z tyłu dzieciaki nie potrzebują wcale tak dużo miejsca na nogi), na przywiezienie tygodniowych zakupów z supermarkety czy na weekendowy wypad za miasto. A jeśli naprawdę 200 litrów bagażnika Ci nie wystarcza, zawsze możesz zapakować drugie tyle do bagażnika dachowego, zakładanego tylko w razie potrzeby.

Niewielkie rozmiary auta mogą być dodatkową zaletą dla mieszkających w miejscach w których trudno o miejsce parkingowe – mniejszy samochód łatwiej zaparkować na zatłoczonej ulicy znacznie bliżej mieszkania i nie trzeba zasuwać z siatami aż tak daleko. A jeżdżąc autem z silnikiem 1.3 spalającym 40% tego co paliwożerne V8 oszczędzamy nie tylko na paliwach ale także na kosztach eksploatacji – wystarczy porównać sobie ile kosztują opony do Yarisa a ile do dużej terenówki. Więc jeśli ktoś naprawdę na wakacje musi pojechać wielkim samochodem to jeśli na co dzień jeździ autem niewielkim, za samą kasę zaoszczędzoną na oponach może sobie na ponad tydzień wynająć dużego vana…

IMG_2259
Małym też się da daleko…

I nagle okazuje się, że jeżeli chodzi o oszczędność paliwa i środowiska niekoniecznie trzeba być hipsterem jeżdżącym wszędzie na rowerze. Bo taki hipster pewnie i tak jeździłby jakimś modnym Mini albo Oplem Adamem, więc z faktu że nie jeździ wynika, że ludzkość zużywa o te 6 litrów mniej na sto przejechanych kilometrów. Ale jeśli na Mini przesiadłby się ktoś dotychczas jeżdżący Toyotą Land Cruiserem to jego zużycie paliwa na 100 km spadło by o prawie 10 litrów… Czyli dwie osoby przesiadające się z dużego auta na mniejsze robią więcej dobrego dla naszej planety niż jedna rezygnująca ze zwyczajnego samochodu w ogóle.

I tak, jeśli chcemy zrobić coś dobrego dla planety i ludzkości, jest mnóstwo dziedzin w których niewielkim wysiłkiem możemy zmieniać świat na lepsze. Byłoby super, gdyby ludzie gotowi byliby na jakieś radykalne zmiany, ale po pierwsze, nie łudźmy się, że to się stanie, a po drugie, jak w przykładzie z wegetarianizmem niekoniecznie nagłe, radykalne zmiany przyniosły by korzystne skutki. Ale świat pchają w dobrym kierunku także drobiazgi:

– pójście piechotą zamiast turlania się samochodem do sąsiedniej dzielnicy
– rezygnacja z zakupów w tanich sklepach odzieżowych (tak, koszulki, których nie wykonują półniewolnicy pracujący za dolara dziennie są droższe, ale zwykle także są lepszej jakości i starczają na więcej)
– wybór bliższego celu wakacyjnego (oczywiście to niemożliwe, jeśli zawsze chcieliśmy zwiedzić Nową Zelandię, ale jeżeli jedynym celem naszego urlopu jest „plażing i smażing” na hotelowej plaży to nie oszukujmy się: one wszystkie wyglądają tak samo i nie trzeba lecieć samolotem do ćwierć koła kuli ziemskiej… )
– nie trzeba od razu zostawać freeganinem i szukać pożywienia po śmietnikach żeby zmniejszyć jego marnowanie. Wystarczy lepiej planować swoje zakupy i nie dopuścić do marnowania żywności we własnej lodówce.

Każdy z nas ma ograniczone możliwości i niewielu może pozwolić sobie na uczestnictwo w rewolucji. Ale jeśli każdy z nas wykona te kilka małych kroków to ta „moc niemocnych” – jak tą siłę, choć w nieco innym kontekście, nazwał Václav Havel – potrafi zmienić świat.


Fotografia: FotoosVanRobin. CC BY-SA 2.0 via Wikipedia

Comments

comments

One Reply to “O umiarkowanym postępie w granicach zdrowego rozsądku.”

  1. […] Wspomniany w odcinku tekst Tomka znajdziecie tutaj. […]

Komentarze są zamknięte.