Tymczasem w Absurdystanie 246

Półtora roku po tym, jak Donald Tusk został premierem RP, ostatnia przeszkoda – jak twierdzi – uniemożliwiająca mu dowiezienie tego, na co liczyli głosujący na niego Polacy ma szansę wreszcie zniknąć. Druga kadencja Andrzeja Dudy jako prezydenta RP dobiega końca. A jeśli w Pałacu Namiestnikowskim zastapi go odpowiedzialny człowiek rządzącej koalicji skończą się wymówki którymi wywija się od zajmowania się takimi problemami jak prawa kobiet, równość małżeńska czy kwestie dotyczące osób trans płciowych. „Nie ma co nad tym pracować bo Duda i tak tego nie podpisze” odejdzie do lamusa. 

Kliknij TUTAJ aby przeczytać poprzedni odcinek cyklu.
Kliknij TUTAJ aby zobaczyć listę wszystkich dotychczasowych felietonów.

Ale jeśli ktokolwiek miał nadzieję na to, że nowy prezydent będzie choć trochę lewicowy, obawiam się że nie ma na to szans. Kampania to praktycznie parada populistycznych prawicowców. Wiodących kandydatów opisać można jako „trochę mniej prawicowego niż Duda” (Trzaskowski), „nawet bardziej prawicowego niż Duda” (Nawrocki) oraz „Tak bardzo prawicowego, że musi udawać, że nie ma takich poglądów jakie ma, bo nikt by z nim nie chciał rozmawiać” (Mentzen).

Niektórych czytelników zaskoczyć może to, że klasyfikuję Trzaskowskiego jako prawicowca, szczególnie, że w poprzednich wyborach jego partia próbowała przedstawiać go jako liberała, co skrzętnie wykorzystywał do ataków na niego PiS. Ale najwyraźniej zdecydowano, że dla zdobycia głosów powinien głosić bardziej prawicowe poglądy. To prawda, Trzaskowski wciąż deklaruje, że jeśli zostanie prezydentem, podpisze ustawę liberalizującą prawo aborcyjne, ale jednocześnie przymila się do wyborców prawicy głosząc, że Polska powinna pokazać jak bardzo zdecydowana jest „bronić swoich granic” przed migrantami, nawet jeśli oznaczać to będzie, że trzeba w tym celu zawiesić prawo (więcej o tym pisałem tutaj)

(Swoją drogą, postulaty zawieszania praw człowieka rząd Tuska już zrealizował, wprowadzając nowe prawo pozwalające na zawieszanie prawa do azylu, co oznacza, że łamanie praw człowieka na polsko-białoruskiej granicy które dzieje się tam od ponad trzech lat będzie teraz zapisane na stałe w prawie. Prezydent Andrzej Duda skrzętnie tą ustawę podpisał co oznacza, że i on, i Trzaskowski, mówią teraz tym samym głosem).

Bezpieczeństwo i nienaruszalność granic należą do zagadnień, które są dla Polaków najważniejsze, zaraz obok poprawienia działania systemu ochrony zdrowia. Tutaj też Trzaskowski nie różni się od swoich prawicowych przeciwników, bo zdecydowanie popiera obniżanie składki zdrowotnej. Wielu ludzi – także zwolenników PO – przyjęło to z niedowierzaniem, bo jest to najprostsza droga do katastrofy: obcinanie funduszy zwykle raczej nie prowadzi do poprawy jakości usług, a wysokość składki zdrowotnej w Polsce, tak jak i wydatki na ochronę zdrowia jako procent PKB, już teraz są jednymi z najniższych w Unii Europejskiej. Eksperci od dłuższego czasu nawołują do działań przeciwnych  zwiększania składek zdrowotnych – szczególnie dla przedsiębiorców bo Polska jest jedynym poza Węgrami krajem Unii Europejskiej gdzie przedsiębiorcy opłacają składki ryczałtem zamiast systemu progresywnego. W odróżnieniu od Węgier jednak w Polsce przedsiębiorcy mogą sobie te składki odliczać od podatków, co de facto oznacza, że ostatecznie płacą jeszcze mniej.

Próbując zadowolić wszystkich, Trzaskowski naraża się wyborcom po obu stronach politycznego spektrum. Wyborcy lewicowi są oburzeni tym, że wspiera łamanie praw człowieka. Prawicowych zaś jego wolta nie przekonuje – Radio Maryja wprost nazywa jego działania „udawaniem prawicowca„. Pozostaje zadać sobie pytanie: czy to na pewno dobra strategia aby odstraszać od siebie wyborców lewicowych, skoro prawicowych i tak od tego nie przybędzie, bo dlaczego mieliby głosować na kogoś kto tylko „udaje prawicowca” skoro mają do dyspozycji prawdziwie prawicowych kandydatów? Wątpię jednak żeby ktoś się nad tym w Platformie zastanawiał, ludzie wiedzą, że jak nie będą głosować na Trzaskowskiego to wygra PiS, a tego by chyba nie chcieli, prawda? Więc Trzaskowski, jeśli nie przejedzie akurat na pasach zakonnicy w ciąży, prezydenturę ma w kieszeni. Bo przecież to nie może się nie udać, prawda?

Straszenie PiSem może być o tyle trudne, że PiS postanowił się na nie trochę uodpornić. Oficjalnie nie mamy kandydata partii Prawo i Sprawiedliwość. Nieznany wcześniej szerzej Karol Nawrocki oficjalnie jest kandydatem niezależnym. „Obywatelskim” wręcz. Dziwnym jednak trafem jedynymi obywatelami, którzy wydają się wspierać Nawrockiego są działacze i politycy PiS – wliczając w to Kaczyńskiego i Dudę – oraz wspierające tą partię media. Być może jest to genialna strategia która polega na tym, że jeśli pomysł z Nawrockim będzie źle wypadał w sondażach to zawsze będzie można się od niego odciąć i wystawić kogoś z pierwszego rzędu.

Na razie jednak wygląda na to, że PiS stoi murem za swoim-nie swoim kandydatem. W jego kampanii widać pieniądz, jego strona internetowa (o czym mówiłem w jednym z ostatnich podkastów) jest najlepsza ze wszystkich i można znaleźć na niej naprawdę dużo materiałów. Jest to rażący kontrast z faktyczną kampanią kandydata, bo choć można odnieść wrażenie że jako jedyny ma szczegółowy program, w spotkaniach z wyborcami i mediami unika zajmowania stanowiska w trudnych tematach – takich jak wspomniana wyżej kwestia wysokości składki zdrowotnej. Nawrocki wydaje się też wygrywać w dziedzinie obietnic wyborczych – nie tylko jeśli mówimy o ich ilości, bo obiecuje wszystkim wszystko nie bacząc, czy jako prezydent miałby w ogóle możliwość spełnienia takich obietnic (tym samym jednak grzeszą również inni kandydaci) ale także szybkości ich spełniania. Ogłosił na przykład, że już jako “kandydat na prezydenta złożył w sejmie projekty ustaw” – co oczywiście jest wierutną bzdurą, bo kandydaci na prezydenta nie mają inicjatywy ustawodawczej – nowe prawo proponować może prezydent, rząd, senat, grupa co najmniej stu posłów lub co najmniej stu tysięcy obywateli. Projekty ustaw o których mówi niezależny-i-zupełnie-nie-mający-nic-wspólnego-z-pisem-kandydat były dziwnym trafem złożone w sejmie akurat przez Prawo i Sprawiedliwość. Przypadek? Nie sądzę.

Kolejnym problemem Nawrockiego jest jego wizerunek. Jeśli wydaje Wam się, że Duda w sytuacjach publicznych wygląda na nie umiejącego zachować się głupka, to Nawrocki jest w tym o rząd wielkości gorszy. Sprawia wrażenie typowego dresa z osiedlowej siłowni – co nie jest przypadkiem, bo jest siłowni bywalcem, co pozwoliło dziennikarzom wytykać mu zawarte tam znajomości z szemranymi postaciami z kryminalnego półświatka. PiS próbował temu przeciwdziałać nazywając go przy każdej okazji – plus jeszcze ze trzy razy bez żadnego powodu w każdym materiale na jego temat – doktorem (co akurat w żaden sposób nie wyróżnia go spośród innych kandydatów, bo tytuł doktora mają także Trzaskowski, Mentzen czy Zandberg). Jak to z PiSem bywa całą sprawę doprowadzono do takiego absurdu że hasło „doktor Nawrocki” stało się niemalże memem, a co gorsza dziennikarze zaczęli interesować się jego dorobkiem zawodowym. W rezultacie najbardziej znaną publikacją Nawrockiego stała się książka, do której akurat nie chciał się przyznawać: biografia (czy raczej hagiografia, jeśli wierzyć tym, którzy tą ksiązkę przeczytali) gangstera Nikosia, wydana pod pseudonimem Tadeusz Bartyr. Nawrocki twierdzi, że pseudonim wziął się stąd, że nie chciał taką książką odwracać uwagi od swojej kandydatury na prezesa IPN, ale inni podejrzewają, że może to być dlatego, że książka jest naprawdę kiepska. Nawrocki jednak nie wydaje się podzielać tej opinii i jest ze swojego dzieła dumny, o czym świadczy fakt, że jako Nawrocki bardzo tą książkę polecał, a jako Bartyr nie mógł nachwalić Nawrockiego, który był dla Bartyra wielką inspiracją.

Jeśli chodzi o Trzaskowskiego, można dość bezpiecznie założyć, że polegają na całkowicie różnych grupach wyborców. Nawrockiego jednak podgryza Sławomir Mentzen, kandydat ultraprawicowej konfederacji. Badania wskazują, że Trzaskowski cieszy się dość stabilnym poparciem na poziomie 35%, tymczasem Mentzenowi zdarza się już nawet  przegonić Nawrockiego w okolicach 20%.

Mentzen to skrajnie populistyczny kandydat, cieszący się niemal statusem gwiazdy rocka. Popularny jest głównie wśród młodych wyborców płci męskiej i jest jednym z najpopularniejszych polskich polityków w mediach społecznościowych – zapewne dzięki umiejętnie prowadzonej kampanii na TikToku. Mentzen buduje swój wizerunek „eksperta od ekonomii”, podpierając się swoim doktoratem – choć krytycy zwracają uwagę, że doktorat ten jest wyjątkowo słaby i pojawiają się sugestię, że dyplom zawdzięcza faktowi, że robił go na uczelni, na której pracuje jego ojciec. W życiu zawodowym Mentzen dorobił się jako właściciel kancelarii specjalizującej się w pomocy w unikaniu podatków a do głównych poruszanych przez niego problemów należy obniżanie podatków właśnie i odwrót od wspierania walczącej z rosyjską inwazją Ukrainy.

Bagażem Mentzena jest to, z jakiej partii się wywodzi. Konfederacja jest najnowszą iteracją długiego łańcucha partii politycznych, których ojcem chrzestnym jest kontrowersyjny Janusz Korwin-Mikke, tym razem jednak jeszcze bardziej niż zwykle wzmocniona radykalnymi narodowcami, ruchami pro-rosyjskimi, antysemitami i zwolennikami teorii spiskowych. Wisienką na torcie była kolejna sytuacja w której nestor partii Korwin-Mikke bronił pedofilów, dzięki czemu macierzyste ugrupowanie Mentzena uzyskało przydomek Kon-Pedo-Rosja. I to nie jest też tak, że Mentzen do partii dołączył później jako ekspert ekonomiczny i jest znakiem tego, że Konfederacja przesuwa się do mainstreamu. Wręcz przeciwnie, ku jego frustracji ciągle przypomina mu się tzw. piątkę Mentzena, czyli jego słowa z roku 2019 “Nie chcemy Żydów, homoseksualistów, aborcji, podatków i Unii Europejskiej”. Mentzen, jak na prawicowego polityka przystało, twierdzi usilnie, że są to słowa wyrwane z kontekstu a wszyscy którzy myślą, że to są jego poglądy są zwyczajnie głupi. Konfederacja próbuje jednak pozbyć się tego balastu i o ile stetryczałego Korwina być może uda się tym razem wreszcie skutecznie zamknąć na te parę miesięcy w szafie, to odcięcie się od problematycznego Grzegorza Brauna może Mentzenowi odbić się czkawką, bo ów postanowił do wyborów pójść samodzielnie i choć jego elektorat jest może nieliczny, to można bezpiecznie zakładać, że w znakomitej większości oddanie głosu na Brauna jest alternatywą, którą rozważali by tylko zwolennicy Mentzena, co może pozbawić go procenta głosów, który potrzebny mu będzie aby pokonać Nawrockiego i wejść do drugiej tury, bo jak na razie kandydaci idą łeb w łeb i każdy głos może się liczyć.

Dla mniej radykalnych zwolenników konfederacji problem z Mentzenem jest taki, że wykreowany w social mediach wizerunek błyskotliwego eksperta od ekonomii nie bardzo udaje się przenieść do świata rzeczywistego Mentzen już od jakiegoś czasu wyśmiewany jest za to, że swoje przemówienia sejmowe wkuwa na pamięć, i to nie zawsze skutecznie, dzięki czemu kiedy zapomni co chciał powiedzieć od razu widać, że znajduje się na znacznie dla siebie zbyt głębokich wodach. Jego znakiem rozpoznawczym jest uciekanie po spotkaniach z wyborcami – często opuszcza je biegiem, zdarzało mu się także wykorzystywać elektryczne hulajnogi. Choć zapewne miało to pokazywać, jak bardzo zajęty jest ów popularny kandydat, śpieszący z jednego wiecu wyborczego na drugi, to można podejrzewać że chodzi tu raczej o to, żeby unikać dziennikarzy, bo czym innym jest powtarzać wykute na blachę bon moty ze sceny do wpatrzonych jak w obrazek nastolatków, a czym innym stawianie czoła prasie. A z tym akurat Mentzen bardzo sobie nie radzi, co można zobaczyć na poniższym filmiku, na którym zamiast odpowiedzieć na proste pytanie obrał taktykę ubliżania dziennikarce – tylko po to, żeby w końcu ponieść sromotną porażkę w tym starciu i musieć wymruczeć pod nosem oczekiwaną przez media odpowiedź.

Wzrost popularności Mentzena odbywa się w dużej mierze kosztem Szymona Hołowni, który być może odniósł zbyt wielki sukces jako marszałek sejmu, dzięki czemu wielu Polaków – tak zwolenników Polski2050 jak i nie podzielających poglądów Hołowni – uważa, że dobrze sobie radzi na tym stanowisku i powinien tam po prostu pozostać. W rezultacie dawno już minęły czasy, w których Hołowni wróżono drugą turę, a dziś nie ma nawet co liczyć na trzecie miejsce, bo jego popularność w sondażach waha się między 4 a 8%. Być może trochę dlatego, że w odróżnieniu od wyżej wymienionych kandydatów Hołownia unika kontrowersji a jego poglądy wyrażane są w sposób dość odpowiedzialny i wyważony, co w świecie dzisiejszej polityki źle się sprzedaje. Hołownia wypada po prostu blado. Być może jednak bierze się to także stąd, że można odnieść wrażenie, że sam Hołownia angażuje się w swoją kampanię niejako na pół gwizdka. Kiedy nagrywałem wyżej wspomniany podkast o kandydatach, nie udało mi się nawet znaleźć w mediach społecznościowych tak jego, jak i jego partii informacji, czy on w końcu kandyduje czy nie.

A gdzie jest w tym wszystkim lewica? Po rozłamie w partii Razem, która po roku siedzenia okrakiem na płocie zdecydowała się jednak oficjalnie przejść do opozycji, część z jej parlamentarzystów wystąpiła z partii i przytuliła się do tej części lewicy, która stanowi część koalicji Donalda Tuska. Argumentują oni, że lepiej być w niedoskonałym rządzie, ale mieć wpływ na to co się dzieje, niż trzymać się swoich ideałów i nie mieć nic do powiedzenia, ale czy na pewno jest to słuszny argument? Można odnieść wrażenie, że w rządzie Lewica akurat niewiele może – czasem tylko rzuci się jakiś ochłap Agnieszce Dziemianowicz-Bąk, żeby Lewica mogła pochwalić się w social mediach jakąś sprawczością.

Jednym z rozłamowców w Razem jest wicemarszałkini senatu Magdalena Biejat, której najwyraźniej pozycja ta bardzo nie leży, bo kandydowała już na prezydentkę Warszawy a po odniesionej w tych wyborach porażkę doszła do wniosku, że jedynym mądrym rozwiązaniem jest teraz próba zdobycia jeszcze wyższego stanowiska. Za pozostanie po stronie Lewicy Włodzimierz Czarzasty nagrodził ją namaszczeniem na kandydatkę w nadchodzących wyborach wspieraną przez całą Lewicę. Dla niego było to dość wygodne, bo nie musiał wystawiać żadnego ze swoich ludzi na pewną przegraną. Ciężko powiedzieć na ile wsparcie partii takich jak SLD czy Wiosna, które swoją datę przydatności do spożycia mają już dawno za sobą jest korzystne dla samej Biejat. Cała sytuacja przywodzi na myśl sytuację z roku 2015, kiedy to Leszek Miller wyciągnął z rękawa Magdalenę Ogórek, która osiągnęła katastrofalny jak na (ówczesną) lewicę wynik 2.38% a następnie jeszcze bardziej upokorzyła partię, która oparła na niej własną wiarygodność przechodząc na drugą stronę barykady i zostając wiodącą propagandystką PiS. Wydaje się jednak, że nawet powtórzenie wyniku Ogórek będzie dla Magdy Biejat wyzwaniem, bo jej były partyjny kolega Adrian Zandberg, choć reprezentuje tylko jedną opozycyjną partyjkę, a nie ugrupowanie będące częścią koalicji rządzącej regularnie w sondażach wypada o 50% lepiej od swojej lewicowej konkurentki, regularnie przekraczając 3%.

Ale to są oczywiście starcia na marginesie. Prawdziwa bitwa toczyć się będzie o to kto – Mentzen czy Nawrocki – stanie w szranki z Rafałem Trzaskowskim w drugiej turze. Większość komentujących uważa zwycięstwo Trzaskowskiego niemal za pewnik, ja jednak nie podzielam tej opinii. Wyborcy są już zmęczeni ciągłą koniecznością głosowania z obrzydzeniem na mniejsze zło, a szczególnie wyborczynie mogą poczuć się oszukane tym, że po tym jak masowo poszliśmy do urn żeby oderwać od stołków PiS, w najważniejszych dla wielu osób kwestiach wciąż wszystko zostało po staremu. A do tego nie możemy zapominać, że Rosja z pewnością będzie robiła wszystko, żeby namieszać w naszych wyborach ile tylko się da. Dlatego ja nie lecę jeszcze do bukmacherów obstawiać zwycięzcy. Wszystko (no może poza prezydentem Braunem, Biejat czy Tanajną – bo i on zdaje się znów chce próbować swoich sił w wyborach) może się jeszcze wydarzyć.


Tekst powstał dla portalu Britské Listy
Kolaż stworzono na podstawie materiałów z domeny publicznej oraz materiałów wyborczych kandydatów.

Dodaj komentarz