Gazeta Wyborcza postanowiła nabić sobie klików odgrzewając gorący temat sprzed kilku tygodni – czyli dobór aktorki mającej grać Ann Boylen w nadchodzącym serialu kostiumowym Netflixa. Otóż ogłoszono, że w tej roli obsadzona zostanie Jodie Turner-Smith, aktorka ciemnoskóra, co oczywiście spotkało się z protestami wielu potencjalnych widzów: serial zapowiedziano jako kostiumowy – a konwencja filmu kostiumowego jest taka, że realia epoki przedstawione są w nim jak najbliżej naszego wyobrażenia (opartego przez posiadaną przez nas wiedzę historyczną) o niej. Ann Boylen jest postacią historyczną, i o ile z pewnością wiemy o niej nie tyle, ile byśmy chcieli, to z pewnością możemy o niej powiedzieć jedno: nie była czarna. Oczywiście możliwe jest, że wybór takiej a nie innej aktorki był celowym zabiegiem reżyserskim – słyszałem, że ma to symbolicznie pokazać, jak wyobcowaną postacią na dworze była Ann Boylen. Ale generalnie jednak konwencja filmu historycznego jest taka, że staramy się dobrze oddać – głównie wizualnie, bo film to jednak sztuka w dużej mierze wizualna – realia epoki. Ale jeśli uważacie, że aktorka grająca postać historyczną w filmie kostiumowym powinna być do niej podobna, a osoba o czarnej skórze jest raczej niepodobna do osoby o białej skórze, być może będziecie chcieli zachować tą opinię dla siebie. Bo może się okazać, że jesteście rasistami, a przynajmniej hipokrytami, skoro krytykujecie teraz, a nie krytykowaliście, kiedy w Panu Kleksie Michnikowski grał doktora Paj-Chi-Wo.
Chyba każdy z nas, dyskutując jakieś filmy, w których występowały postaci historyczne, a przynajmniej takie, o których wyobrażenie mamy dobrze ugruntowane w popkulturze nie raz wymieniał się ze znajomymi opiniami w stylu “Ta aktorka była świetnie dobrana, nie dość że świetnie zagrała to jeszcze wyglądała zupełnie jak postać X” albo “ten aktor był w tej roli nietrafiony. Y w jego interpretacji wypadł zupełnie nieprzekonująco”. Nikomu nigdy nie przyszło do głowy, żeby wiązać obsadę danej roli z jakimiś szerszymi zjawiskami społecznymi. Aż do momentu, w którym krytyce poddany jest wybór czarnej aktorki. Bo w tym momencie wchodzą do gry głosiciele postępowości – tacy jak pisarz Jacek Dehnel, który w swoim tekście dla Gazety Wyborczej argumentuje, dlaczego krytyka tego konkretnego wyboru tej konkretnej aktorki jest świadomym, lub nieświadomym ale wynikającym z uwarunkowania kulturowego, rasizmem.
Swój tekst Dehnel rozpoczyna od podania licznych przykładów z czasów PRLu, w których biali aktorzy grali niebiałe postacie. Litościwie to pominiemy, bo nie ma co tłumaczyć tak oczywistych rzeczy jak to, że w Polsce ludowej raczej trudno znaleźć było mówiących po polsku aktorów o innym niż biały kolor skóry. Chciałbym tylko zwrócić Waszą uwagę na to, że o ile byli to biali aktorzy, byli oni ucharakteryzowani w taki sposób, że było dość oczywiste jakiej rasy były dane postacie. Kiedy Olbrychski grał czarnoskórego Otella w Teatrze Telewizji, to był (na miarę ówczesnych siermiężnych możliwości) ucharakteryzowany na czarną osobę. To nie była afirmacja tego, że biały może wszystko.
Następnie Dehnel wspomina o licznych sztukach teatralnych, w których w związku z uniwersalnością przedstawianych w nim historii, obsada ma znaczenie dla samej historii drugorzedne. Mamy więc mężczyzn grających role kobiece, kobiety grające role męskie i tak dalej. W jakiś sposób Dehnel dochodzi tu do wniosku, że o ile biali aktorzy mogą zagrać każdą rolę, to rzekomo dla czarnych wiele ról jest niedostępnych. Co w teorii nie jest prawdą, w praktyce niestety natomiast faktycznie często się zdarza – w związku z rasową dyskryminacją w Hollywood i kulturowymi uprzedzeniami publiczności.
Kolejny paragraf pisarz poświęca udowadnianiu, że sztuka generalnie jest umowna i nigdy nie będzie perfekcyjnym odzwierciedleniem opisywanej epoki czy wydarzeń – i tu znowu ma, oczywiście, rację. Opisuje różne nieścisłości historyczne w klasycznych utworach a następnie zapytuje “dlaczego radzimy sobie z tą nieprawdą historyczną, widząc w niej zrozumiałą konwencję, a nie radzimy sobie z czarną Ann Boylen?”. Odpowiedź na to pytanie jest prosta: jeśli za doborem czarnej aktorki do roli Ann Boylen stoi jakaś zrozumiała konwencja artystyczna, to z pewnością taki wybór wszyscy zrozumiemy. Jeśli jednak za wyborem stoi tylko i jedynie colour blind casting, albo, jeszcze gorzej, chęć zrobienia szumu wobec nadchodzącej produkcji czy odfajkowanie pola “inkluzywność multikulturowa” w znajdującej się na biurku producenta tabelce, i czarna aktorka będzie grać angielską królową wbrew konwencji serialu kostiumowego, to już krytyka jest uzasadniona – bo zaburzona jest wewnętrzna spójność konwencji, według której świat przedstawiony powinien w dostatecznie dobrym przybliżeniu odzwierciedlać opisywaną epokę i postacie historyczne.
W kolejnym akapicie Dehnel pyta “dlaczego godziliśmy się z czarno-białymi filmami albo lektorem a czarna Ann Boylen nam przeszkadza”, na co odpowiedź znów jest prosta – bo czarno-białość filmów czy masakrowanie ścieżki dźwiękowej lektorem wynikało z ograniczeń technologicznych czy finansowych a (poza wyjątkami, gdzie nawet dziś reżyser decyduje się użyć biało-czarnej taśmy) nie ze świadomego wyboru – a następnie sprowadza wszystko do absurdu pytając, czy skoro białych powinni grać biali to arystokratów powinni grać arystokraci: “Czarna Anna Boleyn razi, bo nie jesteśmy przyzwyczajeni do tej konwencji. A czemu nie możemy się do niej przyzwyczaić, choć nawykliśmy do córki krawca grającej królową? Odpowiedź jest łatwa. Ale nieprzyjemna”. – pisze.
Odpowiedź zaiste jest łatwa. Otóż nie jesteśmy w stanie patrząc na kogoś stwierdzić, czy jest córką krawca czy królewną. Ale jak najbardziej na pierwszy rzut oka jesteśmy w stanie powiedzieć, czy osoba, na którą patrzymy jest ciemnoskóra czy biała. Dlatego o ile biała córka krawca w odpowiednim kostiumie z powodzeniem będzie mogła wiarygodnie wyglądać jak angielska królowa, to już czarnoskóra aktorka bez charakteryzacji zmieniającej jej kolor skóry nie. Bo jak dotychczas wszystkie królowe angielskie były białe. A czy jest to odpowiedź nieprzyjemna? Może dla Dehnela, bo z pewnością czuje się bardzo dobrze w roli pouczającego ciemny naród oświeconego postępowca i, co widać także w mojej dyskusji z nim na Facebooku, bardzo zafiksował się na swojej idei, jakoby rzekomo arystokraci znacząco różnili się od chłopów wyglądem (choć pomimo tego, że kilku adwersarzy się go o to pytało, nie potrafił wyjaśnić, w jaki sposób rozpoznaje czy w żyłach przodków danej osoby płynęła błękitna krew).
Kolejnym jego argumentem jest to, że naród jest jedynie kwestią umowną, i o ile my, Polacy, przyzwyczajeni jesteśmy do naszej homogenicznej społeczności, to już dla Brytyjczyków normą jest multikulturowe społeczeństwo, scheda po brytyjskim imperium. I że Szekspir jest tak samo “ich” dla brytyjskich czarnych aktorów, jak jest dla białych. To również jest prawdą. Ale prawdą jest też to, że ich wspólną rzeczą jest też brytyjska historia. A brytyjska historia jest niestety taka, że o ile przodkowie tych białoskórych Brytyjczyków opływali sobie w luksusy i często brylowali na dworach królewskich, to już przodkowie tych bardziej kolorowych na owe luksusy harowali – nierzadko jako niewolnicy.
Następnie Dehnel przywołuje pytanie czy biały aktor mógłby zagrać Mandelę, a czarny Hitlera, ale na nie nie odpowiada, zamiast tego z wyższością mówiąc, że jak ktoś nie rozumie jakie są amerykańskie konotacje Blackface, to nie ma takiemu komuś nawet tłumaczyć tych rzeczy. Tekst kończy się słusznym, skądinąd, twierdzeniem, że świat się zmienia i dzisiaj ludzie o różnych pochodzeniach etnicznych się mieszają, dzięki czemu nie można już mówić o podziale na rasy do jakiego byliśmy przyzwyczajeni przez te wieki, w których ludzie o różnych kolorach skóry żyli osobno.
I to wszystko prawda. Tyle, że tekst w żaden sposób nie odnosi się do tego jedynego zarzutu, który dał zarzewie owemu esejowi: krytyce tego, że aktorka obsadzona w roli Ann Boylen jest do niej zwyczajnie niepodobna a kolor jej skóry wprowadza do wizualnego przedstawienia danej epoki ahistoryczny zgrzyt.
* * *
Między wierszami tekstu Dehnela widać jeden, wyraźny przekaz: czarna aktorka ma takie samo prawo do każdej roli jak biała, a jak się komuś nie podoba, to rasista, bo kolor skóry nie ma znaczenia. Co, znowu, generalnie jest prawdą i trzeba walczyć z dyskryminacją czarnych aktorów na rynku pracy. Od każdej reguły są jednak pewne wyjątki.
Jednym z tych wyjątków jest na przykład konwencja filmu kostiumowego, biograficznego czy historycznego, gdzie celem jest możliwie wiarygodnie (wiarygodne, a niekoniecznie w 100% zgodne z faktami historycznymi) przedstawienie (także wizualne) danych postaci i realiów epoki. Kiedy podjąłem na Facebookowym profilu Jacka Dehnela dyskusję w tym temacie, jego fani zadawali mi kpiące pytania “ale Ty wiesz, że żadna aktorka nie będzie wyglądać idealnie tak jak Ann Boylen” albo wytykali inne historyczne nieścisłości w filmach. I tu właśnie dochodzimy do tego, o czym wspomniałem parę zdań wcześniej: nie 100% zgodnosć, a, jak mówią budujący modele fizycy, “dostatecznie dobre przybliżenie”. Nie musi być 100% prawdziwie, ale powinno być wiarygodnie.
Wyobraźmy sobie scenę wyjazdu żołnierzy na front Pierwszej Wojny Światowej. Podczas gdy ich dziewczyny żegnają ich ze łzami w oczach, oni wsiadają do wagonów, parowóz gwiżdże, każdy zamyka drzwi do swojego przedziału, pociąg rusza z łoskotem, przez kłęby pary widać wychylających się z okien i machających na pożegnanie żołnierzy. Wzruszająca scena, można poczuć klimat, prawda? Czy komuś, poza najbardziej hardkorowymi znawcami historii kolei zrobiłoby różnicę, że parowóz wykorzystany w filmie wyprodukowano w 1922 roku, a wagony są jeszcze o dekadę późniejsze? Albo czy komukolwiek, poza znającymi się na historycznej modzie damskiej, przekaz tej sceny zaburzy fakt, że któraś z żegnających żołnierzy kobiet ma na sobie suknię skrojoną według mody o kilka lat wczesniejszej czy późniejszej? Nie, prawda?
Wyobraźmy sobie jednak tą samą scenę. Tu żołnierze machając na pożegnanie swoim dziewczynom gęsiego wsiadają przez wąskie drzwi do stojącego przy peronie błyszczącego, opływowego pociągu TGV. Usadawiają się za szybami i przez nieotwierające się okna ślą całusy swoim dziewczynom. Po chwili pociąg rusza bezszelestnie, aby po chwili w akompaniamencie cichego śpiewu elektrycznych przekaźników zniknąć z kadru, pozostawiając na peronie ubrane w glany i błyszczące legginsy dziewczyny. Tu nawet ktoś nie mający zielonego pojęcia o kolejnictwie z pewnością wyczuje, że pociągi w 1914 roku wyglądały chyba jednak inaczej, a i kobiety ubierały się w innym stylu, i już cała scena choć w stosownej, umownej konwencji mogłaby zadziałać, to jako odzwierciedlenie historycznych realiów już jakoś się nie spisuje, prawda?
Takim samym ahistoryzmem jest właśnie obecność czarnoskórych osób na dworze Henryka VIII. Owszem, Jacek Dehnel czy inni, popierający jego stanowiska, mogą argumentować (i – na Facebooku – robią to), że teoretycznie jak najbardziej mogłyby być czarnoskóre arystokratki. Nawet jednak z dużą dozą życzliwości zakładając, że faktycznie, teoretycznie mogłoby tak być, to przecież akurat ze źródeł historycznych i portretów z epoki wiemy, że akurat Ann Boylen czarną arystokratką nie była. Dlatego jeśli chcemy, żeby jej postać w filmie kostiumowym wypadła wiarygodnie – co, jako że film jest sztuką wizualną, będzie się także sprowadzać do wyglądu aktorki – to grająca ją aktorka także powinna być biała, a przynajmniej na taką ucharakteryzowana.
Oczywiście filmy kostiumowe to przypadek szczególny. Jak najdalszy jestem od popierania ludzi mających ból pewnej części ciała o to, że w Neflixowej adaptacji Wiedźmina wystepowały czarne elfy. “Nikt nigdy nie widział czarnego elfa” – krzyczą oni, tak, jakby ktoś kiedykolwiek widział elfa białego, albo chociaż różowego w seledynowe kropy. Jak najbardziej można także robić filmy, w których uniwersalną, ponadczasową historię, przedstawiamy w zupełnie innej konwencji. Mówi się, że największym wkładem Patricka Stewarta do serialu Star Trek – the New Generation – poza świetnym aktorstwem godnym aktora jednego z najważniejszych brytyjskich teatrów oczywiście – było wprowadzenie motywów Szekspirowskich do kilku odcinków. Chyba wszyscy pamiętamy także głośną ekranizację Romea i Julii z 1996 roku, w którym historia ubrana jest w kostium wojny gangów:
Jeżeli jednak film zrobiony jest w konwencji filmu historycznego to aktor o “nie tym, co trzeba” – w kontekście historycznych uwarunkowań – kolorze skóry będzie takim samym zgrzytem, jak ubranie jednego z bohaterów dziejącej się w średniowieczu historii w jeansy i trampki albo kostium radzieckiego kosmonauty.
Bo jakbyśmy nie chcieli być poprawni politycznie i jakbyśmy nie byli za tym, aby zakończyła się dyskryminacja aktorów o innym kolorze skóry, to jednak są sytuacje, w których pewne cechy aktorów są istotne. Na przykład w znakomitej większości ról wielkość nosa aktora nie ma żadnego znaczenia. Ale już jeśli opowiadamy historię Cyrano de Bergerac, nieważne czy w kostiumowej adaptacji w której w rolę głownego bohatera wcielił się Gerard Depardieu, czy we współczesnej wariacji na ten temat – Roxanne – gdzie główną rolę grał Steve Martin, wielki nos głównej postaci jest kluczowy dla opowiadanej historii, więc jeśli aktor takiego nie ma naturalnie, to trzeba mu go będzie w charakteryzatorni doprawić.
Oczywiście jest możliwe, aby historie opowiadać w nowatorski sposób, stosując inne zabiegi reżyserskie, dzięki którym cechy fizyczne danego aktora takie jak kolor skóry, uroda, tusza, płeć czy wiek nie będą istotne. Jesli jednak chcemy opowiadać historię w sposób klasyczny – a takim jest między innymi film, czy serial kostiumowy – to kolor skóry aktora może mieć znaczenie. Jeśli kręcimy współczesny film o prawniku walczącym o prawa niesłusznie oskarżonego obywatela, to oczywiście jest nieistotne jaki kolor skóry mają aktorzy grający tak oskarżonego, jak i jego obrońcy. Ale weźmy na przykład klasyczną filmową ekranizację “Zabić Drozda”: jeśli w roli Atticusa Fincha i jego rodziny obsadzono by czarnych aktorów, to wymowa całej historii radykalnie by się zmieniła, i jeśli chcielibyśmy zachować oryginalny przekaz, cały film musiałby być zbudowany inaczej, aby widz wiedział, dlaczego niektórzy z mieszkańców tego miasteczka w Alabamie są obywatelami drugiej kategorii… Czy zatem jeśli ktoś powie “w klasycznej ekranizacji ‘Zabić Drozda’ aktor grający Atticusa Fincha musiał być biały” to jest rasistą, i chce odbierać chleb aktorom o innym kolorze skóry (lub aktorkom, bo teoretycznie Atticusa Fincha mogłaby przecież także zagrać kobieta)? Nie, prawda?
I tak samo rasizmem nie jest powiedzenie, że “jeśli nowy serial Netflixa opowiadający historię Ann Boylen ma być utrzymany w konwencji klasycznego filmu kostiumowego, dbającego o realia epoki, to aktorka grająca brytyjską arystokratkę powinna ją przypominać z wyglądu albo przynajmniej wyglądać dostatecznie wiarygodnie w roli brytyjskiej arystokratki”. Dla kogoś jednak faktycznie kolor skóry aktorki faktycznie jest czynnikiem zmieniającym całą perspektywę. Czy jednak są to krytycy tej decyzji obsadowej? Czy raczej jej obrońcy, którzy, nie wiedząc przecież jaki był zamysł reżyserki – bo nikt z nas jeszcze serialu nie widział – bronią jej z takim zapałem, podczas gdy decyzje obsadowe podlegające krytyce z powodu róznic w wyglądzie aktora i granej przez niego postaci innych niż kolor skóry – Jacek Dehnel w Facebookowej dyskusji ze mną przywołał na przykład szczupłego aktora obsadzonego w roli otyłego Hebryka VIII w innej produkcji o Tudorach – nie wydają już im się zasługujące na tak żarliwą obronę…
Oczywiście, jako że nikt z nas filmu nie widział, to nie wiemy, jaki jest zamysł reżyserki. Spekulacja opiera się tylko o zapowiedzi, że ma to być film kostiumowy – i z dotychczas udostępnionych materiałów, które widziałem można wnioskować że od strony wizualnej, poza kolorem skóry bohaterki, wszystko zostanie utrzymane, przynajmniej z grubsza, w duchu epoki. Być może taki a nie inny wybór odtwórczyni głównej roli to faktycznie celowy zabieg mający pokazać wyobcowanie tej postaci na dworze królewskim i całość będzie się trzymać kupy. Być może jest to wprowadzanie przez Netflixa na siłę czarnych aktorów, aby móc powiedzieć, że jest multikulturowy (choć pojawiają się głosy krytyki mówiącej, że gdyby Netflix naprawdę dbał o czarnych aktorów, to zamiast pozwalając im grać historycznie białe postacie w serialach historycznych o losach białych arystokratów, wyprodukowałby jakiś serial historyczny, w którym prominentne role grałyby czarnoskóre postacie). Być może jest to także, jak mówią jeszcze inni, zwyczajna prowokacja Netflixa, który chciał zrobić dużo szumu wokół produkowanego przez siebie serialu, i wykorzystał do tego czarnoskórą aktorkę kontrowersyjnie obsadzając ją w roli białej postaci historycznej. Jeśli tak, to z pewnością mu się udało.
Portret Ann Boylen: autor nieznany, domena publiczna.