„Rozmowa z prawicowcem jest jak gra w szachy z gołębiem – poprzewraca wszystkie pionki, obsra całą planszę, a potem stanie na szachownicy i będzie się puszył” – mówi popularne powiedzenie. Dyskutując z prawicowcami – tak przez internet jak i w gronie rodziny i znajomych – oraz oglądając w jaki sposób prowadzą dyskusję osoby takie jak posłanki Pawłowicz czy Kempa, nie mogę odmówić prawdziwości temu porównaniu. Jednak analogię tą z równym powodzeniem można zastosować do lokatorów przeciwległego kąta sceny politycznej. Zacząłem się zatem zastanawiać – dlaczego w Polsce niemożliwy jest dialog?
Jako ktoś kto regularnie w dyskusjach wyzywany jest zarówno od „lewaków” jak i „prawicowych oszołomów”, jestem jednak w stanie zauważyć różnicę. Podczas gdy dla tych znajdujących się na prawo ode mnie początek dyskusji jest sygnałem do wyjścia do ataku, a sam fakt że ktoś ma odmienne zdanie jest po prostu dowodem, że ma mózg wyprany przez Gazetę Wyborczą albo propagandę Palikota, lewicowcy liczą na prawdziwą dyskusję, zasypując cię materiałami źródłowymi oraz dobrze udokumentowanymi faktami, z których niezbicie wynika, że mają rację. Do ataku przechodzą dopiero, kiedy w sposób racjonalny i logiczny wykazać, że w najlepszym przypadku z podanych faktów może wynikać również coś innego.
Kolejną różnicą jest to, że podczas gdy prawicowcy atakują w sposób ciągły i zmasowany do tego stopnia, że czytając komentarze pod artykułami umieszczonymi choćby w portalu gazeta.pl człowiek zaczyna się zastanawiać, ile osób musi poświęcać cały swój czas na wklejanie tych setek tysięcy ociekających jadem komentarzy. Lewicowcy z kolei do ataku przechodzą w ostateczności. Podczas gdy najwyższym laurem w dyskusji dla prawicowców jest „miażdżenie przeciwnika” – na portalu youtube liczne wypowiedzi ich idoli, w których nie dają dojść do słowa adwersarzowi lub zwyczajnie wygłaszają odmienne zdanie, ignorując całkowicie argumenty drugiej strony, tytułowana jest „X miażdży lewaka” – dla samych lewicowców dopuszczalna jest także opcja alternatywna. Bardziej pokojowo nastawiony zwolennik lewicy nie musi ciągle udowadniać swojej moralnej i intelektualnej wyższości poprzez ciągłe druzgocące zwycięstwa. Dla niego akceptowalnym rozwiązaniem jest po prostu zaprzestanie zniżania się do poziomu przeciwnika. Obserwację tą wyprowadziłem między innymi na podstawie mojego profilu na Facebooku, na którym moi prawicowi znajomi nie odpuszczą żadnej okazji aby „zmiażdżyć mnie” jakąś trafną opinią, podczas gdy lewicowców dawno już nie ma – „odfriendowali” się. Większość z nich wygłosiło wzniosłą mowę pożegnalną o tym, jak bardzo nieakceptowalna jest dla nich dalsza znajomość z kimś, kto wykazuje takie braki intelektualne, że śmie podważać słuszność wygłaszanych przez nich opinii (nie muszę chyba dodawać, że w żadnym przypadku nie było tam nawet najmniejszego odniesienia do użytej przeze mnie argumentacji).
No, ale takie są internetowe dyskusje. Mało kto traktuje je poważnie, choć być może warto by było zwrócić uwagę, że z powodu niesamowitej ilości agresji, szczególnie z prawej strony, racjonalna dyskusja staje się coraz częściej niemożliwa – i to nawet w miejscach takich jak Facebook, których użytkownicy występują pod własnym nazwiskiem. Ale problem nie dotyczy tylko Internetu. Podobne zjawisko można zaobserwować także w innych mediach. Media jednej strony bez żadnych skrupułów plują jadem na przeciwników politycznych, za nic mając takie drobiazgi jak uczciwość i rzetelność dziennikarska. W tym samym czasie po przeciwnej stronie, jeśli dochodzi do zajmowania się przez media przeciwnikami politycznymi, to jedynie w formie analizy zjawiska jako patologii i problemu.
Podobny podział można zaobserwować wśród polityków – lider największej partii opozycyjnej z definicji rozmawia jedynie z dziennikarzami o słusznych poglądach. Do mediów tych z kolei nie są zapraszani przedstawiciele partii z przeciwnego końca spectrum. Ponieważ czytelnicy danych tytułów także podzieleni są wzdłuż określonej linii politycznej, argumenty jednej strony nie mają szans trafić do strony przeciwnej (chyba, że w skrzywionej przez stronniczych pośredników formie), a w tych nielicznych sytuacjach, w których przeciwnicy polityczni znajdą się w jednym studiu o jakiejkolwiek dyskusji można zapomnieć, bo kończy się tradycyjnie: prowadzący audycję desperacko próbuje zapanować nad grupą przekrzykujących się jak przedszkolaki polityków, a widz zależnie od poglądów politycznych cieszy się, że poseł X zmiażdżył posłankę Y, smuci się, że posłanka Y w ogóle chce rozmawiać z takim prymitywem jak poseł X albo zwyczajnie załamuje się widząc, kto decyduje o losach naszego państwa i idzie się napić.
I to jest właśnie problem naszego kraju. Politycy dzielą Polaków po linii odgradzającej oszołomów od otwartych Europejczyków / postkomunistyczną mafię od prawdziwych patriotów (zależnie od umiejscowienia dzielącego), a ich zwolennicy opowiadając się za nimi automatycznie zgadzają się na stanięcie po słusznej stronie, oddzielającego ich od „tych innych” muru. Problem z murem jest taki, że zza niego nic nie widać, natomiast sukcesem polityków jest to, że nikt zajrzeniem na drugą stronę się nie interesuje. Po co się trudzić, skoro można zadowolić się tym, co podane jest na tacy. W rezultacie żadna ze stron nie widzi, że mur budowany przez nich nie jest tym samym murem, który budują ich przeciwnicy.
Zacietrzewione strony sporu nie są świadome faktu, że pomiędzy budowanymi przez nich murami znajduje się ta pozostała część narodu, nie ulegająca sugestiom z żadnej strony, kierująca się własnym osądem i rozsądkiem. Dla tych ze środka wdrapanie się na szczyt muru jest jedyną możliwością nawiązania kontaktu z innymi oraz spojrzenia na całokształt sytuacji. Pojawia się wtedy problem, bo dla stojących pod ścianą pojawiająca się nad krawędzią ściany głowa jest zawsze głową kogoś z przeciwnej strony. W rezultacie każdy kto się wychyli narażony jest na grad kamieni z obu stron.
I dlatego właśnie w Polsce tak trudno o rzeczową dyskusję. Chcąc grać w szachy zawsze można wygonić gołębia, zamknąć okno i zaprosić do gry jakiegoś rozsądnego przeciwnika. W sporach politycznych jest to niemożliwe – ci z drugiej strony to nie są gołębie, tylko nasi rodacy, mający do szachownicy takie samo prawo jak my. Albo więc będziemy z uporem Syzyfa podejmowali próby nawiązania racjonalnego kontaktu z przeciwnej strony, albo po prostu wstaniemy i poszukamy sobie innej szachownicy.
W samej Wielkiej Brytanii według różnych szacunków mieszka od 700 tys. do ponad półtora miliona Polaków. Do tego dochodzą jeszcze inne kraje Unii Europejskiej, Kanada, USA, Norwegia i inne popularne kierunki emigracji… Wygląda na to, że przestrzeń między murami coraz bardziej się wyludnia… I tylko ta przysłowiowa szachownica jest coraz bardziej obesrana.
Tekst ukazał się w portalu gazetae.com
Grafika:Fot: jim.gifford, David Vignoni (CC), kolaż: Maciej Przybycień