Kiedy postanowiłem studiować języki na Uniwersytecie w Glasgow, spodziewałem się, że studia na obczyźnie będą się znacznie różnić od tego, co znałem z kraju. Ale nie spodziewałem się aż takich różnic… No ale od początku.
Zawsze chciałem znać porządnie chociaż jeden język. Angielskiego nauczyłem się tak jakoś mimochodem, za francuski wziąłem się już w bardziej zorganizowany sposób, ucząc się samodzielnie z książek i płyt, ale jednak jeśli nie ma się szansy używać tego języka na co dzień, sprawa nie jest łatwa. Dlatego kiedy dowiedziałem się, że istnieje możliwość studiowania tego języka praktycznie od zera i to na uniwersytecie, który w dziedzinie romanistyki jest podobno ósmy na świecie nie zastanawiałem się ani chwili.I tak po zdaniu egzaminu z angielskiego, przetłumaczeniu indeksu ze starych studiów i paru innych perturbacjach otrzymałem upragnioną ofertę studiów a w niedługi czas potem zostałem uczestnikiem kursu French 1B (język dla początkujących + kultura, w przypadku pierwszego roku poznawana poprzez kino francuskie). Francuski był jednym z moich dwóch głównych kierunków studiów. (Na University of Glasgow student wybiera sobie dwa główne kierunki studiów a do tego dorabia sobie jeszcze inne zajęcia, z których jednak nie uzyskuje dyplomu).
Fajnie jest być znowu studentem. Wstawanie o 12, siedzenie w ostatniej ławce i podśmiewanie się z kolegami, że profesor wygląda jak kpt. Jean-Luc Piccard ze Star Treka…Zajęcia zaczynają się 22 września. Teoretycznie wszystko do tego czasu powino być już załatwione, ale okazuje się, że nie jest. Dziesiątki studentów biegają po campusie i zapisują się na zajęcia. Wykładowcy z zaskoczeniem odkrywają, że nowo zainstalowany sprzęt multimedialny nie jest jeszcze podłączony jak należy. Poza tym – swojskie klimaty. Kolejka do rejestracji to na oko jakieś 500 osób. Niech się schowają polskie dziekanaty. No ale w końcu się udało.
Jestem pozapisywany na zajęcia (francuski, czeski, studia o Europie środkowo-wschodniej) i na nie chodzę (no, poza czeskimi, bo ktoś tam nie dojechał i zaczynają się z opóźnieniem) ale nie mam ani legitymacji ani dostępu do materiałów w Internecie. Jest zabawnie. Pierwsze co, to lekkie zaskoczenie. Z dobrych wieści – zajęć jest niewiele, mam wolny piątek na pracę a i dużo okienek, pozwalających na odwiedzanie biblioteki (bo w UK na studiach pracuje się głównie samemu). Oznacza to, że np. z francuskiego zajęcia odbywają się trzy razy w tygodniu, po godzinie. Drugie zaskoczenie – w mojej grupie jest blisko 30 osób. Zakupiliśmy książki (własne materiały uniwersytetu z płytą DVD) i się zaczęło “voila du pain”, “je m’apelle Lea” i tak dalej. Pierwsze spostrzeżenie: widać różnicę w systemie edukacji. Kiedy wraz z kolegami z fizyki i astronomii uczęszczaliśmy na ogólnouniwersyteckie zajęcia z przedmiotów nauczycielskich podśmiewaliśmy się nieco z “panienek z filologii” które bez przerwy notowały coś w swoich kajecikach. Byliśmy przekonani, że zapisują tam wszystko łącznie z “dzień dobry” i “do widzenia” wypowiedzianych przez wykładowcę. Tutaj ludzie są inni, notują sobie coś od czasu do czasu, ale generalnie myślą samodzielnie. Nie boją się zapytać i wciąż przerywają prowadzącej, co jednak nie opóźnia toku wykładu, bo w sumie sami spostrzegawczo odkrywają wszelkie zależności i róznice takie jak rodzajniki określone i nieokreślone czy róznicę pomiędzy voici i voila. W odróżnieniu także od tego, do czego przyzwyczajeni jesteśmy na polskich uczelniach, widać, że studenci chodzą na nie po wiedzę – nikt nie rozmawia, nie czyta gazet, nie gra w karty w ostatnim rzędzie. Być może właśnie dlatego, że wykładów jest tak mało? Studenci muszą włożyć wiele własnej pracy, ale też nie są zamęczani zbędnymi rzeczami w rodzaju “propedeutyka historii wstępów do średniowiecznej gramatyki francuskiej” czy “ogólny przekrój przez klasyfikację czasowników niereguralnych ze względu na rodzaj zastosowanej czcionki”.
Moja domowa romanistka po przejrzeniu pobieżnie książki z pewnym zaskoczeniem zauwazyła, że jest tam kompletnie WSZYSTKO łącznie z jakimiś zapomnianymi czasami których nikt nie używa. A to jest dopiero pierwszy podręcznik dla początkujących. Na razie mam za sobą jedną “video class” oraz jedną “grammar class”. Jutro jest dodatkowa godzina, zdaje się, ze w mniejszych grupach, na której, zgodnie z wręczonym nam programem zajęć będziemy “utrwalać” tudzież “stosować w praktyce” wiedzę nabytą w poniedziałki i wtorki. Co ciekawe zajęcia stricte mówione (oral classes) rozpoczną się dopiero od drugiego semestru. Może założeniem kursu jest nadgonienie ile wlezie w kwestii teoretycznej znajomości języka aby potem było łatwiej zacząć rozmawiać?
Pożyjemy – zobaczymy.