W wywiadzie udzielonym radiu Tok.fm (tutaj) dziennikarz Gazety Wyborczej Wojciech Orliński przedstawia swój punkt widzenia na współczesne dziennikarstwo. Według niego, zastępowanie mediów drukowanych treściami internetowymi odbywa się ze szkodą dla jakości słowa pisanego. Jak zauważa, przez 20 lat polskiego Internetu nie pojawiły się w nim żadne wartościowe pióra. Owszem, istnieją popularni blogerzy, ale jeśli chodzi o jakość pisania „to, co wyłoniło się z Internetu jest straszne”.
Nie sposób się z tym nie zgodzić, jednak niektórzy na swoją zgubę próbują. Na polemikę z Wojciechem Orlińskim porwała się jedna z „dostarczycielek kontentu” (bo jak sama pisze, za dziennikarkę się nie uważa) dla portalu gazeta.pl, Joanna Sosnowska. Na co dzień zapełnia ona ów portal głównie streszczeniami tego, co udało jej się wyczytać w internecie, lecz ponieważ ostro nie zgadza się z poglądami Orlińskiego postanowiła wypuścić się na pole publicystyki. Swoją próbę dania odporu poglądom Orlińskiego (tutaj) zaczyna z grubej rury pisząc „to będzie najbardziej osobisty i emocjonalny tekst, jaki napisałam w życiu.” I tu już widzimy pierwszy problem internetowych mediów: tekst Sosnowskiej od wywiadu z Orlińskim dzieli jedynie kilka godzin. Ktoś mający korzenie w „dawnych”, papierowych czasach wyszedłby zapewne z założenia, że do artykułu trzeba się przygotować – wyszukać potrzebne informacje, przemyśleć sobie jego strukturę, potem napisać, przejrzeć, sprawdzić, dać komuś do przeczytania (w „starych czasach” byliby to redaktor i korektor) i w rezultacie czytelnik otrzymałby materiał przemyślany, dopracowany i sprawdzony. Pani Sosnowska jest już najwyraźniej z tej nowej generacji: napisze co jej ślina na klawiaturę przyniesie, zilustruje to ściągniętym z internetu obrazkiem nie przejmując się specjalnie prawami autorskimi jego twórcy (udowadniając w ten sposób, że wbrew temu co o sobie pisze ze standardami prawnymi jest na bakier), a całość, z niezrozumiałego dla mnie powodu, rozpocznie od wklejenia zdjęcia swojego, mamy oraz psów swoich rodziców. Czy chce w ten sposób zgodzić się z Orlińskim, że w dzisiejszych czasach pisanie to nie jest łatwy kawałek chleba, prezentując się jako osoba, której gazeta.pl płaci tak kiepsko, że nie jest w stanie wyprowadzić się od rodziców i rozpocząć niezależne dorosłe życie? Jeśli stawki nie polepszyły się w stosunku do tego, co oferowała Agora 10 lat temu (a przypuszczam, że jest wręcz przeciwnie) to jest to bardzo możliwe.
No dobrze, dość tych złośliwości w kierunku pani Sosnowskiej. Przejdźmy do jej wypowiedzi dotyczącej meritum sprawy… Gdyby tylko było do czego! Jedyną informacją, którą wniosła owa „niezwykle osobista” polemika do dyskusji z Wojciechem Orlińskim to dostarczenie wzorcowego przykładu ilustrującego stawianą przez niego tezę, że współczesne tzw. „dziennikarstwo internetowe” to w przeważającym stopniu kompletne dno. „Merytoryczną” część wypowiedzi pani Sosnowskiej można streścić jednym zdaniem: „Pan Orliński mówi, że internetowa publicystyka to straszne gówno, ale to gówno ma wysoką klikalność i jest go dzikie ilości, bo każdy może je tworzyć, więc nie rozumiem o co mu chodzi?”. I faktycznie, pomimo że portal gazeta.pl ze wstydu błyskawicznie zdjął jej tekst ze strony głównej i zakopał tak głęboko jak to tylko było możliwe, krążył on jeszcze przez dzień lub dwa po „internetach”, a pod tekstem pojawiło się (do chwili, w której to piszę) 136 komentarzy. Ale czy to zrobiło z pani Sosnowskiej wysokiej jakości publicystkę? Otóż, wbrew temu, co próbuje nam udowadniać – nie. Jej tekst jest dalej kiepski i, jak widać po rzadkiej w internecie jednomyślności komentujących, nikogo nie przekonuje.
To może chociaż publicystą i przodującym piórem polskiego internetu jest słynny Kominek, najpoczytniejszy z polskich blogerów? Cóż… Pierwszy z brzegu wynik po wrzucenia w google słowa „Kominek” prowadzi na jego blog. Faktycznie, albo jest niezwykle popularny, albo dobry w pozycjonowaniu. Wpis jednak nie zachęca do czytania. Otóż Kominek tłumaczy konkurencji, dlaczego nie są tacy boscy jak on. Dziękuję, postoję, jestem w stanie pogodzić się z tym, że nie będzie mnie czytać tyle ludzi co Kominka i nie będę zarabiał na swoim pisaniu grubej kabony. Lwiej większości Polaków, którzy pomimo wysokiego mniemania o sobie prezentowanego przez blogera Kominka jeszcze nie znają jego twórczości, polecam zapoznanie się z artykułem „Dr Oetker ty pizdo” w którym największa osobowość polskiego internetu dzieli się z czytelnikami swoimi przemyśleniami po tym, jak nie udało mu się przyrządzić budyniu „z tej zjebanej firmy” (ciekawe że mi i tysiącom innych ludzi, którzy każdego dnia kupują owe budynie ta sztuka udaje się bez problemu). Podam nawet linka, niech się Kominek ucieszy z tych paru kliknięć (tutaj) – czy potrzeba nam więcej przykładów na to, że Wojciech Orliński ma rację?
Jeśli Kominek przeczytałby mój tekst na pewno bardzo rozbawiłoby go to, o czym piszę – w końcu on ma tysiące razy więcej czytelników ode mnie i ze swojej pisaniny utrzymuje się na przyzwoitym poziomie. To prawda, ale nie w tym rzecz. Z faktu, że McDonald’s zarabia grube miliony nie wynika, że jego hamburgery to szczyt sztuki kulinarnej. To, że Radosław Liszewski, skądinąd miły facet, śpiewa największy hit zeszłego roku „Ona tańczy dla mnie” nie czyni z niego świetnego muzyka. I tak samo jest z Kominkiem: ani popularność, ani zarobki nie świadczą o jakości oferowanego produktu. Z internetem jest jednak taki problem, że ciężko w nim o coś dobrego. Kiedyś czytelnik miał do wyboru gazety poranne i popołudniówki, które konkurowały ze sobą jakością przekazywanych informacji. W dobie internetu cykl wydawniczy nie ma znaczenia, dlatego nie jakość, a szybkość w ich dostarczaniu stała się głównym polem konkurencji. I to naprawdę ostrej, bo przodujące portale i agencje prasowe muszą konkurować także ze zwykłymi ludźmi relacjonującymi wydarzenia, których są świadkami w mediach społecznościowych, nierzadko przy pomocy filmów kręconych telefonami komórkowymi. W połączeniu z faktem, że dzisiejsze media borykają się z problemami finansowymi nic dziwnego, że w walce o bycie pierwszym najbardziej cierpi jakość. Klasyczny model internetu, w którym treści w portalach internetowych dostępne są za darmo, a portale utrzymują się ze sprzedaży reklamowych banerów nie sprawdza się w medium, w którym reklamodawcy mają znacznie więcej możliwości dotarcia do klientów niż w erze druku. Bo po co kupować reklamę (którą i tak większość z nas zablokuje przy pomocy popularnych dodatków do przeglądarki) obok tekstu, skoro taki Kominek i jego koledzy z tzw. blogosfery bez mrugnięcia okiem treści reklamowe uczynią samą treścią swojego portalu. Układ wydaje się być idealny – reklamodawcy mają pewność że reklama dotrze do czytelnika, a blogerzy nie muszą się wysilać, bo treści na swoje blogi dostają podane na tacy. Tylko co z tego ma czytelnik?
„Jest lepiej poinformowany” – twierdzi Sosnowska. Czyżby?
Miłośnicy Lema na pewno pamiętają historię Zbójcy Gębona, który nie kosztowności, ale wiedzę rabował. Pokarali go Trurl i Klapaucjusz, słynni konstruktorzy, najokrutniej jak tylko było można: dostarczyli mu, tu i teraz, całej dostępnej wiedzy we wszechświecie. I tak zginął Gębon nieszczęsny pod zwałami papierowej taśmy (bo to w czasach analogowych jeszcze się działo), a przed oczami wciąż przesuwały mu się informacje o tym jak się wije arlebardzkie wiją, ile powłok elektronowych liczyłby sobie atom termomionolium, gdyby taki pierwiastek był możliwy, kto ma najmniejszą w kosmosie pielownicę wzdłużną oraz jaki początek „Drugiej Księgi Dżungli” napisałby Rudyard Kipling, gdyby go wtedy brzuch bolał. Z pewnością gdzieś między wyszczególnionymi różnicami między trelami i morelami a listą kompetencji stróża domowego w Indochinach Gębon dowiedziałby się także o tym, jak wygląda pies matki Joanny Sosnowskiej i co sądzi Kominek na temat współczesnych opakowań wafelków Prince Polo, ale pożytku z tego ów zbójca żadnego mieć nie mógł. Bo na tym właśnie polega przekleństwo współczesnego internetu, że to, co przez chwilę może i dostarczyć rozrywki lub pomóc w zabijaniu czasu, na dłuższą metę jest całkowicie nieprzydatne – i w tym geniusz mistrza Lema, że już pół wieku temu nas przed tym przestrzegał. A i to nie wszystko przewidział: albowiem Trurl i Klapaucjusz zapewnili Gębonowi jedynie informacje prawdziwe, w internecie nie ma tej gwarancji.
„Informacje nigdy nie były lepiej weryfikowane” – argumentuje co prawda Sosnowska. Czyżby? Wystarczy popatrzeć na jej rodzimy portal, rojący się od błędów nie tylko merytorycznych ale i ortograficznych. Pod artykułami codziennością są złośliwe komentarze internautów pytające, czy artykuły piszą mniej zdolni gimnazjaliści czy uczniowie podstawówki. Nikt jednak nie zwraca na nie uwagi, komentują, znaczy kliknęli, mission accomplished, lecimy dalej bo konkurencja nie śpi. Korektor, redaktor – to wszystko przeżytek, dziś coraz częściej artykuły dorzuca automat lub sam autor. Zresztą, większość współczesnych newsów na dowolnym portalu to albo materiały z agencji prasowych, albo wiadomości przepisane od innych. Gdzie tu jest więc miejsce na jakąkolwiek konsultacje? Nawet zapraszani do telewizyjnych studiów eksperci dobierani są według klucza popularności czy fotogeniczności, w ostateczności bierze się „byle kogo”, żeby tylko „coś” powiedział mniej więcej na temat. A ludzie, którym zależy na popularności nie przepuszczą żadnej okazji żeby pokazać się na ekranie. Mnie nie zależy, dlatego odmówiłem niedawnej prośbie abym „powiedział coś dla polskiej telewizji o tym pubie co na niego spadł policyjny śmigłowiec”. Dzisiejszym mediom nie przeszkadza, że w życiu nie byłem w tym pubie, a o wypadku wiedziałem tyle co nic, bo cały dzień spędziłem na wycieczce. Wystarczy że mieszkam w Glasgow. Byle szybko, bo potrzebują 30 sekund do wieczornego wydania wiadomości… Jak tak dalej pójdzie to zostanę ekspertem od astronomii, bo ukończyłem ten sam uniwersytet co odkrywca pulsarów…
Bo kiedy najcenniejszą wartością jest czas, rzetelność informacji spływa na dalszy plan. Weryfikacja dla „dostarczyciela kontentu”, który ma wygenerować X kliknięć dziennie to zbędny luksus. W świecie gdzie najważniejsza jest szybkość, nie ma miejsca na porządne dziennikarstwo – rzetelny research, dobór rozmówców, głęboką analizę napisana po dogłębnym zapoznaniu się z materiałem. Nikt za to nie zapłaci, bo na to potrzebne jest co najmniej kilka dni, a komu potrzebne wczorajsze wiadomości? A odpowiedzialność za słowo? Kogo to obchodzi, nawet jak dzisiaj autor zrobi z siebie idiotę, jutro i tak wszyscy zapomną.
Ostatnim bastionem rzetelnego dziennikarstwa w dobrym stylu są dziś tygodniki, choć i one, z wyjątkiem chyba tylko Polityki, powoli zsuwają się w stronę wylewającej się z internetu zarazy zwanej przez niektórych „portalozą”. Natomiast jeśli chodzi o rynek mediów polonijnych to jest to prawdziwa tragedia. Lwia część polonijnych pism przypomina reklamowe gazetki z Lidla, przetykane kiepsko napisanymi materiałami na w kółko te same kilka dyżurnych tematów: „polskie mamy w UK”, „prawo pracy i benefity”, relacje z życia polonijnych organizacji oraz teksty sezonowe – teraz np. mamy Boże Narodzenie, w następnym numerach będą podsumowania roku, potem wiosna, Wielkanoc, wakacje, wysyłamy dzieci do szkoły, święto zmarłych, Andrzejki i tak dalej, jak co roku. W niektórych pozujących na co bardziej ambitne tytuły można jeszcze przeczytać wywiady ze znajomymi redaktorów – artystami amatorami lub „ciekawymi postaciami” takimi jak np. polska fryzjerka – lub sensacje na miarę możliwości polonijnej prasy, takie jak mrożący krew w żyłach reportaż z niebezpiecznej pracy rozwoziciela pizzy. Szczerze mówiąc, jestem zdziwiony tym, że ktokolwiek jeszcze wykupuje w tych gazetkach reklamy, bo według sprzedawcy z mojego lokalnego polskiego sklepu, nikt tych pism nie bierze nawet za darmo. W możliwość sukcesu nie wierzą już nawet sami wydawcy, czego przykładem są tworzone sobie a muzom tytuły wydawane jedynie w formacie pdf…
Jeśli ktoś liczy na rzetelne informacje w dzisiejszych czasach drogi są dwie: szukać w sieci treści tworzonych przez prawdziwych pasjonatów danego tematu (sama pasja dziennikarska nie wystarczy, czego przykładem jest niesławny konglomerat medialny polscot24 prowadzony przez legendarnego Mariusza z Aberdeen), lub czytać dinozaurów, którzy wyrobili sobie markę jeszcze za czasów dominacji mediów papierowych i dzięki temu wciąż są w stanie utrzymywać się z pisania dla wielkich tytułów, przy zachowaniu dziennikarskich standardów. Jednak nawet dla nich rynek wciąż się zacieśnia, bo czytelnik przyzwyczajony do darmowych treści, coraz mniej chętnie płaci za materiały dobrej jakości. I chyba nikogo to nie dziwi – kiedy ludzie mieli do wyboru dobry i zły posiłek czy książkę, różniące się nieznacznie ceną, wybór był oczywisty. Ale skoro dziś za darmo mogą zabić czas czytając Kominka, większość z nich odpuści sobie wizytę w księgarni, podobnie jak mając do wyboru darmowy BigMac meal w McDonaldzie wielu z nas skusiłoby się na to nawet, jeśli płacąc z własnej kieszeni wybralibyśmy prawdziwą restaurację…
Czytelnik może odnieść wrażenie, że powyższy niewesoły obraz przedstawiany przez felietonistę niewielkiego emigracyjnego portalu trąci hipokryzją, ale tak nie jest: ja właśnie tak to widzę. Być może dlatego, że choć oczywiście do ligi Wojciecha Orlińskiego czy dziennikarskich gwiazd z Polityki mi daleko, zdołałem załapać się jeszcze na końcówkę ery mediów papierowych. Studencki magazyn, w którym zbierałem pierwsze szlify w porywach drukowany był w nakładzie 100 000 egzemplarzy. Przez pewien czas utrzymywałem się jako stały współpracownik znanego magazynu z branży IT. Dziś, choć wciąż zdarzają się okazje pisania dla pism branżowych czy tłumaczenia zawiłości polskiej polityki w portalach zagranicznych, jedyną opcją zarabiania na życie jest chałtura i zapychanie dziur pomiędzy reklamami w gazetach, których i tak nikt nie czyta, a tego nie biorę pod uwagę. Pozostaje więc cieszyć się że zarówno Gazeta Elektroniczna jak i powiązane projekty należą do tej nielicznej grupy, która dzięki pasji ich twórców wciąż stara się trzymać poziom i mieć nadzieję, że może w przyszłości coś się zmieni, a wtedy pojawią się dla nas nowe opcje. Na co dzień jednak utrzymuję się, podobnie jak lwia część polonijnych piór, z pracy o całkowicie innym charakterze. A kiedy ktoś pyta mnie, kiedy wreszcie zacznę utrzymywać się z pisania, odpowiedź mam zawsze tą samą: utrzymywałem się kiedyś. Jeśli jedyną opcją utrzymywania się z pisania jest bycie „dostarczycielem kontentu” albo zostanie sprzedajnym członkiem blogosfery – dziękuję, wolę zostać tu, gdzie jestem. A co z dziennikarstwem będzie dalej? Tego chyba nie wie nikt.
Tekst ukazał się w portalu gazetae.com