Tymczasem w Absurdystanie 61


Kliknij tutaj aby przeczytać poprzedni odcinek serii

Kliknij tutaj aby zobaczyć wszystkie odcinki


Nareszcie jakaś prawdziwa dobra zmiana! Polacy nie muszą już pracować w niedziele! To znaczy, w niektóre z niedziel, bo zakaz obowiązuje tylko dwie niedziele w miesiącu.  No, ale to zawsze dwie niedziele w miesiącu, które można poświęcić rodzinie, nie? Można pójść do kina, do zoo, na lody – to znaczy, jeśli się akurat nie pracuje w kinie, w zoo albo w lodziarni, bo zakaz dotyczy tylko handlu. No chyba, że ktoś ma pecha być sprzedawcą w sklepie na stacji benzynowej albo w galerii handlowej połączonej z dworcem PKP, to wtedy też nie ma wolnego. No i jeśli akurat w sobotę nie pracował 12 godzin i nie skończył o północy i ma siłę na zrobienie czegokolwiek… I nie musi w poniedziałek wstawać w środku nocy żeby się stawić w sklepie o trzeciej nad ranem… 

Nic więc dziwnego, że wprowadzenie zakazu handlu w niedzielę spotkało się z różnymi opiniami. Ci, którzy postulowali wprowadzenie zakazu ze wzlędów religijnych uważają, że to tylko półśrodek (sklepik prowadzony przez księdza Rydzyka w Toruniu chciałby mieć monopol w okolicy w każdą niedzielę, a nie tylko w co drugą!), nie podoba się także, że zakaz dotyczy tylko pracowników zatrudnionych w handlu a i tu nie wszystkich. Inni znowu punktują argumentację PiS: jeśli celem wprowadzenia zakazu jest to, żeby Polacy mogli spędzać czas z rodziną, to czemu nie zadbano o rodziny kelnerów, pracowników kin czy stacji benzynowych? Przecież na kawę, czy zatankować również można pojechać w sobotę? A co z rodzinami taksówkarzy, dostawców pizzy czy pracowników Państwowej Inspekcji Pracy? Ci ostatni zresztą już protestują, bo akurat dla nich nowe prawo oznacza, że będą musieli w niedzielę pracować częściej, żeby sprawdzać, czy prawo innych do wolnego dnia nie jest przypadkiem naruszane…

Więcej roboty mają też prokuratorzy. Z okazji całego tego neonazistowskiego zamieszania podniosły się głosy, że rząd powinien przyjrzeć się organizacjom gloryfikującym totalitarne idee. Jako pierwsza na warsztacie wylądowała partia “Razem”, podejrzewana o gloryfikowanie komunizmu. Podejrzenie jest jak najbardziej uzasadnione, Adrian Zandberg jako dzieciak miał na sobie koszulkę z Karolem Marksem…

W polityce nic nowego. Premier Morawiecki walnął kolejną gafę – tym razem w Monachium obwinił Żydów o Holokaust. Jego tato twierdzi, że winnym zaistniałej sytuacji jest fakt, że Morawiecki “zbyt dobrze mówi po angielsku”. Jeśli iść tym tropem rozumowania, to wygląda na to, że winnym tego, co dzieje się w PiS jest fakt, że członkowie tej partii w ogóle potrafią mówić. Andrzej Duda na przykład wyraził niedawno smutek z faktu, że kontrowersyjna ustawa o IPN została przyjęta akurat “w tym właśnie momencie i w takiej formie”. Nie musiała, głuptasku. Wybrali Cię prezydentem, masz prawo weta, pamiętasz? No chyba, że po prostu zrozumiałeś swój błąd dopiero teraz i przyznajesz się do winy?

Tymczasem relacje z USA mamy najgorsze od 1989 roku. Portal onet.pl uzyskał dostęp do notatki ambasady polskiej w Waszyngtonie, z której wynika, że tak Duda jak i Morawiecki nie są już mile widziani w Białym Domu. Rząd na początku zaprzeczył, że taka notatka istniała, a następnie wszczął śledztwo przeciwko dziennikarzowi, który ją ujawnił. Najwyraźniej była ona tak tajna, że aż jej nie było. Tymczasem rząd amerykański zaprzeczył, że planuje jakiekolwiek sankcje przeciwko Polsce, co pozwoliło PiSowi triumfalnie ogłosić, że cała afera to zwyczajne Fake News. Uwadze prawicy umknęło, co dokładnie powiedziała administracja Trumpa: “żadnych sankcji nie planujemy, ale nie przewidujemy również w najbliższym czasie spotkań na najwyższym szczeblu”. Ale cóż, to w końcu język dyplomacji, rozumienie takich niuansów wymaga pewnego obycia i inteligencji…

Tymczasem w Polsce parlament pracuje nad zmianami w niesławnym prawie łowieckim. Sejm przychylił się do opinii organizacji pozarządowych i aktywistów ekologicznych (czytaj: Jarosława Kaczyńskiego, który polowań nie lubi i podobno przywołał swoich posłów do porządku) i wprowadził pewne ograniczenia wszechwładzy myśliwych. PZŁ protestuje – Jeśli wierzyć jego szefostwu, obecność nieletnich podczas polowania jest niezbędna dla powodzenia walki z panoszącą się wśród dzików chorobą. Nie bardzo rozumiem, jak miałoby to działać, to coś jak w książce Gra Endera, czy jak? Były minister Szyszko również jest krytyczny wobec nowego prawa: według niego największą jego wadą jest to, że stawia prawo stanowione wyżej niż prawo naturalne, ograniczając w ten sposób prawo rodziców do wychowywania własnych dzieci i pokazywania im, jak zdobywać dobre jedzenie w bardzo humanitarny sposób. Według Szyszki ograniczenie zbędnego znęcania się nad zwierzętami oznaczać będzie także koniec polskiej kynologii.

Ale kiedy projekt wylądował w senacie, nagle okazało się, że są sprawy bardziej istotne – z ustawy nagle zniknął fragment zakazujący osobom, które były współpracownikami służb reżimu komunistycznego, piastowania wysokich funkcji w organizacjach łowieckich. Tak się składa, że obecni szefowie PZŁ takimi informatorami byli. Przypadek? Nie sądzę…

Niektórzy mówią, że PZŁ to państwo w państwie. Ale w porównaniu z tym, co dzieje się w Lasach Państwowych, to PZŁ to przedszkole. Lasy Państwowe to taka dziwna instytucja, która z jednej strony w imieniu państwa opiekuje się terenami leśnymi, z drugiej strony działa jak firma dla własnych korzyści – LP opłacają jedynie niewielki podatek od swoich zysków. A mimo tego robią wszystko, aby nie płacić również innych podatków takich jak VAT czy podatki od nieruchomości.

Krótko mówiąc: Lasy Państwowe zarabiają pieniądze na tym, że sprzedają drzewo należące do wszystkich Polaków a lwią część zysków ze sprzedaży zatrzymują dla siebie. Dzięki temu jest dobrze być w naszym kraju leśnikiem. Średnie zarobki w LP to blisko 8000 złotych, leśnicy opływają też w dodatki takie jak dodatek funkcyjny, deputat węglowy, mundurówka czy darmowe mieszkania. Nic dziwnego, że pomimo faktu, że w Polsce w przeliczeniu na powierzchnię lasów mamy dwa razy więcej leśników niż w Czechach, do pracy w tej instytucji ustawia się długa kolejka. Jest tajemnicą poliszynela, że bez znajomości ciężko jednak dostać tam pracę – Lasy Państwowe w powszechnym odbiorze to siedlisko nepotyzmu.

Poprzedni rząd chciał coś w tej sprawie zmienić. Projektowi zmian w prawie można wiele zarzucić, ale jego istotą było sprowadzenie Lasów Państwowych na ziemię, do świata realnej ekonomii. PiS jednak rozpętał histerię krzycząc, że Tusk chce sprzedać nasze dobra narodowe, żeby rozdać pieniądze amerykańskim Żydom. Dziś już wiemy, że PiSowi po prostu chodziło o to, żeby wszystko zostało po staremu – bo czy jest w Polsce inna firma, w której koszta i straty obciążają budżet państwa a zyski pozostają do podzielenia wśród swoich?

A straty są. Lub raczej byłyby, gdyby Lasy Państwowe operowały w świecie rzeczywistym, a nie w ekonomicznej Nibylandii. Przerost zatrudnienia połączony z niezwykle wysokimi zarobkami nawet tak bogate przedsiębiorstwo może wpędzić w kłopoty. Nic więc dziwnego że z taką desperacją tną drzewa na potęgę nawet w takich miejscach jak Puszcza Białowieska. Nawet to jednak nie wystarcza: pomimo kontrowersyjnych cięć i faktu, że na sprzedaży tusz upolowanych przez myśliwych zwierząt nadleśnictwo Białowieża zarobiło ponad 4 miliony złotych, wciąż trzeba było je dotować kwotą blisko dwudziestu trzech milionów. To mniej więcej tyle, ile wynoszą w sumie całkowite budżety gmin Białowieża i Hajnówka.

Niedawny raport organizacji pozarządowej kreśli dość przykry obraz: 151 pracowników nadleśnictwa Białowieża niszczy dla własnych korzyści wspólne dziedzictwo, nie bacząc na to, że 24 000 mieszkańców obu gmin w dużej mierze polega na turystach, dla których magnesem jest właśnie dzika puszcza… Wydaje się, że jest to dość typowe dla rządów PiS: zamiast defraudować pieniądze, po prostu wsadzają swoich ludzi na odpowiednie miejsce w kontrolowanych przez państwo instytucjach, dzięki czemu odnoszą oni korzyści z działań owych instytucji. O tym, żeby coś z tego miał również suweren nikt nie myśli.

Ale suweren ma akurat inne sprawy na głowie. Szczególnie jeśli akurat usiłuje prowadzić biznes. Polska nie od dziś znana jest z tego, że rządzący non stop manipulują coś przy prawie, ale ostatnio to jest już w ogóle jakaś tragedia. Ktoś wyliczył, że żeby nadążyć nad wszystkimi zmianami w roku 2016 trzeba by czytać akty prawne po cztery godziny dziennie, świątek, piątek czy niedziela. Fakt, że PiS swoje ustawy przepycha bez konsultacji, bez dyskusji w sejmie, głosując je na siłę po nocach z pewnością również nie przyczynia się do poprawy jakości polskiego prawa. W rezultacie prowadzenie firmy w tym kraju to jak wieczne stąpanie po polu minowym. Nie dość, że niektóre ustawy są wzajemnie sprzeczne, to jeszcze wszystko zależy od tego, jak interpretuje je urzędnik. Parę lat temu pojawiła się proteza rozwiązująca ten problem – można było wystąpić (za odpowiednią opłatą) o oficjalną interpretację prawa skarbowego, i ta już była wiążąca… do teraz. Bo rząd Mateusza Morawieckiego stwierdził, że przedsiębiorca nie może zwalać obowiązku interpretacji prawa na urzędnika, nawet za opłatą…

Nie znaczy to, że otwieranie biznesu w Polsce jest zawsze złym pomysłem. Jeśli jesteście na przykład bankiem współodpowiedzialnym za kryzys, takim jak JP Morgan, możecie liczyć na dofinansowanie w wysokości 20,2 miliona złotych z kieszeni podatnika. Miło, że Morawiecki pamięta o swoich kolegach bankierach, którzy jak wiadomo, ledwie wiążą koniec z końcem. No a przy okazji powalczy się z bezrobociem, bo JP Morgan obiecał stworzyć 3000 nowych miejsc pracy. W Warszawie, bo tam, jak wiadomo, walka z bezrobociem jest najbardziej potrzebna, w końcu wynosi ono ok. 2%, ponad dwa razy mniej niż średnia krajowa.

Na szczęście są jeszcze w kraju tacy, którzy dbają o to, żeby polskie pieniądze zostały w Polsce. W Skarżysku-Kamiennej planowany jest Bieg Konstytucji – taki 15 kilometrowy mini maraton. W regulaminie biegu możemy wyczytać co następuje:


Pamiętacie tego radnego PiS ze Świdnicy, który oburzał się, że Kenijczycy zgarniają wszystkie nagrody?  Regulamin biegu ze Skarżyska powinien naprawdę mu się podobać, tym razem te paskudne czarnuchy nie dostaną ani grosza!

No, a do tego przynajmniej regulamin jest jasny i przejrzysty. W przeciwieństwie do nowego systemu dystrybucji biletów tramwajowych we Wrocławiu. Bo widzicie, w tym kraju nie tylko politycy generują absurdy. Wrocławski magistrat stwierdził na przykład, że chwalony przez wszystkich system dystrybucji biletów, które można zakupić było w kioskach czy w ulicznych automatach a także, za pomocą karty płatniczej, na pokładzie każdego pojazdu komunikacji zbiorowej, trzeba unowocześnić. W końcu wstyd, żeby tak dynamicznie rozwijająca się metropolia z pięknym stadionem miała jakieś papierowe bilety, jak w średniowieczu, co nie?

No i ulepszyli. Teraz opłaty wnosi się kartą zbliżeniową w elektronicznych kasownikach, ale biletu się już za to nie dostanie. W rezultacie pojawiają się nigdy nie widziane problemy: na przykład niemożliwe jest kupienie większej ilości biletów na zapas, albo kupienie biletów dla więcej niż jednej osoby przy użyciu jednej karty, jeśli te osoby jadą w różne miejsca. Brak papierowych biletów oznacza również, że kontrolerzy będą szukali gapowiczów poprzez skanowanie kart płatniczych, co rodzi uzasadnione obawy dotyczące bezpieczeństwa. No i nie zapominajmy, że przecież według polskiego prawa potwierdzeniem transakcji jest paragon lub faktura, wydrukowana lub przesłana e-mailem. Poruszający się komunikacją miejską we Wrocławiu na nic takiego nie mogą liczyć, bo jedynym śladem ich podróży będzie kwota na wyciągu z banku.

Nic dziwnego, że nowy system zrodził wiele pytań i wątpliwości. Miasto wyszło podróżnym na przeciw i opublikowało poradnik w formie odpowiedzi na najczęściej zadawane pytania. Oto on:  “Jak kupić bilety MPK”, przewodnik w 69 punktach. Blisko 45 000 znaków, prawie czterokrotnie więcej niż ten tekst.

System uruchomiono kilka dni temu i zgodnie z przewidywaniami okazał się totalną katastrofą. Terminale potrafiły się zwyczajnie zawiesić bez powodu a rzeczniczka operatora systemu dolewała oliwy do ognia, prowokując wkurzonych pasażerów tekstami w rodzaju “nie ma żadnych problemów” “wszystko działało podczas testów” czy “Z każdym kolejnym dniem będziemy coraz bardziej zaprzyjaźnieni z nowym systemem we Wrocławiu”. Pytanie, po cholerę było zmieniać coś, co działało wyśmienicie wciąż pozostaje bez odpowiedzi.

Czasami zarzuca się mi, że nie powinienem nazywać tego cyklu “Tymczasem w Absurdystanie”, bo to jest obraźliwe dla mojej ojczyzny. Ale ja przecież po prostu mówię jak jest. Nie wierzycie? To polecam ponowną lekturę poradnika jak kupić bilet tramwajowy we Wrocławiu… QED.


Tekst powstał dla portalu Britske Listy
Zdjęcie wrocławskiego tramwaju: Radosław Drożdżewski (CC 4.0 via Wikipedia)

Comments

comments

2 Replies to “Tymczasem w Absurdystanie 61”

  1. […] Kliknij tutaj aby przeczytać poprzedni odcinek serii […]

  2. […] Kliknij tutaj aby przeczytać poprzedni odcinek serii […]

Komentarze są zamknięte.