O tym jak życzenie pewnego rosjanina spełniło się dzięki pijakowi za kółkiem.

Jest grudzień 2022. Zaśnieżoną uliczką na jednym z obszarów przemysłowych w Helsinkach idzie jakiś rosjanin. W pewnym momencie jego uwagę przyciąga nietypowy samochód – to model, jakiego jeszcze nigdy w Finlandii nie widział. Ale może to nie marka samochodu przyciągnęła uwagę a coś innego – spod grubej pierzyny śniegu wystaje fragment pionowej szyby a na niej naklejka: kontur Ukrainy w niebiesko-żółtych barwach. Rosjanin podchodzi bliżej – poniżej tylnego okna samochód ma umieszczoną kolejną naklejkę a na niej dwie litery: UK. To z pewnością auto jakiegoś Ukraińca!

Rosjanin to mirny człowiek, wiadomo, ale takiej zniewagi nie zniesie. Do tego jeszcze mapa kontur Ukrainy niezgodny jest z kształtem jaki pokazuje oglądana przez niego rosyjska telewizja! Zdejmuje rękawiczkę i próbuje zdrapać naklejkę. Zaczął oczywiście od Krymu, ale to okazało się błędem – naklejka przedziera się w najwęższym miejscu. Cholerni faszyści, znowu eskalują sytuację. Czas na specjalną operację lusterkową – ślady na śniegu pokazują, że rosjanin próbował wyłamać po kolei i prawe i lewe lusterko. Znów porażka – to nie jakaś Łada, w tym samochodzie lusterka składają się w obu kierunkach. Wściekły rosjanin zbiera w gardle całą flegmę i żółć i spluwa na przednią szybę samochodu. To jednak wciąż go nie satysfakcjonuje, więc palcem pisze jeszcze na bocznej szybie wielkimi literami НА ХУЙ! To jednak dalej mu nie wystarczy. Grzebiąc po kieszeniach znajduje tam długopis i pomiętą kartkę papieru. Długopis nie od razu chce pisać na mrozie. W końcu jednak się udaje. Rosjanin pisze „TO NIE MIEJSCE NA PARKOWANIE TEGO SAMOCHODU. ZJEŻDŻAJ NA UKRAINĘ, BRONIĆ SWOJEGO KRAJU”, całość opatrza obraźliwym dla Ukraińców rysunkiem i złożoną w pół kartkę umieszcza za wycieraczką pojazdu. W końcu, usatysfakcjonowany swoim dziełem odchodzi.

Przesłanie od rosjanina

Jest takie powiedzenie: uważaj, czego sobie życzysz, bo może się spełnić. Trzy lata później ten sam samochód będzie woził żołnierzy Sił Zbrojnych Ukrainy broniących swojej ojczyzny przed rosyjskim najeźdźcą gdzieś pod Charkowem.

TEN TEKST JEST SKRÓCONĄ WERSJĄ ANGLOJĘZYCZNEGO PODKASTU, SPECJALNEGO WYDANIA Z SERII LEWACKIE PITOLENIE. MOŻECIE WYSŁUCHAĆ PIERWSZEGO ODCINKA TUTAJ LUB W WASZEJ ULUBIONEJ APLIKACJI DO PODKASTÓW:

 

Rozdział 1: Helsinki

Ostatnia wizyta autka w Szkocji

Nazywam się Tomasz Oryński. To był mój samochód. Blisko trzy lata po tym, jak znalazłem tą notkę za wycieraczką mojego samochodu siedziałem w domu na zwolnieniu lekarskim. Miałem na szyi kołnierz ortopedyczny, wszystko mnie bolało i byłem chronicznie niewyspany, a mimo tego nie mogłem po prostu odpoczywać – musiałem walczyć z firmą ubezpieczeniową, która robiła wszystko żeby nie wypłacić mi należnego mi odszkodowania. Latem tego roku jadąc przez Polskę miałem wypadek – pijany kierowca wjechał mi w tył. Jedno było pewne – choć samochód wciąż był w pełni sprawny – przyjechałem nim w końcu spod Warszawy do Helsinek po tym wypadku – raczej na drogi Finlandii już nie wróci. Fachowcy wycenili koszt naprawy na blisko 5000 euro – nawet biorąc poprawkę na próbującą mnie wystrychnąć na dudka firmę ubezpieczeniową sytuacja była jasna – skończy się to stratą całkowitą ponieważ naprawa przekracza wartość pojazdu.

Strasznie mi było szkoda. Naprawdę lubiłem ten samochód i dobrze o niego dbałem. Kupiłem go jako nowy w Szkocji, szesnaście lat temu. Nie żałowałem wydatków – jakiś miesiąc przed wypadkiem wydałem ponad 1000 euro na remont zawieszenia. Chodź samochód jeździ, z pogiętą klapą, wgniecioną tylną belką i pogiętą podłogą bagażnika nie było szans na to, że przeszedłby przegląd. Ale ponieważ trzy lata wcześniej jako wolontariusz brałem udział w transporcie samochodów z Finlandii na Ukrainę, wiedziałem jedno: żołnierze na froncie potrzebują nie tylko terenówek i pickupów, wszystko co ma cztery koła może znaleźć jakieś zastosowanie – ja wtedy jechałem zwykłym sedanem marki Volvo. A na froncie takie drobiazgi jak rejestracja czy ważny przegląd techniczny raczej nie będą istotne, więc skoro auto jeździ – a pogięta klapa nawet się zamyka, jak ją odpowiednio mocno huknąć…

Odezwałem się więc do moich znajomych Ukraińców i zapytałem, czy nie znają kogoś, komu przydałby się mały, zwrotny samochodzik. Kilka dni później byłem już w kontakcie ze Stasem, po konsultacji z moją dziewczyną i wszystko było ustalone: jak tylko się wyliżę, zawiozę auto na Ukrainę.

Moja rekonwalescencja zajęła jednak nieco dłużej niż początkowo szacowali to lekarze. Pomyślałem zatem, że skoro mam czas, to może warto by było zorganizować jakąś akcję – szkoda by było, żeby samochód w taką trasę jechał pusty. Skontaktowałem się ze Stasem i zapytałem, czego najbardziej potrzebują. Powerbanków – odpowiedział bez namysłu. Okazuje się, że taka prosta rzecz naprawdę ratuje życie – dziś w epoce wojny elektronicznej na froncie bez prądu ani rusz. Tymczasem spalinowe generatory to nie tylko hałas ale i ciepło, łatwo wykrywane przez drony z kamerami termicznymi. Okazuje się że tak prosta rzecz jak bateria wielkości mikrofalówki naprawdę ratuje życie.

Oczywiście takie rzeczy nie są tanie. Ale czego mi nie brakowało to czas. Mam też wielu przyjaciół. Podrzuciłem pomysł redakcjom portali, w których regularnie publikuję: Bylines Scotland oraz Britské Listy, które zgodziły się opublikować mój apel, i ustanowiłem zbiórkę. Nie miałem wielkich nadziei, ale mówiłem sobie, że jak nic z tego nie wyjdzie, to może kupimy żołnierzom chociaż parę małych powerbanków żeby mogli ładować sobie komórki. Jednak odzew przekroczył moje najśmielsze oczekiwania, nie minęło dziesięć dni a przekroczyliśmy bardzo optymistycznie postawiony przeze mnie cel zbiórki. Ludzie oferowali również pomoc innego rodzaju i tak dowiedziałem się na przykład, że te urządzenia w Polsce można dostać znacznie taniej niż w Finlandii. Znajoma biznesmenka zaoferowała pomoc przy zakupie, jednoczesnie oferując, że jeśli uzbieram wystarczającą sumę netto aby zakupić dwa takie powerbanki, ona weźmie na siebie kwestie VAT.

Przedłużyłem zbiórkę o kilka dni i udało nam się uzbierać potrzebną sumę z lekką nadwyżką. Wszystko jednak nie było takie proste. Okazało się, że „natychmiastowa wypłata” to chwyt reklamowy w rodzaju tego z klasycznego kabaretowego skeczu o azjatyckiej restauracji. I o ile rozumiem kwestię weryfikacji wypłacającego, aby darowane przez ludzi dobrej woli pieniądze nie trafiły w niepowołane ręce, to miałem wrażenie, że firma, z której pomocy korzystałem przy organizacji mojej zbiórki, wydłuża każdy etap procedury do maksimum. Ale przynajmniej obsługa klienta była na najwyższym poziomie – za każdym razem jak pisałem do nich mejla kolejny etap procedury był aktywowany w przeciągu najdalej 15 minut, a chwilę potem otrzymywałem odpowiedź, że „właśnie mieli się do tego zabrać”. No ale jednak w powiązaniu z tym, że cała rzecz miała miejsce w okolicach 11 listopada, procedura wypłaty pieniędzy i zamawiania powerbanków opóźniła mój wyjazd niemal o tydzień.

Ale może to i dobrze, bo jednoczesnie okazało się, że stanie przez trzy miesiące na moim miejscu parkingowym pod zwałami jesiennych liści nie wyszło samochodowi na dobre. Po raz pierwszy pokazała się lampka „check engine”, a silnik zaczął chodzić nierówno. Mój przyjaciel Julius, który w wojsku był mechanikiem, zgodził się pomóc, ale nie był wstanie zdziałać wiele ze skrzynką podstawowych narzędzi gmerając przy stojącym na ulicy samochodzie w deszczowy, listopadowy dzień. „Potrzebujesz prawdziwego warsztatu, albo chociaż kogoś, kto będzie miał komputer diagnostyczny” poradził. Odezwałem się do organizacji Auta Ukrainaa, której przewiozłem kiedyś tonę pomocy humanitarnej z Helsinek do centrum logistycznego w północnej Polsce kiedy po przeprowadzce do Finlandii wracałem do Wrocławia „na pusto” swoim busem. W kilka godzin później dostałem kontakt do Vadyma, i jeszcze tego wieczoru stawiłem się pod jego domem. Sympatyczny Ukrainiec zdiagnozował problem i umówiliśmy się na kolejny dzień na naprawę, po czym poskładał wszystko do kupy i… samochód w ogóle odmówił posłuszeństwa. Akurat miałem jechać z kotką do weterynarza, więc Vadym nie zastanawiając się długo, wręczył mi kluczyki do swojego własnego auta i powiedział, żebym zadbał o kota, a on zadba o samochód. Już to, że ludzie zaufali mi wystarczająco żeby wpłacać pieniądze na moją zbiórkę zrobiło na mnie niesamowite wrażenie, ale ten moment był naprawdę niesamowity, bo w tym momencie znaliśmy się przez całe 20 minut…

W końcu jednak wszystko skończyło się dobrze. Zamówione powerbanki były już w drodze do mojego przyjaciela w Świdniku, skąd odebrać je miałem po drodze. Vadym przywołał samochód do posłuszeństwa a lekarze dali mi zielone światło na wyjazd. A do tego Stas akurat dostał przepustkę i następne 10 dni spędzał we Lwowie, więc nie było potrzeby abym jechał gdzieś, gdzie jest naprawdę niebezpieczne. Wszystko zaczęło układać się jak trzeba.

Rozdział 2: w trasie

Przed wjazdem na prom

Oczywiście z moim szczęściem w noc przed wyjazdem spadł pierwszy w tym roku śnieg. Po zdrapaniu lodu z szyby i zgarnięciu białego puchu z dachu wsiedliśmy z Ulą do samochodu – po drodze podrzucałem ją na zakupy. To był dla nas moment pełen emocji – ostatnia wspólna jazda autkiem, z którym mieliśmy tyle pozytywnych emocji – zjeździliśmy nim całą Szkocję – od Mull of Galloway po niewielkie wyspy archipelagu Orkadów, było dla nas bazą do niezliczonych biwaków, a niejednokrotnie jeśli pogoda zbiesiła się na tyle, że nie było sensu rozbijać namiotu, spaliśmy na rozłożonych fotelach. Samochodem zjeździliśmy też całą Europę, co najmniej raz w roku udając się na wycieczkę do Polski, a raz nawet udało nam się wjechać nim pod pociąg (na szczęście wiszący – podczas wizyty w Wuppertalu). Kilka lat wcześniej z bratankiem który przyjechał do nas z Kanady zrobiliśmy sobie prawdziwego europejskiego road tripa do Toskanii, przejeżdżając po drodze najwyższymi przełęczami Alp czy wspinając się na skałę w San Marino. Pół godziny później stałem już w porcie czekając na wjazd na prom – okazało się, że będzie to ten sam prom, którym nieco ponad trzy lata temu wraz z moim samochodem i kotami przybyłem do Finlandii. Był to także ten sam prom, którym trzy lata temu wyruszałem zawieźć Ukraińcom na prom wspomniane wcześniej Volvo. Nie wyobrażałem sobie wtedy, że trzy lata później do zakończenia wojny wciąż będzie dalej niż bliżej, a dodatkowo Ameryka zacznie ustawiać się po przeciwnej stronie sporu.

Miałem ze sobą dyktafon, więc niczym agent Cooper z Twin Peaks zacząłem robić sobie głosowe notki, które miałem nadzieję wykorzystać potem w produkcji podkastu. Przemierzając kraje bałtyckie i patrząc, jak prężnie rozwijają się od kiedy wyrwały się z rosyjskiej strefy wpływu i dołączyły do europejskiej rodziny, myślałem o tym, jak ważne dla Ukraińców jest to, aby nie dać się znów zagnać pod rosyjskiego buta. Jeśli przegrają walkę – albo jeśli Zachód ich zdradzi i sprzeda Putinowi – oznacza to tragedię dla przyszłości całego narodu. Jadąc zaciskałem zęby – nie tylko dlatego, że droga pokryta była czarnym lodem, a wichura i marznący deszcz nie ułatwiały jazdy.

Na nocleg zatrzymałem się tuż przed granicą litewsko-polską, którą przekroczyłem o poranku. Na granicy, pomimo tego, że oba kraje są członkami Schengen – punkt kontrolny polskiej Straży Granicznej. Z jednej strony uważam, że ten cały pomysł z kontrolami granicznymi to taki odpowiednik rządowego potrząsania szabelką, ale głównie na potrzeby podlizywania się polskiej prawicy, w świetle sytuacji, w której Rosja nasyła do nas przez Białoruś tysięcy migrantów i pompowanej z tej okazji przez prorosyjskie środowiska histerii rząd chciał pokazać, ze coś robi. Z drugiej strony coraz częstsze akty sponsorowanego przez Rosję sabotażu sugerują, że być może podwyższony poziom bezpieczeństwa nie jest takim całkiem głupim pomysłem.

Dalszy etap mojej trasy prowadził przez Białystok i dalej na południe wzdłuż wschodnich rubieży naszego kraju. Moją uwagę zwróciła znaczna ilość pojazdów wojskowych – i to w dużej mierze pachnących nowością ciężarówek. Widziałem też jadący na lawecie czołg, chyba Leoparda. Kiedy przybyłem do Jakuba, który poza odbiorem powerbanków zaoferował mi gościnę, moje spostrzeżenia zostały potwierdzone: wojskowy ruch się nasila. Niewielkie lotnisko nieopodal jego domu, z którego wcześniej odlatywało kilka samolotów tanich linii, głównie wożących emigrantów na Wyspy Brytyjskie, dziś regularnie wita największe samoloty transportowe w rodzaju Jumbo-Jetów czy Antonowów. Port Lotniczy w Rzeszowie, pełniący funkcję strategicznego węzgła logistycznego dla Ukrainy zwyczajnie już nie wystarczy. Dodatkowo, mieszkając mniej niż 100 km od ukraińskiej granicy, Jakub i jego rodzina są regularnie budzeni w nocy przez podrywające się do lotu myśliwce strzegące naszego nieba przed mogącymi wedrzeć się na nie nadlatującymi od strony Ukrainy rakietami czy dronami – głównie Rosyjskimi, ale jak wiemy z tragicznego wypadku w Przewodowie, może zdarzyć się też że zabłądzi do nas jakaś rakieta ukraińskiej obrony przeciwlotniczej.

W samym – niewielkim, bo około czterdziestotysięcznym mieście – wszyscy pamiętają pierwsze dni pełnoskalowej wojny, kiedy miasto zostało wręcz zalane falami uchodźców z Ukrainy (znajduje się w końcu na głównej trasie łączącej Lwów z Warszawą) i tylko dzięki pospolitemu ruszeniu lokalnej społeczności zdołało zapewnić potrzebującym jedzenie i dach nad głową. Również tym razem Jakub nie potrzebował się długo zastanawiać kiedy poprosiłem go o pomoc. „Dla Ukrainy?” – odpowiedział – „Zawsze”.

Jakub mieszkał kiedyś w Liverpoolu a dziś pracuje jako tłumacz przysięgły języka angielskiego. Znana jest mu mentalność Brytyjczyków więc naprawdę ucieszył się, słysząc z jak dobrym odzewem spotkał się mój apel do czytelników o dołączenie się do zbiórki. Bo o ile życie przy wschodniej granicy Polski – i NATO – pozwala naprawdę poczuć, że wojna jest blisko, dla wielu Brytyjczyków jest to wciąż „kłótnia w jakimś dalekim kraju, między ludźmi, o których nic nie wiemy”.

Spędziliśmy razem miły wieczór (znamy się internetowo od ćwierć wieku, ale po raz pierwszy dane było nam spotkać się na żywo) a rankiem Jakub pomógł mi załadować powerbanki do samochodu i ruszyłem dalej w stronę granicy.

Rozdział 3 – Ukraina i ja

Na granicy

Już samo przekraczanie granicy powinno każdemu otworzyć oczy na to, dlaczego lepiej jest żyć w Unii Europejskiej. Duży, nowoczesny terminal po polskiej stronie, wyposażony w najnowsze technologie okraszony był znakami informujący, że wybudowano go przy wsparciu pieniędzy unijnych. Po krótkim przejeździe przez most na Bugu można odnieść wrażenie, że przenieśliśmy się w czasie o jakieś 25 lat wstecz. Znacznie mniejszy terminal po stronie ukraińskiej to stary dom, zardzewiałe zadaszenia, dwie budki i kilka porozstawianych chaotycznie kontenerów. A wszystko tonące w błocie – w terminalu odbywały się właśnie jakieś o wiele spóźnione renowacje. Na przejściu panował totalny chaos, interesanci z plikami papierów skakali w błocie przez kopane przez mniejszą koparkę rowy, a większa w tym samym momencie pchała przeładowaną mokrym błotem wywrotkę marki Ził, której akurat strzeliło coś w skrzyni biegów i nie mogła jechać o własnych siłach…

Młodzi pogranicznicy w nowoczesnych mundurach byli jednak bardzo sympatyczni i mówili świetnie po angielsku. Starszy celnik jednak prezentował mentalność z epoki bardziej pasującej do scenografii. Kiedy stałem w kolejce podszedł i podejrzliwie zaczął przyglądać się leżących na tylnym siedzeniu powerbanków, po czym widząc leżący na desce rozdzielczej kwitek który dali mi pogranicznicy zaczął na mnie wrzeszczeć jakbym mu zrobił jakąś wielką obrazę. Nie wiedziałem o co chodzi, więc łamaną polszczyzną wyjaśnił mi, że mam zły kwitek i kazał maszerować z powrotem do młodych pograniczników i zażądać właściwego. Nie wiedziałem o co chodzi – nie czytam po ukraińsku, więc sprawdziłem na kwitku czy zgadza się numer rejestracyjny, ale posłusznie poszedłem z powrotem. Młody chłopak przystawił mi na kwitku dodatkową pieczątkę. To jednak nie usatysfakcjonowało groźnego celnika i zaczął on domagać się kolejnych papierów. Tłumaczyłem, że nie mam, bo powiedziano mi, że jest to pomoc humanitarna i z uwagi na niewielką jej wartość powinna wystarczyć deklaracja ustna. Próbowałem pokazać mu nawet stronę zbiórki, ale zbył mnie machnięciem ręki „Taką stronę to każdy sobie może zrobić. Jak ja mam Ci zaufać jak ty nie masz żadnych papierów? Skąd mam wiedzieć, że ty nie biznesmien i że nie sprzedasz tych powerbanków jak tylko przekroczysz granicę?”. Odpowiedziałem pytanie na pytanie „A ja? Jak mam zauwać waszym żołnierzom, że oni nie biznesmieny i nie sprzedadzą tych powerbanków jak tylko ruszę z powrotem w stronę polskiej granicy?”. Jak możecie się domyślec, nie siadło to dobrze, więc nakazał mi zjechać na bok i udać się do jednego z pokoi w budynku. W rezultacie spędziłem na przejściu granicznym ponad sześć godzin podczas gdy Ukraińcy na gwałtu rety organizowali stosowne deklaracje celne.

Na szczęscie miałem ze sobą książkę – Wyspę Węży autorstwa Małgorzaty Szejnert. Opowiada ona historię polskich żołnierzy, których wojenna zawierucha zagnała do Rothesay na szkockiej wyspie Bute – bardzo dobrze mi znanej – na której umierali z nudów i desperacji, że rząd na uchodźcwie nie uznał ich za wystarczająco godnych zaufania aby pozwolić im walczyć o wyzwolenie ojczyzny. Po przeczytaniu jakichś stu stron zamknąłem książkę i zacząłem rozmyślać o tym, że wojna zawsze oznacza zawirowania i koniecznosć ucieczki w jakieś obce strony. Zacząłem wspominać opowieści mojej babci, która urodziła się jakieś 15 minut jazdy od miejsca w którym się znajdowałem – we Włodzimierzu Wołyńskim. Ale nie, nie mam w rodzinie ukraińskiej krwi. Moja rodzina to Polacy a znalazła się tam po tym, jak pradziadek, jako zasłużony legionista, otrzymał tam działkę z przydziału dla wojskowych osadników. Oczywiście każdy naród lubi myśleć o sobie, że jest tylko ofiarą ucisku ze strony swoich odwiecznych wrogów, ale prawda była taka, że był to rządowy program mający na celu polonizację tych terenów poprzez rozcieńczanie lokalnej populacji ukraińców politycznie pewnymi Polakami. Moja prababcia wyłamywała się jednak z tych ram i zamiast brać udział w polonizacji ukraińskich dzieci, zachęcała ich – i ich rodziców – do pielęgnowania własnej kultury i języka. Polecam odcinek podkastu w którym moja mama opowiada historię naszej rodziny:

Moja prababcia i jej uczniowie – archiwum rodzinne

Czy za karę, czy z przydziału, prababcia objęła wiejską szkołę i z córkami zamieszkała w niewielkiej osadzie Mikulicze. To tam spędziła dzieciństwo moja babcia. Choć  nie przelewało im się, bo pensja wiejskiej nauczycielki to nie były żadne kokosy, z opowieści mojej babci wyłaniało się zawsze szczęśliwe dzieciństwo. Kiedy byłem mały śpiewała mi ukraińskie piosenki ludowe i kołysanki. Wszystko zmieniło się kiedy przyszła wojna. Na początku tereny były pod kontrolą Sowietów, co zmusiło mojego pradziadka do zejścia do podziemia. Potem ich miejsce zajęli hitlerowcy, a wraz z nimi podniósł głowę ukraiński nacjonalizm. Prababcię i jej córki przed banderowskimi rzeziami uratowali ukraińscy chłopi ze wsi, którzy w środku nocy wywieźli rodzinę ukochanej nauczycielki swoich dzieci wozem do pobliskiego miasta. Tam, znalazłwszy skromne lokum prababcia i jej córki zmuszone były podjąć pracę w lokalnej restauracji, którą przemieniono na kantynę oficerską. Według relacji mojej babci poza młodą dziewczyną, którą znaleziono w kilka dni po rzezi półnagą w lesie byli jedynymi Polakami którzy uniknęli śmierci z rąk ukraińskich nacjonalistów. Kilka tygodni później siedząc na ganku przed domem w którym mieszkały ujrzały idące ulicą młode małżeństwo ze wsi. Ci jednak pomimo powitania nie chcieli się zbliżyć, w końcu kobieta zaniosła się płaczem i zapytała mojej prababci „pani nauczycielko, jak wy Polacy kiedykolwiek będziecie mogli nam wybaczyć to, co Wam uczyniliśmy…”

Z ciekawości postanowiłem sprawdzić co o wsi Mikulicze mówi Wikipedia. Polska strona to kilka podstawowych informacji – wieś, dawniej kościelna, w województwie wołyńskim, dziś na Ukrainie. W 1943 ukraińscy nacjonaliści zamordowali tam 25 Polaków. A dalej nazwiska dwóch znanych ludzi, którzy w Mikuliczach się urodzili.

Na ukraińskiej wersji tego samego hasła znacznie więcej informacji historycznych. Do tego lista 26 nazwisk – przy niektórych dość szczegółowe opisy brutalnej śmierci jaką ponieśli z rąk polskich morderców. Tak, bo lista dotyczy Ukraińców, których w odwecie za rzeź wołyńską zamordowali Polacy. O pierwszej rzezi informuje tylko niewielki dopisek „zginęło także 10 Polaków”.

Westchnąłem: prędzej czy później nasze narody będą musiały usiąść razem i przepracować te traumy. Ale na pewno teraz nie jest na to odpowiedni moment. Teraz musimy stać murem za Ukraińcami, bo walczą nie tylko o swoją wolność, ale i o nasze bezpieczeństwo. Jak powiedział niedawno Gari Kasparow: NATO stworzono tylko w jednym celu – aby Europa była bezpieczna od rosyjskiej agresji. Dziś NATO jest nic nie warte, a jedynym krajem, który wypełnia jego misję jest właśnie bohaterska Ukraina – której akurat członkostwa w pakcie odmówiono…

W wojennych historiach mojej babci pojawiało się kilka postaci dobrych Niemców. Szczególnie zapamiętałem jednego – starszego człowieka, pod którego nadzorem babcia wykonywała przymusową pracę posługaczki w szpitalu polowym dla rannych żołnierzy Wermachtu. Kiedy w szpitalu pojawił się Tyfus, ów Niemiec przejął na siebie obowiązki mojej babci a ją samą zamykał na klucz na strychu, na którym znajdowały się polskie książki – budynek przed wojną był polską szkołą. Powiedział jej wtedy „Chcę od Ciebie tylko jednego: musisz mi obiecać, że czas spędzony na strychu poświęcisz na naukę. Ktokolwiek wygra tą wojnę, jedno jest pewne: Twój kraj będzie potrzebował wykształconych ludzi”.

Dziwnym trafem nie przypominam sobie z opowieści babci żadnego pozytywnego bohatera po stronie radzieckiej. Jeśli w ogóle pojawiali się Sowieci, to jako bezkształtna masa dzikusów. Nic więc dziwnego, że kiedy wojna zmieniła kierunek i do Wołynia znowu zaczęli zbliżać się Sowieci, wszyscy uciekli na Zachód. Według babci, lepiej było być dalej okupowanym przez Niemców niż wyzwalanym przez Rosjan…

A jeśli chodzi o Ukraińców? Jako dziecko nie potrafiłem tego rozgryźć. Z jednej strony babcia potrafiła godzinami snuć wspomnienia ze szczęśliwego dzieciństwa z Wołynia. Wszyscy w rodzinie znaliśmy na pamięć jej opowieści o tym, jak jeździli do młyna ładować baterię w radiu na kryształek czy jak pierwszy raz w życiu jechała samochodem kiedy podwózkę zaproponował im lokalny właściciel ziemski. Niczym bajek z innego świata wysłuchaliśmy zabawnych anegdotek i przeterminowanych plotek z życia ludzi, których nigdy nie zobaczymy z wioski, która w tym kształcie nie istniała od ponad pół wieku. Jednak kiedy przychodziła noc, wychodziło na wierzch jakieś PTSD. Babcia potrafiła kilka razy w nocy wstawać i sprawdzać czy drzwi wejściowe do domu są zamknięte na klucz. „Bo mogą przyjść Ukraińcy” – mówiła. Jako dzieciak uwielbiałem słuchać ukraińskich historii, ale mama jasno powiedziała mi, że mam sam tego tematu nie poruszać, żeby przypadkiem nie wywołać jakichś nieprzyjemnych wspomnień.

Pamiętam scenę która miała miejsce wiele lat później. Jechaliśmy samochodem, wiozłem babcię do przychodni gdzie miała umówioną wizytę ze swoim ulubionym lekarzem. W tle brzęczało radio i w pewnym momencie DJ puścił piosenkę z popularnego wtedy albumu wspólnie nagranego przez Polaków z Voo Voo i Ukraińców z zespołu Haydamaky. Natychmiast wyłączyłem radio, ale babcia złapała mnie za rękę i poprosiła, żebym włączył je z powrotem. Przez chwilę jechaliśmy w ciszy słuchając śpiewanej w dwóch językach melodii i nagle babcia rozpłakała się. Zjechałem na bok. Po chwili babcia doszła do siebie. „Całe życie o tym marzyłam” – powiedziała – „żeby znowu usłyszeć jak młodzi Polacy i Ukraińcy znów zaśpiewają razem”.

Babcia bardzo przeżywała Pomarańczową Rewolucję na Ukrainie i była ze mnie bardzo dumna, że zgłosiłem się na ochotnika aby pojechać na wybory jako obserwator – choć z wyjazdu nic nie wyszło. Choć była już w podeszłym wieku z uwagą śledziła wydarzenia na Majdanie i następującą po nich rosyjską inwazję na Krym. Kiedy jej stan się pogorszył, moi rodzice znaleźli dla niej pielęgniarkę. Trochę się obawiali, bo była Ukrainką, okazało się to jednak bardzo szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Pod koniec swojego życia babcia po raz kolejny miała z kim śpiewać ukraińskie piosenki i wreszcie znalazła kogoś nowego kto z prawdziwym zainteresowaniem słuchał jej wołyńskich opowieści.

Babcia odeszła od nas w szczycie epidemii koronawirusa. Zastanawiam sobie, co by pomyślała o mnie widząc, jak po całym dniu spędzonym na granicy wjeżdżam właśnie do centrum miasta, w którym się urodziła, starając się choć odrobinę przyłożyć do Ukraińskiej walki o wolność?

Niestety to nie był dzień na zwiedzanie. Było już całkowicie ciemno, a do tego lało tak, że wycieraczki ledwo nadążały ze ścieraniem wody z szyby samochodu. Nie wysiadłem z samochodu, zrobiłem tylko kółko po mieście i skierowałem się na Lwów.

Rozdział 4: „Nie będziemy uciekać tylko dlatego, że jakiś wariat ubzdurał sobie, że to jego kraj i nie mamy prawa tu mieszkać”

Stare miasto we Lwowie

Zawsze chciałem odwiedzić Lwów, nigdy jakoś nie było okazji. A ze Lwowem też mam pewne rodzinne powiązania – nasza rodzina skoligacona jest z rodem Dzieduszyckich, którzy zapisali się w historii miasta – założona w XIX wieku przez Włodzimierza Dzieduszyckiego instytut do dziś pełni swoją funkcję – jako Muzeum Przyrody Ukraińskiej Akademii Nauk. Kiedy Stas znalazł chwilkę aby pokazać mi miasto poprosiłem, aby zaprowadził mnie pod ten budynek. Po drodze pytałem go, jak dzisiejsi mieszkańcy widzą przedwojenną historię miasta – sam pochodzę z Wrocławia i wiem, że dla Wrocławian historia przedwojennego Breslau jest nie tylko interesująca, ale w pewnym sensie odzyskuje swoją rolę jako jeden z klocków budujących tożsamość miasta. Stas nie był w stanie powiedzieć mi zbyt wiele na ten temat ale na obiad – nie wiem, czy celowo, czy przypadkiem – zaprowadził mnie do Baczewskiego, lokalu, w którym celebruje się najwyraźniej przedwojenne polskie tradycje. Żurkowi i pierogom z ziemniakami towarzyszyły sączące się z głośników przedwojenne szlagiery takie jak „Tylko we Lwowie” czy filmowe piosenki Eugeniusza Bodo.

Ale oczywiście to nie była wyprawa turystyczna. Ja tam nie byłem najważniejszy. Zanim udaliśmy się do miasta, Stas i jego żona Ira zgodzili się udzielić mi obszernego wywiadu. Zanim przeszliśmy do ogólniejszej kwestii zapytałem go, czy rzeczy które przywiozłem naprawdę się mu przydadzą – wciąż bałem się, że jestem jednym z tych naiwniaków z zachodu, co wrzuci parę groszy do skarbonki, odda na biednych jakieś stare zakurzone graty i wraca do swojego życia z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Ku mej uldze Stas zapewnił mnie, że do pomagania Ukrainie zabrałem się od dobrej strony – bo pierwsze co zrobiłem to skontaktowałem się z właściwymi ludźmi, zapytałem, co jest potrzebne i przywiozłem im dokładnie to. Zapewnił mnie, że to jest w pomaganiu najważniejsze bo choć wielu Europejczyków ma dobre intencje, potrafią marnować mnóstwo pieniędzy i zachodu na jakieś całkowicie bezproduktywne akcje takie jak wiezienie starym busem przez pół europy podstawowych produktów, które taniej można kupić na miejscu. „Może jest u nas wojna, ale mamy wciąż sprawnie funkcjonujące państwo” – tłumaczył mi – „i jeśli chcesz pomóc, to istotne jest także to, aby pozwolić zarobić lokalnym firmom, które nie tylko dają zatrudnienie naszym ludziom ale i płacą u nas podatki”.

Jeszcze bardziej istotna pomoc celowa jest w kwestiach militarnych – taktyka wojskowa zmienia się nie tylko z miesiąca na miesiąc ale i z kilometra na kilometr. „Coś, czego desperacko potrzebują żołnierze na jednym odcinku, 200 km dalej może okazać się zupełnie bezużyteczne” – tłumaczył – „dlatego tak ważne jest, aby nawiązać kontakt z kimś na miejscu. I nie, ktoś, kto rok temu służył w armii nie wystarczy – jego wiedza może być już całkowicie przeterminowana”.

To również dlatego tak istotna jest ta oddolna pomoc organizowana przez cywilne organizacje i wolontariuszy. Armia to jednak gigantyczna organizacja państwowa, a w jej żyłach płynie biurokracja. Oznacza to, że na podjęcie decyzji potrzebuje czasu, i jedno jest pewne – jaka ona nie będzie, wiązać się będzie z nią mnóstwo papierowej roboty. Kiedy nawet armia zdecyduje się zacząć dostarczać żołnierzom tego, czego potrzebują, może już minąć tyle czasu, że ich potrzeby będą już całkowicie inne – tak szybko pędzi na wojnie w dzisiejszych czasach postęp technologiczny.

Przesłanie jest więc jasne: jeśli chcesz pomagać Ukrainie bezpośrednio, upewnij się, że masz kontakt z ludźmi którzy wiedzą, jakie są w danym momencie w danym miejscu potrzeby. W innym przypadku pomożesz lepiej, jeśli wpłacisz pieniądze jednej z większych organizacji pozarządowej lub na jedną z oficjalnych zbiórek prowadzonych przez rząd Ukrainy.

Stas z samochodem i jednym z powerbanków we Lwowie

Siedząc w mieszkaniu Stasa i Iry na jednym z wyższych pięter nowoczesnego wieżowca z podziemnym garażem jasne było, że mieli oni dobre życie. On jest programistą tworzącym gry komputerowa. Ona – muzykiem i reżyserem dźwięku. Stas powiedział mi, że tuż przed pełnoskalową wojną kupili nowy samochód, który trzymali zatankowany, żeby być w każdej chwili gotowi do ucieczki. Kiedy jednak wszystko się zaczęło, zmienili zdanie. „Nie będziemy uciekać tylko dlatego, że jakiś wariat ubzdurał sobie, że to jego kraj i że nie możemy tu mieszkać” – powiedział.

Podobnie jak ja, Stas miał alergię na wojsko i jakiekolwiek formy hierarchicznej organizacji, również Ira ceniła sobie niezależność i nie ciągnęła ją praca w wielkiej korporacji. Dziś on służy w armii, gdzie ma okazję wykorzystać swoje umiejętności. Jego bronią jest komputer – zajmuje się koordynacją pracy między różnymi rodzajami sił zbrojnych. „Nie siedzę w okopie tylko w biurze. Mam kilkanaście monitorów na których wyświetlają się obrazy z kamer dronów czy samolotów oraz dane od naszych artylerzystów” – opowiada. Jego żona tymczasem pracuje w organizacji promującej kulturę Ukrainy za granicą – odpowiednikiem Aliance Francaise czy Instytutu Adama Mickiewicza. „Stas pracuje nad tym, żeby obecna wojna się skończyła” – mówi. – „Ja nad tym, żeby kolejna się nie zaczęła”.

W jej opinii powodem, dla którego inne państwa tak niechętnie na początku pomagały Ukrainie było to, że o Ukrainie właściwie nikt nic nie wiedział. Dlatego nie byli pewni, czy mogą Ukraińcom zaufać. Jeśli o mnie chodzi, to myślę również, że ma to związek z tym, że pojęcie zachodu o krajach byłego Związku Radzieckiego przez dekady kształtowała Rosja, co owocuje po dziś dzień tym, że wielu zachodnich intelektualistów bezmyślnie papuguje rosyjską propagandę.

O Rosjanach też rozmawialiśmy. Oczywiście jest wśród nich wielu dobrych, szlachetnych ludzi, przerażonych tym, co wyprawia ich ojczyzna. Sam mam przyjaciółkę Rosjankę, która żyje w Polsce od ponad dekady. Wspomniała kiedyś, że kiedy w 2022 roku do jej miasta zaczęli masowo napływać uchodźcy próbowała pomagać jako tłumaczka, ale spotykała się z niechęcią i agresją. Ira to rozumie – o ile w Ukrainie rosyjski język jest czymś normalnym – oboje ze Stasem wychowali się w rodzinach rosyjskojęzycznych – w ostatnim czasie dla wielu Ukraińców usłyszenie języka rosyjskiego, szczególnie z akcentem z Rosji, za granicą może spowodować otwarcie się niezabliźnionych ran czy traum.

Pytałem też trochę o to, jak wyglądają realia wojny. Rosyjska propaganda często pokazuje nam nagrania zwyczajnego życia w ukraińskich miastach, argumentując, że skoro ludzie chodzą na zakupy czy do restauracji to widocznie ta wojna wcale nie jest taka straszna. Sam też z łatwością mógłbym nagrać taki klip – aby dostać się w okolice mieszkania Stasa i Iry musiałem przejechać wieczorem przez całe miasto i zza szyby samochodu nie różniło się zbytnio od innych europejskich metropolii – drogie, sportowe samochody stojące pod nocnymi klubami, grupy śmiejących się dziewczyn w miniówach i na szpilkach przechodzące mi przed maską kiedy stałem na światłach, kolorowe światła, eleganckie restauracje i loga luksusowych marek znanych z drogich sklepów na całym świecie. Ale kiedy dotarłem na miejsce i ze Stasem szliśmy do pobliskiego sklepu abym przed godziną policyjną mógł kupić sobie jeszcze coś do jedzenia na odcinku może 500 metrów spotkaliśmy chłopaka – na oko niewiele starszego niż 20 lat – uczącego się chodzić na protezach nóg oraz niewiele starszego od niego człowieka bez oka i ręki. Wystarczy więc wysiąść z samochodu a perspektywa zmienia się diametralnie.

Kiedy rozmawialiśmy o codziennym życiu w obliczu wojny, w naszej dyskusji pojawiła się polska gra komputerowa This War of Mine w której – w odróżnieniu od typowej gry o wojennej tematyce – nie jesteś ani generałem przesuwającym po mapie swoje armie, ani żołnierzem który z karabinem w ręku atakuje pozycje przeciwnika a zwykłym cywilem, który próbuje przetrwać w ruinach oblężonego miasta. „To wcale nie jest tak, że 100% naszego czasu poświęcamy na walkę o przetrwanie” – mówi Ira – „owszem, są takie momenty. Ale mamy też czas pójść na koncert czy spotkać się z przyjaciółmi”. This War of Mine jest inspirowane oblężeniem Sarajewa, podejrzewam, że jest dziś parę ukraińskich miast w których życie tych, którzy z nich nie zdołali w porę uciec, nie różni się zbytnio od tej symulacji. Ale i w takim Lwowie piętno wojny odciska się na jego mieszkańcach. Widziałem kiedyś jakąś Brytyjkę, która pod wiadomościami o bombardowania Kijowa napisała „mam już dość swojego życia, swojej pracy, niech taka bomba p…dolnie też tu, gdzie ja jestem”. Odpowiedział jej jakiś Ukrainiec: „To tak nie działa. Bomby spadają na nas. A rano znowu idziemy do pracy, bo dalej musimy jeść i płacić rachunki”.

„W związku z moją pracą dużo wyjeżdżam za granicę” – mówi Ira – „i widzę, jak bardzo przemęczeni są nasi ludzie. Po ponad trzech latach wojny, Ukraińcy potrzebują znacznie więcej czasu na przetrawienie wszystkiego. Nawet proste czynności to dla nich większy wysiłek energetyczny, brak motywacji i energii widać na każdym kroku. Nie ma siły, żeby trzy lata bez dobrze przespanej nocy i ciężkiej pracy, która nie daje większych widocznych efektów nie odbiła się na ludziach, szczególnie jeśli nie wiedzą czy nie czeka ich kolejnych 10 lat takiego kieratu. Czasem aż ogarnia mnie złość kiedy widzę jak pozytywni i pełni energii są ludzie za granicą.” Z drugiej strony – kto tak naprawdę ma tu więcej energii? „Kiedy mieszkałam w Londynie i spadł śnieg, wszyscy dzwonili do pracy i mówili, że nie będą w stanie w tym dniu przyjść do biura. W Ukrainie ludzie dzwonią do pracy żeby powiedzieć ze spóźnią się o kwadrans bo na budynek sąsiada spadła w nocy bomba i potrzebują więcej czasu żeby ogarnąć mieszkanie”.

Ira zgadza się ze mną, że to nie czas, aby oczekiwać od Ukraińców wspólnego przepracowywania historycznych traum. To nawet nie czas, aby przepracowywać traumy najnowsze. „Bo jeśli zaczniemy teraz rozpakowywać te wszystkie problemy, to po prostu się rozpłyniemy. I to będzie nasz koniec” – mówi. – „Po zwycięstwie – czy jaki tam będzie koniec – cały nasz naród całkowicie się rozsypie”. Ira nie potrafi sobie nawet wyobrazić co będzie potem. Ja też nie, ale pamiętam swoje dzieciństwo w latach 80-tych. Od zakończenia II Wojny Światowej dzieliły nas dwa pokolenia, a mimo tego wojna otaczała nas z każdej strony. W telewizji w kółko lecieli „Czterej pancerni i pies”, a na pobliskich alejkach uganialiśmy się za sobą z karabinami z patyków bawiąc się w „Polaków i Niemców” znacznie częściej niż w „Indian i Kowbojów”. Nie potrafię sobie wyobrazić jak wyglądać będzie reszta dzieciństwa ukraińskich dzieciaków, które same doświadczyły wojny.

W pewnym momencie naszej rozmowy poczułem się jak idiota, więc zapytałem wprost: czy to w ogóle ma sens, że my, Europejczycy, zadajemy takie naiwne pytania? I tak nie będziemy w stanie pojąć odpowiedzi. Stas odpowiedział, że co innego jest kiedy jakiś przygłupi reporter z tabloidu zadaje pytania w rodzaju „czy byłoby ci smutno jeśli rosjanie zabili by Twoich bliskich”, ale jeśli pytanie płynie z głębi serca to nawet jeśli wydaje się głupie, Ukraińcy doceniają to, że ktoś naprawdę próbuje zrozumieć”. Ira zgadza się z nim w tej kwestii. „Ja jestem na przykład szczęśliwa, kiedy ludzie pytają” – mówi – „Czasem ludzie boją się pytać, bo obawiają się, że nic nie rozumieją i wyjdą na idiotów. Czasem też boją się że zadając pytania o trudne kwestie zepsują nastrój. Ale jeśli naprawdę chcesz się czegoś dowiedzieć to nie są to dobre powody aby rezygnować z zadawania pytań”.

Według Iry, Ukraińskie wydarzenia które organizuje za granicą jeszcze trzy lata temu były bardzo popularne. Dziś już takie nie są. Ludzie unikają pawilonów ukraińskich na międzynarodowych targach czy wystawach. Może boją się, że będzie tam znowu „gadanie o wojnie”. Dlatego kulturalni ambasadorowie Ukrainy starają się teraz łączyć swoje wydarzenie z reprezentacjami innych krajów regionu, oferując zachodniemu odbiorcy szerszy wachlarz doświadczeń. Zachód wciąż patrzy na nasz region z góry, więc dobrze jest pokazać im, że nie jesteśmy tylko szarą masą określaną wciąż przez wielu mianem ‘Eastern Bloc’ ale rodziną państw o bogatych kulturach i tradycjach, której częścią jest niepodległa Ukraina.

Jeśli ktoś chce więc poznać Ukrainę, jak najlepiej to zrobić? „Bądź ciekaw, szukaj informacji, ale sprawdzaj czy Twoje źródła są wiarygodne” – mówi Stas. Zwraca też uwagę na plagę ludzi, określających się w mediach jako „Eksperci od wschodniej Europy” – bo tak się składa, że zwykle ludzie tacy przez lata mieszkali i pracowali w Moskwie, więc trudno oczekiwać od nich – nawet jeśli mają najlepsze chęci – rzetelnego przedstawiania stanowiska Ukrainy.

Ira z kolei ponownie radzi, abyśmy nie bali pytać. Jeśli możemy – przyjedźmy na Ukrainę. Zaprzyjaźnijmy się z Ukraińcami. Jeśli chcemy czytać wiadomości z Ukrainy – korzystajmy bezpośrednio z Ukraińskich źródeł. Fakt, że portale takie jak Kiyv Independent nie są traktowane poważnie, dopóki dwa tygodnie później o tym, co napisały napisze z drugiej ręki na przykład brytyjski Guardian wydaje się bardzo ją irytować.

Ja na pewno na Ukrainę wrócę. Lwów to przepiękne miasto, podobne do Krakowa czy Wiednia, pełne przyjaznych ludzi. Wydaje się, że wciąż spotkać tam można turystów. Bary i restauracje są otwarte. Kupiłem nawet pamiątkowe magnesiki w sklepiku z pamiątkami. Ale wystarczy poskrobać i od razu odsłania się wojenna rzeczywistość. Wielkie, przemysłowe generatory prądu stoją w gotowości na co drugim skrzyżowaniu. Zabytkowe pomniki zniknęły, zabezpieczone w bezpiecznym miejscu. A na stacji kolejowej – na którą odwiózł mnie Stas – wyraźnie czuć podwyższony stan gotowości. Choć według Stasa najprawdopodobniej była to obława na dezerterów – po początkowym patriotycznym zrywie coraz trudniej o ludzi, którzy gotowi są ruszyć do okopów z własnej woli…

Rozdział 5 – przywilej

Na dworcu we Lwowie (zdjęcie – Stas Shostak)

Kiedy zająłem miejsce w pociągu, przez środek wagonu w tę i we wtę chodziły niezliczone patrole w mundurach, rozglądając się za mężczyznami w wieku poborowym. Mój paszport sprawdzano trzy razy, przetrzepano też bardzo uważnie mój bagaż.

Do Przemyśla dojechaliśmy z ponad półtoragodzinnym opóźnieniem, bo drugie tyle zajęły kontrole na ostatniej stacji przed granicą. A to jeszcze nie był koniec – tłum z przepełnionego pociągu wylał się na skrzący się od mrozu peron i ustawił w kolejce do polskiej kontroli granicznej. Po około 20 minutach przesunęliśmy się do przodu o tyle, aby zza słupa wyłonił się widok na budynek, w którym odbywa się kontrola graniczna. Zobaczyłem przez okna, że były tam dwa okienka, przed którymi kłębiły się tłumy oraz trzecie, przed którym nikogo nie było. Nad tym trzecim palił się ekran z napisem „EU/EEA Passports Only”. Zaczepiłem stojącą nieopodal żołnierkę Straży Granicznej pytając czy do trzeciego okienka nie ma osobnej kolejki. „Zwykle jest” – odpowiedziała – „ale ktoś zamknął drugie drzwi i teraz kolejka rozdziela się dopiero wewnątrz budynku”. „To bez sensu” – zauważyłem – „czyli wszyscy mamy stać w jednej dwustumetrowej kolejce żeby na 3 metry przed okienkiem rozdzielono nas na poszczególne okienka? To już lepiej puszczajcie wszystkich przez wszystkie trzy okienka, będzie szybciej”. Żołnierka powiedziała, że ona w sumie to nic nie wie, bo jest tu nowa, ale że dalej stałem koło niej zrobiło się jej chyba niezręcznie i poszła w stronę budynku. Po chwili otworzyły się drugie drzwi i zaproszono posiadaczy paszportów unijnych do przejścia do przodu.

Z przywileju przeskakiwania kolejki korzystałem na razie tylko w podróżach z- i do Wielkiej Brytanii. Tam nie mam z tym problemu – w końcu głosujący za Brexitem Brytyjczycy sami sobie zgotowali ten los. Tu jednak sytuacja wygląda inaczej – to Rosjanie pozbawili Ukraińców prawa do wygodnego podróżowania za granicę. Zamiast lecieć gdzieś samolotem, zmuszeni są do tłuczenia się zatłoczonym pociągiem przez pół swojego olbrzymiego kraju tylko potem, żeby potem stać godzinami w mroźną noc na dworcu w prowincjonalnym polskim mieście. Tymczasem ja, przeskoczywszy lekko licząc półtoragodzinną kolejkę po 15 sekundowej kontroli paszportowej musiałem stać ramię w ramię z patrzącymi na mnie krzywo Ukraińcami do jedynego otwartego stanowiska kontroli bezpieczeństwa. Czułem się bardzo niezręcznie.

Dym nad Lwowem (Fot. Stas Shostak)

Pomimo jednak skorzystania z mojego przywileju, ostatni pociąg z Przemyśla dawno już odjechał, musiałem więc zostać w Przemyśli na noc. Kiedy dotarłem obskurnego pokoju gościnnego o standardzie schroniska PTTK sprzed trzydziestu lat (i pewnie mniej więcej wtedy odmalowanego i odkurzonego), za który zapłaciłem 27 euro i położyłem się na łóżku (na szczęście w odróżnieniu od reszty establishmentu wygodnym, czystym i zaopatrzonym w świeżą, pachnącą pościel) próbowałem kupić bilet na następny dzień. Z powodu jednak problemów z systemem kart płatniczych nie byłem w stanie sfinalizować transakcji. Jeden z moich obserwujących na Mastodonie zaproponował, że zapłaci mi za bilet blikiem. Kiedy poprosiłem o numer konta, aby móc mu rano zwrócić pieniądze odpowiedział „Potraktuj to jako wpłatę na twoją kolejną zbiórkę. Albo wpłać na jakąś inną zbiórkę na Ukrainę”.

Kiedy rankiem stałem już na peronie, czekając na podstawienie mojego pociągu, z głośników dobiegł nas trzyjęzyczny komunikat. Odjazd stojącego po drugiej stronie dworca pociągu do Kijowa jest opóźniony o godzinę, ale opóźnienie najprawdopodobniej się zwiększy. W tym samym momencie zadźwięczał mój telefon. To Stas wysłał mi zdjęcie – widok ze swojego balkonu. Tym razem nad miastem snuła się nisko ciemna chmura. „Wyjechałeś ze Lwowa w samą porę” napisał, dodając emotikona uśmiechniętej buźki. Rozmawialiśmy o zbliżających się opadach śniegu, więc zapytałem, czy to to. „Nie. Ruscy zbombardowali mieszczący się nieopodal nas magazyn z oponami. To dym z pożaru” – odpisał.

Chyba nie będę jednak organizował zbiórki. Te powerbanki chciałem zawieźć tylko dlatego, że i tak jechałem tam już z moim samochodem. Ale na pewno dalej będę wspierał Ukrainę na ile tylko będę w stanie. Bo przed tą wyprawą wiedziałem, że Ukraińcy to są dzielni ludzie, którzy walczą o swoją wolność i nasze bezpieczeństwo. Dziś wiem, że mam też na Ukrainie przyjaciół.

Powebranki na froncie (Fot. SZU)

 


Ponieważ wielu z Was dorzuciło się do zbiórki, winien Wam jestem rozliczenie. Oto one:

Zebraliśmy €1825.62. Dodatkowo miałem do dyspozycji 263.99 zł.

Powerbanki kosztowały 7554 zł netto. Dostaliśmy na nie zniżkę i darmową dostawę, a moja przyjaciółka wzięła na siebie kwestie VAT. Ostatecznie wzięto ode mnie jedynie 7500 zł dla okrągłego rachunku.

Ponieważ miałem już 200 zł datku od ciotki oraz 63.99 za bilet kolejowy z Przemyśla, potrzebowałem wymienić jedynie €1708,90, aby opłacić pozostałe 7236.01 zł. Akurat musiałem pożyczyć dużą sumę pieniędzy od taty (wciąż walczę o odszkodowanie w związku z wypadkiem) więc zamiast przelewać pieniądze od taty do Finlandii a pieniądze ze zbiórki z Finlandii do Polski po prostu dokonałem „podmiany”. Dzięki czemu zaoszczędziliśmy ponad 10 euro na kosztach przelewu i wymiany waluty.

Do Lwowa – jak wiecie – pojechałem sam. Spotkałem się tam ze Stasem, któremu przekazałem fanty, ale formalnie stało się to za pośrednictwem ukraińskiej organizacji charytatywnej. Powerbanki od razu zawieźliśmy do centrum logistycznego, skąd pojechały na front, aby trafiły tam, gdzie są najbardziej potrzebne. Prowadził Stas, i śpieszę donieść, że jak na pierwszy raz w samochodzie z kierownicą po prawej stronie radził sobie bardzo dobrze.

Jeśli chodzi o samochód, wciąż czeka we Lwowie. Papierologia się opóźniła. „Inny konwój z samochodami został zbombardowany w drodze na front, zginęło paru chłopaków, kilku jest ciężko rannych” napisał mi ostatnio Stas. Nic dziwnego, że mają na głowie ważniejsze sprawy niż papierologię. Ale w momencie w którym piszę te słowa, wszystkie formalności zostały już pokonane i auto niedługo dołączy do Stasa, który jest już na froncie.

Jak pewnie zauważyliście, bo jak na uważnych czytelników przystało, liczycie sobie wszystko w pamięci, zostało nam 116.72 euro reszty. Wpłaciłem je organizacji Auta Ukrainna. Jest to akcja humanitarna prowadzona przez Związek Ukraińców w Finlandii, Ukrainalaisten yhdistys Suomessa ry. Pieniądze przekazałem na potrzeby szpitali – polowych jak i cywilnych. Jak wspominałem w tekscie, wiozłem dla nich kiedyś ładunek i byłem naprawdę pod wrażeniem, jak świetnie mają zorganizowaną tą operację. To również oni – a ściślej Vadym – pomogli odpalić mi samochód, kiedy zbiesił się tuż przed wyjazdem na Ukrainę.

* * *

Jak obiecałem, ani grosz ze zbiórki nie poszedł na podróż ani koszty związane z samochodem. Kilka osób jednak wpłaciło na moje osobiste konto na ko-fi. W sumie było to 98 euro. Kolejną stówę na paliwko dała mi mama 🙂

Ponieważ pieniądze na ko-fi traktuję raczej jako napiski, nie prowadziłem ścisłej księgowości, ale mogę dać Wam ogólny obraz:

Z tych 198 euro niecałe 25 poszły na świece do samochodu, 44 na bilet na prom. A 112.23 na benzynę na dojazd do Ukrainy. Kolejne 27 wydałem na ten obskurny pokój w Przemyślu kiedy w wyniku opóźnienia na granicy uciekł mi ostatni wieczorny pociąg.

We Lwowie nocowałem w hotelu, w którym umieścili mnie Stas i Ira. Stas też zakupił mi bilet na pociąg (problemy z płatnością online). W zamian zaprosiłem go na obiad (Ira musiała zostać w domu i pracować). Wydałem też parę groszy na jedzenie po drodze oraz płyn do spryskiwaczy. Reszty – jak widzicie – tym razem nie zostało 🙂


Na koniec: podziękowania dla tych, którzy pomagali w tej wyprawie:

– Julius Mättö i Vadym Vechirka, którzy pomogli mi przywrócić auto do ruchu (oraz Atro i Zosia, którzy przyjechali przez pół Helsinek z kablami rozruchowymi)

– Społeczność redditowa r/Finland oraz Kasper Kannosto z organizacji Your Finnish Friends, którzy doradzali mnie, jak ogarnąć papierologię związaną z przekazaniem samochodu na rzecz Ukrainy.

– Jakub Sobiecki, mój wieloletni internetowy przyjaciel, którzy zgodził się nie tylko przyjąć dostawę power banków ale również ugościł mnie na noc (jeśli ktoś potrzebuje tłumacza w Świdniku, to polecam!)

– moja przyjaciółka biznesmenka, dzięki której byliśmy w stanie tanio zakupić aż dwa powerbanki

– Stas Shostak, który poświęćił prawie cały dzień swoich krótkich wakacji aby mnie niańczyć we Lwowie – oraz jego żonie Irze, która nie urwała mu za to głowy.

– Stefanowi, mojemu znajomemu z Mastodona, który kupił mi bilet na pociąg a pieniądze, które chciałem mu zwrócić, kazał przeznaczyć na Ukrainę. Oraz drugiemu obserwującemu, który nieco spóźniony wyszedł z tą samą ofertą.

– redaktorkom Bylines Scotland oraz Janowi Čulíkowi z portalu Britské Listy, którzy zgodzili się opublikować artykuł o mojej zbiórce

– wszystkim pozostałym, którzy służyli pomocą, radą lub pomagali w rozgłaszaniu informacji o zbiórce

– i, co najważniejsze, wszystkim tym, którzy zrzucli się na powerbanki. Dziękuję za Wasze zaufanie. I dziękuję za to, że wciąż pomagacie Ukrainie!

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz