Quo vadis, Internecie?

Dopiero co tysiące ludzi maszerowało ulicami pod sztandarami walki z ACTA, którą uważali za zagrożenie dla wolności Internetu. Zakusy rządów na swobodę internautów zostały odparte i życie Internetu wróciło do normalności, czyli na Facebooka, Google i inne strony w rodzaju Wykopu czy Reddita. Protestujący, odparłszy atak złego wilka, zgodnie oddalili się, aby wmaszerować w szeroko otwartą paszczę smoka.

Przechwycenie obrazu ekranu - 16.03.2015 - 17:30:36Dawno, dawno temu, w epoce Linuxa łupanego, internety były bardzo rozdrobnione. Migającą różową czcionką zza każdego wirtualnego rogu straszyły nas „Strony Domowe Joli” i „Internetowe kąciki Krysi”. Strony firm często zrzeszały się w tzw. webringi i wzajemnie linkowały partnerów. Wyszukiwarki wypluwały z siebie głównie miliony stron pornograficznych, więc wciąż w cenie były internetowe katalogi i blogi pasjonatów linkujących godne zaufania informacje. Ludzie komunikowali się ze sobą przez IRC, e-maile, rozmaite komunikatory od ICQ po Gadu-Gadu i dyskutowali zawzięcie na listach dyskusyjnych i forach.

Rozejrzycie się teraz po Internecie: IRC gości tylko niedobitki i miłośników vintage, komunikatory – nawet skype – ustępują miejsca usługom takim jak czat Facebooka czy rozmowa video google. Praktycznie całe internetowe życie przenosi się na Facebooka – tam odbywają się gorące dyskusje, tamtędy rozpuszcza się wici o imprezach, tam przeniosły się nawet głupawe łańcuszki, będące do niedawna zmorą naszych skrzynek e-mailowych.

Ale na Facebooka przenoszą się także inne aspekty internetowego życia. Mało który z nowo powstałych biznesów zakłada stronę internetową – po co, skoro i tak nikt tam nie będzie zaglądał – wystarczy strona na Facebooku. Nauczyciele porozumiewają się ze swoimi uczniami, korzystając z tej platformy, studenckie koła naukowe także używają facebookowych grup jako głównego środka komunikacji. Nie wychodząc z facebooka można być na bieżąco z tym, co się dzieje na świecie, bo dzięki przyciskom „like” umieszczanym już praktycznie wszędzie w internecie, Facebook karmi nas informacjami na temat tego, co czytają akurat nasi znajomi. Jeśli kogoś nie ma na facebooku – jest praktycznie odcięty od głównego kanału informacji, o czym świadczą przypadki kilku z moich znajomych, którzy z Facebooka wypisali się tylko po to, aby na niego z podkulonym ogonem po pewnym czasie wrócić. Po prostu – jeśli nie ma Cię na Facebooku – wypadasz z obiegu.

I to jest właśnie miejsce, w którym pojawia się problem: administratorzy stron internetowych umieszczając na swoich stronach wtyczki Facebooka, z jednej strony zapewniają sobie „podłączenie” do tego głównego nurtu ruchu w internecie, ale z drugiej oddają część swojej „suwerenności”. Jeśli Markowi Zuckenbergowi przyjdzie do głowy tą usługę wyłączyć, skomentować naszych artykułów nie będzie mógł nikt, chyba, że przywrócimy nasz własny system komentarzy.

Założeniem protoplastów Internetu, amerykańskich komputerowych sieci wojskowych, było to, aby były niezniszczalne. Cała ich siła opierała się na tym, że nie było centralnego trzonu, a więc przejęcie kwatery głównej czy nawet atomowe bombardowanie kraju nie pozwalało na przejęcie kontroli nad siecią (czy też tym, co z niej zostało). Dziś kilku wielkich graczy internetowych – Google i Facebook – robią wszystko, aby skupić w swoich rękach cały odbywający się w sieci ruch. Być może zauważyliście, że kiedy na facebookowym czacie wkleicie komuś linka, a następnie skopiujecie go stamtąd i wkleicie gdzieś indziej, nie będzie on wyglądał tak samo – będzie „zawinięty” w facebookowy link – przynajmniej do niedawna tak było. Podobnie kiedy klikniecie w podesłany wam link, na początku w pasku adresu nie pojawi się link, w który właśnie kliknęliście, ale link Facebooka, a dopiero po sekundzie przekierowani zostaniecie we właściwe miejsce. Podobnie jakiś czas temu mieliśmy sytuację, kiedy wpisując właściwy adres strony zamiast na niej, lądowaliśmy na stronie błędu Facebooka. Dziwnym trafem dotyczyło to tylko stron, które zawierały w sobie facebookowe wtyczki. Jak widać, koncern wciąż pracuje nad udoskonalaniem swoich metod zbierania informacji o tym, kto, na co i skąd klika.

To akurat chyba nie jest dla nikogo tajemnicą, że Facebook na wszelkie możliwe sposoby analizuje to, w jaki sposób korzystamy z jego usług. Teraz, wypuściwszy swoje macki na inne strony, pragnie też obserwować co robimy kiedy surfujemy na szerszych wodach internetu. Pół biedy jeśli sobie analizuje, bo jeśli przestrzegamy podstawowej zasady internetu, to znaczy nie umieszczamy tam informacji które nie chcielibyśmy, aby kiedykolwiek wyszły na jaw, nie mamy się w sumie czego bać. Gorzej, że dzięki temu coraz więcej internetowego ruchu przepływa przez kanały kontrolowane przez Facebooka. Skoro już dziś pozostawanie poza facebookowymi kręgami to w pewnym stopniu wykluczenie cyfrowe, co by było, gdyby Zuckenbergowi przyszło do głowy, wyciągnąć wtyczkę z gniazdka? Do wielu osób, z którymi regularnie kontaktuję się przez Facebooka nie posiadam ani adresu e-mail, ani telefonu. Ba, wiele młodych ludzi, tak jak córka moich znajomych, nawet nie posiada innego adresu e-mail niż ten zunifikowany z systemem facebookowych wiadomości. W rezultacie cały ruch pomiędzy węzłami internetu zaczyna zagęszczać się wokół kilku punktów takich jak właśnie Facebook czy Google. To jest niebezpieczne nawet, jeśli żadna z owych firm nie ma złych zamiarów. Po prostu coś się stanie, ich serwery się wyłożą i leżymy. Pamiętacie jaka była panika kiedy na jeden dzień znikła z Internetu Wikipedia? Wyobraźcie sobie, że nagle znika kanał który jest dla wielu podstawowym i praktycznie jedynym. narzędziem pracy i komunikacji…

Ale jest jeszcze inna groźba. Może zauważyliście, że niedawno koło Waszych postów na Facebooku pojawiła się możliwość ich promocji. Za skromną opłatą Facebook zapewni nam to, że nasz wpis zobaczy więcej osób. To jest naprawdę istotne zagrożenie dla wolności Internetu. Kiedy większość z informacji docierała do mnie przez skrzynkę mejlową, przez odpowiednią konfigurację ustawień klienta poczty (jednego z wielu dostępnych na rynku) czy subskrypcji na listy dyskusyjne oraz oznaczania konkretnych adresów jako spam, mogłem sam określić, co mnie interesuje. Facebook zapewnia w pewnym stopniu regulację tego, co do mnie dociera, ale jednak to zawsze on ma ostatnie zdanie, nie ja. I nie ma możliwości obejścia tego, ponieważ cały proces „korzystania z Facebooka” odbywa się po ich stronie internetu. W przypadku innych narzędzi, mieliśmy możliwość korzystania z alternatywnych klientów – ja na przykład przez lata korzystałem z Gadu Gadu używając Open Source’owego klienta Kadu. Dzięki temu nie byłem masakrowany po oczach krzykliwymi reklamami i mogłem korzystać z komunikatora na nieobsługiwanej oficjalnie platformie – Linuksie. W przypadku Facebooka jest to niemożliwe – z Facebooka można korzystać nawet z przedpotopowej komórki – co jest rozwiązaniem popularnym w krajach trzeciego świata – ale właśnie dlatego, że wszystko odbywa się po ich stronie.

Kwestia otwartości kodu jest inną sprawą.  W przypadku narzędzi Open Source, każdy ma wgląd w kod programu – dlatego nawet jeśli sami nie znamy się na tym, możemy zakładać, że jeśli byłoby z kodem coś nie w porządku, jeden z tysięcy informatyków przeglądających go zauważyłby to i zadął w alarmowy gwizdek. W przypadku Facebooka, Google czy innych firm, kod jest tajny i opatentowany. Znane są przypadki kiedy Google świadomie usuwał z wyników wyszukiwarki treści niewygodne dla totalitarnych reżimów, za cenę możliwości prowadzenia interesów w danych krajach. Jaką mamy gwarancję, że coś podobnego nie dzieje się także np. na Facebooku? Jaką mamy gwarancję, że Wykop tylko promuje firmy, które wykupiły u nich „wykop sponsorowany” a nie np. usuwa linki prowadzące do portali które nie były zainteresowane opłaceniem sobie takiej reklamy?

W niedawnym wywiadzie dla portalu Natemat.pl Tomasz Raczek mówi o tym, że   niektóre ze swoich opinii publikuje na swoim profilu na Facebooku. „Bo tu mam pełną wolność” mówi. W chwilę po przeczytaniu tego artykułu rozmawiałem z koleżanką Japonistką na temat dziwacznych seksualnych teleturniejów w owym kraju i tak odmiennego dla nas stosunku Japończyków do pornografii i erotyki. W prywatnej konwersacji Facebook nie pozwolił na przekazanie mi linku do filmiku, jednego z takich telewizyjnych programów, ponieważ uznał, że link jest pornograficzny. Co to jest za „pełna wolność”, kiedy nawet w prywatnej rozmowie z przyjaciółką Facebook decyduje o tym, co mogę jej przekazać a co nie? Hanka linka zbanowanego przez Facebooka dostała przez Gadu-Gadu, ale nie wątpię, że gdzieś w przepastnej serwerowni w Kaliforni zapisała się informacja, że próbowałem rozprzestrzeniać pornografię…

No i tak to wygląda dzisiaj. Ale z mojej zawierającej ponad 240 osób listy na Gadu-Gadu do dziś aktywnie korzysta z komunikatora może z pięć osób. Wraz z tym jak przenosimy całą naszą komunikację na Facebooka, alternatywne kanały wymierają. Innymi słowy, sami oddajemy Internet, to najsilniejsze chyba dziś medium, w ręce kilku wielkich koncernów. Sytuacja patowa: Bez Facebooka – źle, z Facebookiem może się wszystko źle skończyć. Quo vadis, Internecie?


Tekst opublikowany został w portalu gazetae.com oraz na stronie internetowej fundacji Wolność i Pokój. 

Comments

comments

2 Replies to “Quo vadis, Internecie?”

  1. […] Wspomniany w podkaście tekst Tomka znajdziecie tutaj […]

Komentarze są zamknięte.