„Każdy chłopski dom szarą słomą pokryty miał ogródek, a w ogródku śliwki węgierki, spomiędzy których widać było komin sadzą uczerniony i pożarną drabinkę. Drabiny te zaprowadzono nie od dawna, a ludzie myśleli, że one lepiej chronić będą chaty od ognia niż dawniej bocianie gniazda. Toteż gdy płonął jaki budynek dziwili się bardzo, ale go nie ratowali” pisał w „Antku” Bolesław Prus. „Antek” jest lekturą szkolną a wielu Polaków nawet w życiu dorosłym kieruje się wartościami wyniesionymi z podstawówki. Do tej grupy należy też premier Tusk, który właśnie ogłosił, że dla poprawy bezpieczeństwa każdy samochód będzie musiał zostać wyposażony w obowiązkową drabinkę… znaczy ten, alkomat.
O tym, że takie zarządzenia prędzej służą sprzedawcom danych urządzeń niż faktycznie poprawiają bezpieczeństwo raczej nie muszę przekonywać większości czytelników. Każdy z nas – jeśli ma lub miał w Polsce samochód – zmuszony był do wożenia umocowanej w kabinie gaśnicy, która nadawałaby się najwyżej do ugaszenia niedopałków w popielniczce. W odróżnieniu jednak od drabinek, które sobie po prostu wisiały na ścianach wiejskich chałup, gaśnice wymagają znacznie więcej uwagi. Nie wystarczy po prostu wrzucenie ich do bagażników: trzeba je poddawać regularnym przeglądom, mocować je bezpiecznie w kabinie pojazdu, wymieniać materiały gaśnicze jeśli ich czas przydatności do użycia upłynął i tak dalej – więc o ile wpływ gaśnic na bezpieczeństwo w ruchu drogowego jest żaden, nie można zignorować wpływu owego zarządzenia na gospodarkę w ogóle.
Czy jednak istnieje jakakolwiek szansa ugaszenia pożaru gaśnicą mieszczącą się w uchwycie koło fotela kierowcy? O tym, ile naprawdę potrzeba materiałów gaśniczych w przypadku ognia w samochodzie miałem okazję przekonać się na własne oczy kiedy dawno, dawno temu pracowałem jako kierowca w firmie zajmującej się, między innymi, przewozem materiałów niebezpiecznych. W tym celu każda z ciężarówek wyposażona była zgodnie z wymogami przepisów ADR. Podczas kursu na północ Szkocji byłem świadkiem poważnego wypadku, w wyniku którego jeden z rozbitych pojazdów zaczął się palić. Każdy z nas, kto widział kiedyś płonący samochód wie, że nie ma to nic wspólnego z fajerwerkami znanymi nam z amerykańskich filmów. W chwilę po wypadku spod maski samochodu, w którym uwięziony był ranny kierowca zaczął wydobywać się dym, a w szparze między klapą pokrywy silnika a błotnikiem widać było pojawiające się od czasu do czasu małe płomienie. Z przeciwnej strony tuż przede mną nadjechała cysterna z paliwem i to w jej kierunku rzucili się usiłujący bezskutecznie ugasić płomienie gaśnicą, wyjętą z jakiegoś kampera oraz samochodu niemieckiego turysty świadkowie wypadku. Dopiero całkowite opróżnienie dwóch gigantycznych gaśnic z cysterny oraz 11-kilogramowej wyciągniętej z mojej ciężarówki pozwoliło opanować sytuację. W Polsce każdy samochód wyposażony jest w obowiązkową drabinkę… gaśnicę – ciekaw jestem czy, jak u Prusa, świadkowie wypadku dziwiliby się, że auto płonie ale by go nie ratowali?
Premier Tusk również znany jest z rozwiązań drabinkowych. Zamiast na przykład rzeczowo podejść do problemu lekkich rozrywkowych narkotyków, organizował nagonki na sprzedawców dopalaczy. Z pedofilią chciał walczyć poprzez kastrowanie tych, którzy za przestępstwo zostali już zatrzymani i skazani. Na narodową panikę walki z pijanymi kierowcami, zapoczątkowaną wypadkiem w Kamieniu Pomorskim, zareagował zapowiedzią wprowadzenia obowiązkowych alkomatów. Musze przyznać, że mnie to zaskoczyło. Spodziewałem się raczej przedstawienia mediom danym mówiących o tym, że ilość pijanych za kółkiem spada (są takie dane) i przypisanie obecnemu rządowi zasług. Zamiast tego – alkomatowa drabinka.
Pomysł jest, jak mawiają anglojęzyczni, wrong on so many levels. Profesjonalny alkomat, spełniający normy do poziomu zapewniającego pewność, że jego wskazania nie okażą się sprzeczne z wskazaniami tych używanych przez policję to wydatek grubo ponad tysiąca złotych. Dodatkowo taki alkomat trzeba regularnie kalibrować – tym częściej, jeśli przechowywany on jest na zimnie, co było by niemalże standardem dla alkomatów będących na wyposażeniu parkowanych pod chmurką samochodów. Prawdopodobnie będą to więc jednorazowe alkometry. Z jednorazowymi alkometrami jest jednak jeden problem: są jednorazowe. Jeśli więc na wyposażeniu samochodu musiałby znajdować się jeden alkometr, żeby kierowca mógł w niego dmuchnąć chcąc upewnić się, czy może usiąść za kółkiem, nawet jeśli w wyniku dmuchnięcia okazałoby się, że jest absolutnie trzeźwy, nigdzie by nie mógł pojechać – bo narażałby się na mandat za brak alkometru. Z podobnym problemem zetknęli się Francuzi, którzy jako pierwsi w 2012 roku wprowadzili obowiązek posiadania alkometrów. Problem tego, jak jechać jeśli zużyło się jedyny posiadany alkometru rozwiązali w wyjątkowo inteligentny sposób: nakazali wozić ze sobą DWA alkomaty…
Oczywiście w żaden sposób nie rozwiązywało to absurdalnego problemu – bo po zużyciu jednego z alkometrów kierowcy pozostawał tylko jeden, a obowiązkowe były dwa. W rezultacie niezależnie od tego, jaką liczbę alkometrów uznano by za obowiązującą, kierujący który faktycznie chciałby z nich korzystać, musiałby wozić ze sobą co najmniej n+1 alkomatów, gdzie n jest liczbą przewidzianą przez prawo jako minimalną. Wydaje się zatem że najrozsądniejszym podejściem byłoby po prostu nie zmienianie niczego – w obecnej chwili liczba n wynosi zero i a kto chce z alkometrów korzystać kupuje sobie dodatkowe. Obowiązkowość alkometrów mogłaby także przynieść efekty odwrotne od zamierzonych – ktoś, kto kupił sobie na przykład paczkę dziesięciu sztuk, mógłby powstrzymać się od zużycia tego ostatniego w obawie przed otrzymaniem mandatu…
Oczywisty absurd tego zarządzenia, w połączeniu z trudnościami z egzekwowaniem zarządzenia – szczególnie wobec kierowców z zagranicy, których, zgodnie z Konwencją Wiedeńską, obowiązuje wyposażenie pojazdu wymagane w kraju jego rejestracji – zmusił Francuzów do wycofania się rakiem. Najpierw zrezygnowali z prób karania kierowców a następnie zmienili „obowiązek” na „zalecenie”.
Niezależnie jednak od sensowności powyższych rozwiązań szczegółowych, trzeba sobie odpowiedzieć na podstawowe pytanie: czy obowiązkowe alkomaty naprawdę polepszyłoby bezpieczeństwo na drogach? Owszem, wielu jest ludzi którzy wsiadają za kółko po jednym piwie czy lekko wczorajsi, ale przecież to nie oni są prawdziwym zagrożeniem – o czym świadczy fakt, że w innych krajach za bezpieczne uważane są limity nawet czterokrotnie wyższe niż w Polsce. Sprawcami najgorszych wypadków są często wielokrotni recydywiści pijani w sztok – skoro do rezygnacji z jazdy nie zachęcił ich sądowy zakaz prowadzenia pojazdu, to jakim cudem miałby to zmienić obowiązkowy alkomat w aucie?
Najbardziej sensownym z dyskutowanych rozwiązań jest zamontowanie w pojazdach alkomatów połączonych z blokadą zapłonu, uniemożliwiającym uruchomienie pojazdu przez osobę po spożyciu. Uniemożliwiającym teoretycznie tylko, bo przecież w urządzenie dmuchnąć może każdy – a skoro nie brakuje chętnych do wsiadania do samochodu prowadzonego przez pijanego kierowcę, nie zabraknie także z pewnością życzliwych gotowych wyświadczyć mu taką przysługę. Poza tym do problemu znacznych kosztów takiego urządzenia dochodzi kwestia całkowitego nie wzięcia pod uwagę przez ustawodawcę faktu, że wielu Polaków wyjeżdża samochodami za granicę – takie urządzenie nie uchroniłoby od nielegalnej jazdy w Czechach (gdzie limit wynosi 0,0 promila) natomiast uniemożliwiłoby perfekcyjnie legalne wyjechanie na drogę za naszą zachodnią granicą (limit 0,5). W tym samym czasie pijani recydywiści rozbijali by się po polskich drogach samochodami zarejestrowanymi za granicą…
Więc może warto by było uczyć się na cudzych błędach i nie tworzyć absurdalnych przepisów o skuteczności Antkowej drabinki, ale zamiast tego zreformować policję? Może zamiast czaić się z radarem w terenie zabudowanym walącą się stodołą i wlepiać mandaty za przejście przez jezdnię pod kątem innym niż 90 stopni, zajęła się naprawdę istotnymi dla bezpieczeństwa sprawami takimi jak prewencyjne sprawdzanie trzeźwości kierowców? I nie mówię tu o szumnie przeprowadzanych akcjach korkowania wlotów do wielkich miast w poniedziałkowe poranki, w blasku fleszów i telewizyjnych kamer ale regularnych wizytach policyjnych radiowozów pod wiejskimi dyskotekami, sprawdzaniu kierowców poruszających się bocznymi drogami oraz dalszej pracy nad mentalnością Polaków, których zbyt wielu wciąż uważa jazdę po kilku głębszych za coś normalnego?
Ale do tego potrzeba by poważnej dyskusji na temat bezpieczeństwa ruchu drogowego, na którą chyba nie można liczyć w polskiej polityce. Pamiętajmy, że w naszym parlamencie rolę eksperta w tych sprawach przejmuje, wyskakująca w regularnych odstępów czasu z jakimś nietrafionym pomysłem, socjolog Beata Bublewicz, której jedynymi kwalifikacjami są fakt, że jej ojciec był kierowcą rajdowym światowej klasy oraz doświadczenie w prowadzenie salonu autoryzowanego dealera Opla… A to jest wciąż ta lepsza część politycznego spektrum – na przeciwnym końcu skali mieści się znany europoseł Jacek Kurski, któremu wydaje się, że nazywa się Kubica a fakt, że za popełniane wykroczenia płaci mandaty upoważnia go do szaleńczej jazdy. Wydaje się więc, że jak na razie możemy zapomnieć o narodowej dyskusji na temat bezpieczeństwa drogowego zakończonej rządowym programem dobrze przemyślanych rozwiązań, czym cieszyć się mogą Szwedzi. Nam pozostaje dalej z pokorą znosić kolejne populistyczne – lub zwyczajnie głupie – pomysły polskich polityków. I liczyć na to, że na drodze nie zginiemy w wypadku spowodowanym przez posła, któremu poczucie nieśmiertelności zapewnia parlamentarna drabinka… znaczy ten, immunitet…
Tekst ukazał się w portalu gazetae.com