Niedawny tekst Amy Mackinnon na temat perspektyw rysujących się przed absolwentami brytyjskich uczelni sprowokował dyskusję wśród moich polskich przyjaciół. Ktoś powiedział “po co to w ogóle publikować, przecież tu nie ma żadnych nowości”. Ale choć sytuacja, w której znajdują się dziś młodzi Brytyjczycy jest nam Polakom aż zbyt dobrze znana, to na pewno dla naszych brytyjskich kolegów stanowi nowe wyzwanie. Ja sam przeczytałem ów artykuł z zainteresowaniem, ale także nie dowiedziałem się z niego nic nowego. Zamiast tego pierwszą myślą która pojawiła się w głowie było: “Brytyjczycy, witajcie w prawdziwym życiu”.
Mówi się, że od Drugiej Wojny Światowej obecna generacja będzie pierwszą, która będzie miała w życiu gorzej niż jej rodzice. O ile może to być prawdziwe dla Europy Zachodniej, my w Europie Wschodniej wciąż zachłyśnięci jesteśmy oceanem możliwości, o których nasi rodzice mogli tylko pomarzyć, takimi jak oczywista dla Amy (i jej rodziców) możliwość wyjazdu za granicę w poszukiwaniu lepszego życia. Jak to się mówi, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Młodzi Polacy już od dłuższego czasu muszą borykać się z bezrobociem, pracą poniżej swoich kwalifikacji czy umowami śmieciowymi, ale w odróżnieniu od swoich brytyjskich kolegów wciąż potrafią docenić swoją sytuację – zwłaszcza jeśli porównają ją z możliwościami, jakie mieli ich rodzice.
Zainspirowany relacją Amy z jej spotkania z przyjaciółmi, zacząłem zastanawiać się, gdzie moi koledzy z Polski są dzisiaj. Podobne spotkanie ze starymi znajomymi miałem ostatniego lata, z wielu z nich jestem w kontakcie przez internet. Ku mojemu zaskoczeniu zdałem sobie sprawę z tego, że większość z nich znalazło pracę dość szybko i stosunkowo łatwo. Zacząłem zastanawiać się, jaka jest tego przyczyna, i okazało się, że jednego czynnika Amy nie wzięła pod uwagę.
Choć dziś przeszedłem już na „ciemną stronę mocy” i wkrótce, tak jak Amy, zostanę magistrem sztuk na polu studiów międzynarodowych i języków, mam w swoim CV także długi związek z naukami ścisłymi. Ukończyłem technikum, a potem przez kilka lat studiowałem fizykę i astronomię. Dlatego właśnie większość moich znajomych, z którymi studiowałem legitymuje się dyplomem politechniki lub nauk ścisłych. Jeśli pominiemy kwestię warunków finansowych związanych z pracą polskiego nauczyciela lub studiów doktoranckich, zaskakująco wielu z moich przyjaciół nie może narzekać na swoją karierę w obranym zawodzie. Dla większości z tych, którzy wybrali inną ścieżkę, było to kwestią wyboru a nie przymusu. Znaczna grupa moich przyjaciół emigrowała do rozmaitych krajów Unii Europejskiej i poza, wielu z nich wylądowało w Wielkiej Brytanii czy Irlandii i wydaje się, że jeśli chodzi o UK to mój przeciętny znajomy polski magister żyje na wyższym poziomie niż mój przeciętny brytyjski magister. Mają oni zwykle lepsze prace, komfortowe życie, wielu z nich kupiło domy, jeździ dobrymi samochodami i spędza wakacje w egzotycznych krajach. Ale oczywiście to nie oznacza, że przyjaciele Amy są jacyś gorsi – po prostu nie ma zbyt wielkiego zapotrzebowania na kwalifikacje, które oni „wystudiowali”. Tymczasem moi przyjaciele to w większości fizycy, jedna chemiczka, kilku inżynierów i biotechnolog. Tak więc nawet pomimo tego, że najlepszy polski uniwersytet w rankingu szanghajskim znajduje się jakieś 200 pozycji niżej niż Glasgow University, którego dyplom uzyskała Amy, zapotrzebowanie na umysły ścisłe jest tak wysokie, że nie mają oni problemów ze znalezieniem pracy nawet w UK.
Martwiąca wizja przyszłości ukazana przez Amy musi więc być wzbogacona o jeden dodatkowy wymiar: żyjemy w wysoko stechnicyzowanym społeczeństwie, więc choć możliwe jest zostać przełomowym wynalazcą bez znajomości filozofii czy szkockiej poezji, nie jest dziś praktyczne możliwe mieć jakikolwiek wpływ jako poeta czy filozof bez wsparcia owej technologii. Taki na przykład internet jest kluczowy w nauce, kulturze czy biznesie. A internet nie istniałby bez programistów, projektantów stron, inżynierów łączności i specjalistów sieci komputerowych. Dlatego właśnie nigdy nie widziałem bezrobotnego programisty, a bezrobotnych filozofów czy dziennikarzy widziałem aż nadto.
Jednak wciąż zarówno w Polsce (jak i w UK) można zaobserwować, że młodzi ludzie obierają studia kierując się tym, gdzie studiuje się łatwiej. Wiem, że wkładam teraz kij w mrowisko i ryzykuję niekończącą się dyskusję o wyższości „ścisłych” nad „humanistami” i vice versa, ale jako osoba, która miała do czynienia z obiema stronami tego „konfliktu” rozumiem, dlaczego czytanie fascynujących książek o zmianach w naszym społeczeństwie czy polityce jest znacznie bardziej zachęcające niż spędzanie nocy nad macierzami, całkowaniem i różniczkowaniem rozmaitych funkcji, pooznaczanych tak wieloma magicznymi runami, że nawet grecki alfabet już nie wystarcza, żeby je wszystkie pooznaczać. Wszyscy, bez wyjątku moi przyjaciele czytają owe fascynujące książki i zatracają się w dyskusjach na poruszane w nich tematy. Ale jeśli chodzi o naukę, jedynie nieliczni z moich humanistycznych znajomych są w stanie połapać się o co chodzi we współczesnej fizyce czy biologii. A to powoduje kolejny problem.
Jak opisała Amy, absolwenci wyższych uczelni podejmując prostsze prace, uszczuplają pulę prac dostępnych dla ludzi bez wyższego wykształcenia. Istnieje także analogiczne zjawisko, w którym ludzie z dyplomami nauk ścisłych pracują w zawodach, które mogłyby być wykonywane przez ludzi z dyplomem na przykład z socjologii. Taki szybki przykład: pamiętam jak pewnego razu Koło Naukowe Fizyków zaprosiło dr Katarzynę Sznajd-Weron aby wygłosiła wykład z dziedziny socjofizyki. Opracowała ona bowiem metodę wykorzystania narzędzi statystycznych i matematycznych, wykształconych na potrzeby termodynamiki do opisywania dynamicznych zmian w społeczeństwie i osiągnęła bardzo dobre wyniki w przewidywaniu wyników wyborów itd. (Nieco więcej o jej pracy możecie dowiedzie się tutaj) Na wykładzie obecni byli nie tylko studenci wydziału fizyki i astronomii, ale także socjologowie i politolodzy. I o ile ci pierwsi nie mieli problemem ze zrozumieniem wykładu (nawet ci trójkowi), zagubienie było widoczne na twarzach tych drugich, już po kilku slajdach wykładu. Będąc szefem jakiejś wielkiej firmy badającej opinię publiczną, czyja kandydatura wydawałaby się wam bardziej odpowiednia na stanowisko w waszej firmie?
Oczywiście jak najdalszy jestem od sugerowania, abyśmy wszyscy rzucili w cholerę to, czym się właśnie zajmujemy i biegiem rzucili się studiować topologiczne właściwości Przestrzeni Banacha. W końcu sam zdecydowałem się pozostawić naukę tym co bardziej jajogłowym i zająć się tematem, w którym znacznie lepiej się czuję. Ale to jest problem proporcji. Dziś, jeśli ktoś zafascynowany jest średniowieczną poezją idzie studiować literaturę, jeśli zaś spać nie daje mu elektrodynamika kwantowa, najprawdopodobniej znajdziemy go na wydziale fizyki. To jest oczywiście w porządku. Problem leży gdzie indziej: między owymi dwoma grupami znajduje się ta olbrzymia większość, tysiące młodych ludzi którzy nie mają pomysłu na to, co chcą zrobić ze swoim życiem. Kiedy byłem członkiem redakcji dużego miesięcznika studenckiego, słyszałem to do znudzenia od kandydatów na dziennikarzy: „Ponieważ niczym się specjalnie nie interesuję, postanowiłem studiować dziennikarstwo”. Z takim nastawieniem, w dobie załamania się rynku prasy, wypieranego przez demokratyczne forum Internetu, czy ktokolwiek jest zaskoczony, że większość absolwentów dziennikarstwa, jeśli będą mieć trochę szczęścia, może najwyżej liczyć na posadę „dostarczyciela kontentu” albo pracę w dziale PR jakiejś firmy?
Tymczasem kierunek, w którym zmierza Azja wydaje się być wręcz przeciwny. Można to zaobserwować nawet na uniwersytecie w Glasgow. Wydziały takie jak Historia czy Języki i kultury współczesne zdominowane są przez białe twarze, ale wystarczy przejść na drugą stronę ulicy na główny kampus i zajrzeć do budynku Chemii czy Astronomii, aby zauważyć, że niektóre wykłady są wręcz zdominowane przez Azjatów. Jeszcze wyraźniej widać to w Polsce, gdzie politechniki robią co mogą, aby przyciągnąć chętnych, podczas gdy inne uczelnie wypluwają co roku armię nikomu niepotrzebnych socjologów, politologów, dziennikarzy czy specjalistów od marketingu i zarządzania. Wina leży tu najprawdopodobniej po stronie europejskiego modelu edukacji, gdzie matematyka i nauki ścisłe ustępują miejsca sztuce, literaturze i socjologii. A sytuacja tylko się pogarsza. Jakieś dziesięć lat temu, kiedy chodziłem na seminarium mające przygotować mnie do zostania nauczycielem fizyki, w naszej grupie dyskusyjnej krążył popularny e-mail o następującej treści:
Ewolucja nauczania matematyki na przykładzie zadań egzaminacyjnych:
1970 – Drwal sprzedał drewna za 100 dolarów, jego koszta wyniosły 80% z tej sumy. Oblicz zysk drwala
1980 – Drwal sprzedał drewna za 100 dolarów. Jego koszta wyniosły 80% z tej sumy, czyli 80 dolarów. Oblicz zysk drwala.
1990 – Drwal sprzedał drewna za 100 dolarów. Jego koszta wyniosły 80% tej sumy, czyli 80 funtów. Drwal zarobił 20 funtów. Oblicz zysk drwala.
2000 – Nieuświadomiony ekologicznie drwal z żądzy zysku wycina drzewa w lesie. Wraz z kolegami przygotuj scenkę która przedstawi jak czują się w tej sytuacji leśne zwierzątka.
Niedawno powyższy tekst zdobywa popularność na Facebooku. Tym razem jest on jednak zaktualizowany o piąty przykład:
2010 – Obrazek przedstawia drwala. Pokoloruj obrazek.
Śmiech śmiechem, ale kiedy zastanowić się nad tym głębiej i porównać to z systemem szkolnictwa w krajach azjatyckich, maluje się dość pesymistyczny obraz przyszłości. To prawda, przyjaciele Amy mogą być myślicielami i przywódcami jutra, ale przydałoby się, aby mieli o czym myśleć i czemu przewodzić. Jedynie kraje wysoko rozwinięte mogą pozwolić sobie na badania naukowe dotyczące kultury, literatury czy muzyki. Te, które zostają w tyle w naszym świecie, rządzonym przez technologie stają się po prostu tanimi wytwórniami produktów, które wymyślane są w laboratoriach inni. Dlatego też tylko przez pozostawanie w czołówce tego wyścigu, Europa może zapewnić swoim młodym lepszą przyszłość, a droga do tego celu prowadzi właśnie przez przywrócenie właściwego balansu między naukami ścisłymi i humanistycznymi w edukacji i to już od najmłodszych lat. Tylko wtedy Wielka Brytania i cała Europa może uwolnić się od tej choroby, na którą cierpi dziś, a której objawami jest to, że podczas gdy drastycznie brakuje inżynierów i naukowców, wykształceni za ciężkie pieniądze humaniści przewracają hamburgery w barach szybkiej obsługi.
Tekst ukazał się w portalu gazetae.com