Smog stał się tematem numer jeden w Polsce. Internet zalany jest informacjami o alarmach smogowych i kolejnych przekroczeniach krytycznych wartości. Oczywiście wielu ludzi już szuka winnych, temat staje się także narzędziem walki politycznej i wzajemnego obwiniania się partii uprzednio i obecnie rzadzących.
Można by pomyśleć, że smog w polskich miastach pojawił się nagle i z nienacka. Tymczasem jest to jeden z objawów polskiego braku higieny. Tak jak przez 25 lat nie udało się przekonać Polaków, że krajobraz jest dobrem wspólnym i polskie miasta i wioski zalane są morzem ohydnych reklam zgodnie z zasadą “wolnoć Tomku w swoim domku”, tak wielu Polaków nie zauważa, że wszyscy odpowiadamy za jakość powietrza, którym oddychamy. Bo owszem, można narzekać na to, że kiepska komunikacja zbiorowa zmusza ludzi do korzystania z samochodów czy że włodarze naszych miast pozwalają na ich chaotyczną zabudowę nie dbając o zapewnieniu zatłoczonym centrom przewiewu. Ale prawda jest taka, że choć wielu wskazuje np. dymiące fabryki, które przecież wyposażone zostały w nowoczesne filtry (ekologia była jednym z pierwszych tematów, w których Polska po upadku komunizmu mogła liczyć na fundusze z zachodu), za większosć unoszącego się w powietrzu syfu Polacy odpowiadają sami i tak będzie, póki domowe piece poza funkcjami grzewczymi stanowić będą także miniaturowe centra utylizacji odpadów.
Dzięki wieloletniemu dotowaniu nierentownych kopalni, węgiel w Polsce jest wciąż jednym z tańszych sposobów na ogrzewanie. Nie zanosi się na jakiekolwiek zmiany w tym względzie, szczególnie, że nowy rząd niczym Don Quichote bohatersko walczy z wiatrakami i innymi źródłami energii odnawialnej, zapwene uważając je za lewacko-wegetariańskie fanaberie z Zachodu, nie umywające się do przepojonego patriotyzmem polskiego węgla wydobywanego w trudzie i znoju przez bohaterskich górników. A skoro już jest piec, w którym wesoło buzują płomienie, to czemu nie zaoszczędzić na wywozie śmieci paląc tam stare sprzęty domowe, śmieci ogrodowe, opony czy kalosze? Szczególnie, jeśli podleje się to sosem bredzenia o wolności jednostki i dumą, z przechytrzenia pazernego państwa, które nawet na naszych odpadach próbuje położyć łapę…
Kilka lat temu w listopadzie wraz ze swoją dziewczyną wybraliśmy się w objazdową podróż po Polsce, odwiedzając po kolei rozsianych po kraju znajomych, pociotków i rodzinę. Podróżując jesiennymi wieczorami po bocznych drogach prowadzących przez rzadko zaludnione tereny zauważyliśmy, że można wyczuć zbliżanie się do kolejnej miejscowości dużo wcześnij, niż w oddali zamajaczą jej światła. I to dosłownie wyczuć, bo z kominów wydobywa się po prostu zwyczajny męczący gardła smród.
Pod koniec podróży podzieliliśmy się tym spostrzeżeniem z jednymi z odwiedzanych podczas naszych wojaży pociotków. Co się wtedy nasłuchaliśmy o tym, jak to żyjąc na emigracji wydelikaciliśmy sobie nagle noski, że patrzymy z góry na biedną ojczyznę i że jesteśmy tak nadęci, że nawet polskie powietrze nam śmierdzi. W tym momencie z podwórka dobiegł klekot starego diesla i najgłośniej krzyczący przeprosił, że nie może dłużej nam towarzyszyć – na przyczepce ciągniętej przez starego mercedesa, który dobrze pamiętał chyba jeszcze upadek Muru Berlińskiego przyjechały “zdobyte” skądś stare biurowe meble i szafki, które trzeba było porąbać na opał.
Wątpię, żeby jakikolwiek komentarz mógł być lepszym zakończeniem tego tekstu.
Fotografia: Zygmunt Put, CC 2.0 via Wikipedia