Yes people

I znowu będziecie tymi ulotkami całą okolicę zaśmiecać, ile to papieru się marnuje, żeby zrealizować mokry sen tego idioty i jego przemądrzałej koleżanki!” – przechodzącej ulicą starszej pani z yorkiem nie bardzo podobało się, że blokujemy chodnik pod lokalną siedzibą Yes Scotland, rozładowując nową dostawę z drukarni.

„Oczywiście, że Salmond to bałwan, a tej krowy Sturgeon to w ogóle nie trawię” –  odpowiedział zakolczykowany młody wolontariusz w koszulce Yes – „ale to właśnie dlatego potrzebna jest nam niepodległość”.

Zanim rozładowaliśmy furgonetkę, młody człowiek zdołał wyłożyć starszej pani swój zawiły tok rozumowania i przekonać ją do głosowania za odłączeniem się od Anglików i reszty. Zanim odeszła, poprosiła jeszcze o garść ulotek informacyjnych dla swoich przyjaciółek. Jak widać, dla zwolenników rozwodu każdy powód jest dobry. Nawet ten, że premier Szkocji i lider Szkockiej Partii Nacjonalistycznej Alex Salmond to bałwan.

* * *

Mój pomocnik nie wie jeszcze jak będzie głosował. Niespecjalnie nawet interesuje się rozwożonymi przez nas ulotkami kampanii Yes Scotland. Bo my nie jesteśmy wolontariuszami. Na linii frontu kampanii referendalnej znalazłem się przypadkiem – zwyczajnie pojawiła się przelotna fucha kierowcy furgonetki, rozwożącego ulotki i plakaty z drukarni po lokalnych siedzibach zwolenników niepodległości. Dzięki temu, że codziennie odwiedzam co najmniej kilka lokalnych hot spotów organizacji Yes Scotland, mam okazję przyjrzeć się z bliska ostatnim chwilom trwającej od lat kampanii. A dla Szkotów referendum to wydarzenie, które porównywalne jest chyba tylko do naszych wyborów z 4 czerwca 1989.

Bo na dwa tygodnie przed 18 września cała Szkocja żyje nadchodzącym wydarzeniem. To, że za dwa tygodnie nad urnami będą decydować nie tylko o tym, kto przez następne cztery lata będzie przynudzał z ekranu telewizora, ale że ich wybór będzie miał znaczące konsekwencje dla losu nie tylko wyborców ale i przyszłych pokoleń, wydaje się docierać do każdego. Nie spotkałem jeszcze ani jednej osoby, która na pytanie o jej stanowisko w sprawie referendum odpowiedziałaby, że nie interesuje się i nie zamierza głosować – co w przypadku wyborów lokalnych czy parlamentarnych jest normą. Dyskusje wrą na każdym kroku, argumenty ścierają się nie tylko w uniwersyteckich kafejkach ale i w robotniczych kantynach, na budowach i w biurach, nawet czekające na szkolny autobus dzieci, chroniące się przed deszczem pod nabierającym już jesiennych barw kasztanowcem, przerzucają się argumentami za i przeciw. W oknach wielu domów widać wywieszone plakaty z pojedynczym słowem Yes albo No (częściej Yes). Samochody oblepione są nalepkami Yes lub UK OK (rzadziej). Na polach porozstawiane są wielkie napisy Yes lub plakaty „No, thanks” (rzadziej). Tymczasem choć Szkocja wydaje się być w przeważającym stopniu udekorowana przez zwolenników suwerenności, publikowane w mediach badania opinii publicznej przeczą temu co widać dookoła i wskazują na to, że chętnych, aby pozostać pod władzą Westminsteru jest więcej.

 „Co się dziwisz” – mówi Dan, z którym gawędzimy wyładowując dwie palety pudeł z ulotkami na jego podjeździe. – „Każda gazeta szkocka, co do jednej, jest własnością kogoś z Południa” (w codziennych rozmowach Szkotów oficjalne określenie „The rest of the United Kingdom” zastępowane jest znacznie prostszym „Down South”).

Według Dana, emerytowanego logistyka w dużej sieci supermarketów, przyczyną tego dysonansu jest właśnie fakt tendencyjności mediów. Przysłuchujący się rozmowie sąsiad, niezbyt zadowolony, że garaż jego sąsiada w cichej osiedlowej uliczce nagle stał się lokalnym centrum dystrybucji referendalnych materiałów, jest odmiennego zdania: „Te wasze spiskowe teorie i furia z jaką obklejacie całą okolicę plakatami tylko pokazuje, jacy jesteście zdesperowani. Wiecie, że nie macie szans z tymi waszymi separatystycznymi mrzonkami. Zajęlibyście się lepiej czymś pożytecznym zamiast próbować rozwalać swój własny kraj”.

Gdyby rzecz działa się w Polsce, leciałyby już wióry. Ale to Szkocja, więc po krótkiej dyskusji, która stopniowo ewoluowała w stronę wymiany żartobliwych docinków na temat naklejek na samochodach obu panów (hasło na Fieście sąsiada głosi „Proud to be Scottish – Delighted to be United”, czyli „Dumny z bycia Szkotem, zachwycony byciem zjednoczonym”) Dan z macha na pożegnanie odjeżdżającemu, który odwzajemnia jego uśmiech. W powietrzu zawisł jednak jeden z argumentów sąsiada: „Po uzyskaniu niepodległości Szetlandy wypną się na was i tyle będziecie mieli ze swojej ropy”.

Choć sam Dan pochodzi z Centralnego Pasa – czyli z najbardziej zaludnionego obszaru pomiędzy Edynburgiem a aglomeracją Glasgow – jego rodzina wywodzi się z Orkadów. Dlatego na jego obklejonym patriotycznymi nalepkami samochodzie, w morzu niebieskich szkockich flag i okrągłych naklejek „Yes”, wyróżnia się flaga z nordyckim krzyżem, przypominająca nieco flagę Norwegii – z tą różnicą, że błękitny krzyż na czerwonym tle obwiedziony jest żółtą obwódką. Ponieważ już wcześniej udowodnił, powołując się na liczne przykłady – w tym los Litwy, od czasów Unii z Polską po odzyskanie niepodległości po upadku ZSRR – że jego wiedza dotycząca historii i polityki wybiega znacznie poza to, czego spodziewać by się można po mieszkańcu osiedla domków komunalnych w miasteczku na opłotkach Glasgow, postanowiłem zapytać Dana o tą kwestię.
„Szetlandy nic takiego nie zrobią” – odpowiada z przekonaniem. – „Anglicy rypią ich dokładnie tak samo jak nas, a gdyby zdecydowali się na odłączenie od niepodległej Szkocji, zgodnie z prawem morskim dostaliby tylko płycizny na 12 mil dookoła – a tam akurat nie ma żadnej ropy”.

Wśród zwolenników niepodległości Dan nie jest jedynym, który ma wiedzę na temat światowej polityki, znacznie wybiegającą poza to, co wyczytać można w brytyjskich gazetach. Jak powiedział mi kiedyś redaktor szkockiego wariantu Timesa, Brytyjczycy chcą czytać o zagranicy tylko w trzech przypadkach: kiedy jest coś tak dużego, że nie można tego pominąć (np. Tsunami w Japonii), kiedy jakiemuś Brytyjczykowi (turyście,  żołnierzowi, ekspatowi) coś się stanie oraz kiedy można pokazać, jakie te inne narodowości są głupie (dlatego duże wzięcie miały newsy z Polski w czasie, kiedy rządzili nią bracia Kaczyńscy, a poruszana przez namaszczoną przez nich Rzeczniczkę Praw Dziecka kwestia rzekomego homoseksualizmu jednego z Teletubisiów była tu prawdziwym hitem). Tymczasem załoga, która powitała nas w lokalnym biurze Yes na w jednej ze wschodnich dzielnic Glasgow, której, dyplomatycznie mówiąc, daleko jest do uniwersyteckiego West Endu czy modnego Southside, po raz kolejny pokazała, że zwolennicy niepodległości to nie są nacjonaliści z klapkami na oczach, jak czasem próbuje się ich przedstawiać. Dwie dziewczyny stojące obok mnie w łańcuszku, który utworzyliśmy aby szybko przerzucić kartony z furgonetki do wnętrza biura, przerzucały się nad moją głową argumentami na temat ewentualnej niepodległości Katalonii i Kraju Basków, kontynuując gorącą dyskusję, która toczyła się w momencie naszego przybycia. Stanowiący ostatnie ogniwo łańcucha chłopak z długą, kędzierzawą brodą miał na sobie koszulkę nawołującą do wyzwolenia Palestyny, a do swojej powycieranej marynarki poprzyczepiane miał liczne znaczki, świadczące o tym, że jego zaangażowanie w naprawianie świata dotyczy szerokiego zakresu spektrum. Jego tłuste, spięte w kucyk włosy sugerowały jednak, że do Ice Bucket Challenge nie został jeszcze nominowany…

Kolejne centrum dystrybucji było świetnym przykładem współdziałania ponad podziałami. Dwóch mężczyzn, którzy powitali nas na rampie starego sklepu, przekształconego tymczasowo w lokalną siedzibę organizacji, nie mogło być większymi przeciwieństwami siebie nawzajem. U boku wysokiego, szczupłego chłopaka, którego elokwentne wypowiedzi dawały świadectwo dobrego wykształcenia stał, narzekając na kaca, wytatuowany facet pod pięćdziesiątkę, dumnie gładzący swoje rude wąsy w stylu Lecha Wałęsy. Spod jego białego t-shirtu z wielkimi literami YES prześwitywała futbolowa koszulka Rangersów, a do baseballowej czapeczki przypięty miał znaczek z zapewne znacznie bliższym mu niż te wyszukane angielskie słowo „AYE”. Ponieważ mój pomocnik, który podczas wizyty w poprzednim centrum nie mógł oderwać oczu od urodziwych aktywistek wspomniał, że być może szala jego rozważań przechyla się na stronę niepodległości, obaj aktywiści ruszyli do przekonywania, zasypując go argumentami.
„Wiele argumentów strony przeciwnej wywodzi się z błędnego założenia, lub może nawet głębokiego niezrozumienia podstawowych kwestii” – przystąpił do wykładu młody – „Alex Salmond przedstawiany jest jako wojujący nacjonalista, wyborcy straszeni są perspektywą, w której uzyskałby on pełną władzę nad losem naszego kraju. Tymczasem paradoksalnie to właśnie unioniści zaczynają każdą wypowiedź od ‘jestem patriotą szkockim, ale również dumnym Brytyjczykiem’, zamiast merytorycznie skupić się na konkretnych aspektach polityki monetarnej, ekonomicznej i socjalnej proponowanej przez SNP”.
„Ci pieprzeni idioci, włażący przy każdej okazji w dupę królowej, próbują zrobić z referendum konkurs popularności Salmonda zamiast się kurwa zająć tym, co ważne” – wąsacz postanowił przybliżyć zagadnienie w nieco bardziej przystępny sposób.
„Niedopuszczalna jest sytuacja” – kontynuował nie zrażony wtrąceniami wąsacza młody – „w której szkocki podatnik, wpłacający proporcjonalnie więcej do budżetu wspólnoty, nie ma praktycznie żadnego wpływu na to, jak wydawane są pieniądze z budżetu – ponieważ rządy w Londynie wybierane są jedynie głosami dominującej większości w Anglii. Od lat trzydziestych XX wieku każdy z rządów byłby dokładnie tym samym w alternatywnej rzeczywistości, w której głosów Szkotów nie brano by pod uwagę. Ponieważ zdanie Szkotów nie ma żadnego znaczenia, Szkocja pada ofiarą działalności rządów, próbujących ugrać więcej głosów u swoich angielskich wyborców, czego najlepszym przykładem były rządy Margaret Thatcher. Należy wreszcie doprowadzić do tego, abyśmy sami mogli wreszcie całkowicie decydować o tym, jak zamierzamy wydawać nasze podatki!”
„To tak jakby twoja stara, której i tak już nie lubisz bo jest gruba, brzydka i zrzędliwa, zabierała ci całą kasę, a potem tylko wydzielała ci kieszonkowe przed wyjściem do pubu. I jeszcze pouczała cię ile możesz się napić!” – jego starszy kolega czuł się lepiej, używając bardziej przyziemnych przykładów.

Z zafascynowaniem słuchałem tego dwugłosu, bowiem jasne było, że choć sposób wyrażania się obu jest diametralnie odmienny, obaj dokładnie przemyśleli sprawę i nie powtarzają jedynie chwytliwych haseł z plakatów, którymi wytapetowane było ich biuro. Ale czy któryś z równoległych wykładów trafił do mojego współtowarzysza? W drodze powrotnej do drukarni mijaliśmy leżące przy autostradzie wysypisko śmieci, którego część jest właśnie rekultywowana. Hałdy odpadków zasypywane są warstwą gruzu i ziemi, z których wystają końcówki rur odprowadzających metan. „Spójrz” – powiedziałem do mojego pomocnika. Całe wysypisko obstawione było tablicami z napisem „NO, THANKS”. „Nic nowego – tu zawsze wszystko śmierdziało” odpowiedział mrukliwie mój towarzysz, a ja nie wiedziałem, czy mówi po prostu o dobiegającym z wysypiska nieprzyjemnym zapachu, czy jego wypowiedź ma drugie dno i świadczy o tym, że któryś z argumentów, których wysłuchaliśmy podczas ostatniej dostawy ostatecznie go przekonał…

Kolejną wizytę złożyliśmy w małym, uroczym miasteczku, oddalonym od Glasgow o ponad godzinę drogi. Pod wskazanym adresem znaleźliśmy zatopiony w krzakach rododendronów dom, w którego drzwiach powitał nas przygarbiony staruszek. „Ach, znowu te ulotki. Ja z tym nie mam nic wspólnego, to mój zięć się tym zajmuje. Połóżcie po prostu te pudła koło szopy ogrodowej, wróci do domu to zrobi z nimi co tam trzeba”. Udzieliwszy dodatkowych instrukcji przeprosił nas, że ze względu na stan zdrowia nie pomoże nam w noszeniu ciężkich pudeł przez cały ogród i zniknął we wnętrzu domu. Po chwili jednak wrócił, stanął opierając się o ścianę i zaczął się nam bacznie przyglądać.
„Skąd jesteście, chłopcy?” – zapytał.
„Ja jestem z Polski, ale on jest rodowitym Szkotem” – odpowiedziałem.
„Aha” – zamyślił się staruszek, a po dłuższej przerwie dźgnął palcem przechodzącego akurat koło niego mojego towarzysza – „Żebyś mi nie zapomniał głosować, przyszłość twojego kraju jest w twoich rękach”. Mój pomocnik obiecał wziąć udział w głosowaniu, staruszkowi jednak zadowolenie z dobrze wykonanej pracy mąciła konieczność nadgryzienia nieco trudniejszej sprawy.
„A skąd w Polsce jesteś?” – zapytał.
„Z Wrocławia” – odpowiedziałem. – „To na południowym zachodzie” – dodałem widząc, że nazwa nie kojarzyła się mu z niczym.
„Aha”. – odpowiedział staruszek. Znowu nastała cisza, przecinana tylko odgłosem naszych kroków na żwirze, którym wysypane było podwórko i dźwiękami układanych pudełek.
„A w Szkocji to długo już mieszkasz?”
„Osiem lat” – odpowiedziałem. Znowu cisza. Widać było, że starszy pan wciąż szuka jakiegoś punktu zaczepenia, w końcu w jego oczach zamigotały iskierki.
„Bo wiesz” – zaczął – „są w Anglii tacy ludzie, tacy głupi ludzie, którzy mówią, że wszyscy Polacy się będą musieli zabierać do domu. W niepodległej Szkocji nic takiego nie będzie, my lubimy naszych Polaków”.
„Niech się pan nie martwi, mi też nie odpowiada to, że Cameron ostatnio tańczy tak, jak gra mu Nigel Farage” – krzyknąłem, bo stałem akurat nieco dalej od niego, koło zaparkowanej przy bramie furgonetki. Staruszek speszył się nieco, bo mój podniesiony głos skupił na nas wzrok kilku przechodzących ulicą dziewczyn, ale widać było, że to mu wystarczyło, bo po chwili z ulgą rozpoczął neutralną rozmowę o pogodzie. Nie wracał już do tematu referendum – dla niego było już oczywiste, że ktoś o takich poglądach będzie głosował na tak…

Uczestnicy Kampanii YES bardzo starają się dotrzeć do mniejszości narodowych. Ulotki w języku polskim czy rumuńskim nie są tylko tłumaczeniami tych anglojęzycznych – są redagowane specjalnie dla nich, poruszając problemy, które nie dotyczą rodowitych Szkotów – czyli na przykład kwestię praw rezydentów w niepodległej Szkocji czy relacje z Unią Europejską. Gospodarza jednego z punktów informacyjnych kampanii na południowych opłotkach Glasgow, który utyskiwał na to, że jego syn, mieszkający w Anglii nie będzie mógł głosować zapytałem o to, jak podoba mu się to, że w odróżnieniu od jego syna będą mogli głosować obywatele innych krajów.
„E, Wy Polacy już tu trochę jesteście, to zdążyliście na pewno ogarnąć chociaż z grubsza co się tu dzieje i o wasze głosy raczej się nie boję” – odpowiedział. – „Inna sprawa z Rumunami i Bułgarami, którzy dopiero co przybyli. Ci co mieszkają w naszej dzielnicy przeważnie nawet nie znają języka, że nie wspomnę o rozumieniu lokalnej polityki. Ale właśnie dlatego przygotowujemy dla nich te ulotki i staramy się do nich dotrzeć. Bo prawdę mówiąc, ja to mam gdzieś kto głosuje, ważne żeby głosował na tak”.

W niedzielny wieczór zawitaliśmy z ostatnią tego dnia dostawa do dużej willi w dobrej dzielnicy, w której nie ma co nawet marzyć o zakupie domu, jeśli nie ma się do dyspozycji pół miliona funtów. Lokalni aktywiści to małżeństwo w średnim wieku, zamieszkujące okazałą willę. Ponieważ w wyniku opóźnień w drukarni było już po 21, wzięto nas nie za pracowników firmy transportowej (bo kto w Szkocji pracowałby do tak późna w weekend) ale również za wolontariuszy. Dzięki temu nic nie było owijane w bawełnę.
„No nie, jeszcze więcej tego badziewia przysłali? Co ja mam z tym robić, piwnicy sobie przecież tym nie wytapetuję” – utyskiwał pan domu. – „Już mówiłem tym bałwanom, że to jest bardzo nietypowa dzielnica. Tu ludzie są raczej niechętni referendum i choć ja wiem, że część z nich będzie za niepodległością, nikt o tym głośno nie mówi. To właśnie dlatego nie dekorowałem w żaden sposób naszego domu. I nikt inny też tych plakatów nie będzie rozwieszać. Zresztą jaki jest w tym sens, ta kampania czasami jest robiona zupełnie bez pomyślunku. W Cumbernauld na przykład wywiesili nasze tabliczki na chyba wszystkich latarniach argumentując, że rada miasta na to zezwala. Może i zezwala, ale jak to ma działać? Jeżeli jadę ulicą i jestem na nie, to nagle zmienię poglądy, bo przekonał mnie do tego fakt, że po drodze minąłem 260 latarni z tabliczką YES?”
Widać było, że nie spodziewając się wizyty o tak późnej porze ma już za sobą co najmniej jedną szklaneczkę narodowego napoju Szkotów (i nie chodzi mi tu o gazowane  Irn Bru). Choć nieco plątał mu się język nie przerywał swojego wykładu:
„To już na szczęscie ostatnia partia ulotek. Dalej już nie będzie sensu. Jeśli na tydzień przed wyborami są potrzebne ulotki, to albo wyborcy, albo kampania są do niczego. Ale teraz już skończy się grzeczne wymachiwanie ulotkami. Unioniści przestraszyli się, bo widzą, że to jest do wygrania. Dlatego zaczynają grać poniżej pasa. Podpisana w Edynburgu umowa przewiduje, że w ostatnim miesiącu kampanii nie można już wprowadzać do niej żadnych nowych elementów. Partie polityczne i organizacje mogą tylko odpowiadać na pytania i poruszać kwestie, które wprowadziły do dyskusji wcześniej. My, Yes Scotland i Scottish National Party tego przestrzegamy. Ale oni… Gdzie tam! Widzą, że grunt sypie się im pod nogami i zaczynają dorzucać co chwila jakieś nowe obietnice. Obiecujemy wam to, obiecujemy wam tamto – mówią… Ale nic to nie da. Obiecywaliście nam mnóstwo rzeczy wiele razy i zawsze na obietnicach się skończyło – nic wam to nie da!”
Zrobił pauzę, więc chcąc podtrzymać rozmowę podzieliłem się swoją obserwacją, że kampania jest znacznie bardziej kulturalna niż to, do czego przyzwyczaiła mnie polska scena polityczna.
„Na razie” – odpowiedział. – „Ale już się zaczyna dziać. Wczoraj byłem na wiecu i miałem wrażenie, że jeden facet mnie wręcz uderzy. To by się źle skończyło dla naszej kampanii, bo na pewno bym mu oddał – taką już mam gorącą szkocką krew, że nie pozwolę sobie na takie rzeczy. Ale to nie ci są najgorsi – wczoraj jeden z facetów chodził po hali, uśmiechając się do wszystkich i chwaląc dobrą organizację imprezy, a potem podchodził bliżej i mówił po cichu każdemu z nas na ucho, że jesteśmy zdrajcami narodu. Zdrajcami narodu! Czyli że ja jestem zdrajcą, bo chcę, żeby mój naród był wolny? Co to w ogóle za logika! Ale niczego się innego po nich nie można spodziewać i mówię wam, że dopiero teraz zobaczycie jak będzie jatka. Bo tak naprawdę to nie chodzi o to w jaki sposób formalnie Szkocja ustawi sobie relacje z Londynem i resztą Europy. To jest rozgrywka między społeczeństwem Szkotów a brytyjskim establishmentem. I oni nie cofną się przed niczym, bo już srają w gacie, że utracą wpływy i władzę, jaką nad nami mają. Jeszcze zobaczycie, ostatni tydzień kampani to będzie prawdziwa jatka!”
Układając pudła w przedpokoju jego mieszkania zwróciłem uwagę na wiszący na ścianie oprawiony w ramkę dziecięcy malunek, na którym tęczowymi literami wybijało się na pierwszy plan hasło „FREE GAZA”.
„Tak, bo my jesteśmy aktywiści praw człowieka, a nie jacyś tam szkoccy narodowcy” – moje spojrzenie na obrazek nie umknęło jego uwadze. Spoważniał. – „W sumie jak na to tak popatrzeć, to nasze problemy przy problemach innych są właściwie niczym. Aż źle się czuję, że szkockie referendum przyćmiło trochę nasze działania na rzecz Gazy. Ale referendum już za dwa tygodnie a potem pełną parą znowu będziemy pracować na rzecz Palestyńczyków” – rozpromienił się. – „A poza tym, nasza niepodległość też jest w ich interesie. Stany Zjednoczone i Wielka Brytania to najwięksi sojusznicy Izraela. Kiedy Szkocja będzie już niepodległa, będziemy sami mogli decydować o naszym miejscu na świecie – a wtedy nic takiego na pewno nie będzie miało miejsca”.

Kampania rzeczywiście nabierała wigoru. Wracając do bazy zauważyliśmy, że przy drodze planszy z hasłem „No, Thanks” widniała wielka dziura wybita w samym jej środku. O planszę oparto tabliczkę z namalowaną strzałką wskazującą na dziurę i dopiskiem „Sabotaż niepodległościuchów”.

   W poniedziałkowy poranek zawitaliśmy do jednego z miasteczek pod Glasgow. Ośrodek Yes Scotland mieścił się w strefie dla pieszych, na teren której pojazdy dostawcze mogły wjeżdżać tylko w określonych godzinach. Wysiadłem z samochodu i zapytałem o możliwość alternatywnego dojazdu, stojącego na rogu policjanta.
„Yes Scotland?” – powtórzył – „Pewnie jakieś ulotki? Dla was nie ma zakazów. Po prostu stań tutaj na zakazie, a ja zadbam, żeby nikt się ciebie nie czepiał”.
Na miejscu czekała już na nas grupa mężczyzn. Za chwilę młody chłopak wyraźnie azjatyckiego pochodzenia przyprowadził z pobliskiego supermarketu kilka wózków sklepowych, które następnie zostały użyte do dystrybucji materiałów po okolicy. Wolontariusze biegali z wózkami aż furczało.

Bo czasu jest już mało. W kolejnym lokalnym oddziale kampanii trafiliśmy akurat na naradę bojową. Na olbrzymiej planszy zajmującej całą ścianę przymocowana była mapa, na której kolorowymi mazakami zaznaczano ulice, które odwiedzili już ochotnicy, których zadaniem jest odwiedzanie głosujących w ich domach. Obok widniały trzy grupy adresów, ujętych w trzy kolumny tabeli. Oprócz „wciąż zainteresowanych większą ilością informacji” i „nieprzekonanych” zobaczyć można było grupę opisaną jako „zatwardziali unioniści”.
„Tym ostatnim wrzucamy do skrzynek pocztowych skserowane analizy z niezależnych mediów oraz artykuły z prasy zagranicznej – nie chcą z nami rozmawiać, ale jeżeli trochę poczytają to nie ma szans, żeby nie zmienili zdania” – wyjaśniła starsza pani i ogłosiła przerwę w zebraniu. Pod wodzą starszego pana – który okazał się posłem do szkockiego parlamentu – całe pomieszczenie momentalnie zmieniło się z sali obrad w dobrze pracujące przedsiębiorstwo. Mężczyźni znosili pudła z ulotkami, młodsze dziewczyny rozkładały je po pomieszczeniu, a starsze panie wyjmowały z pudełek i rozdzielały do wózków na zakupy z logo kampanii, których używają wolontariusze roznoszący ulotki. Zanim zakończyliśmy formalności związane z dostawą, pierwsza grupa kolporterów ruszyła już do boju.

Kolejna dostawa okazała się nieco problematyczna. Lokalna siedziba kampanii mieściła się w ciasnym zaułku nieopodal ruchliwego skrzyżowania. Urządzono ją w dawnym sklepie meblowym, sąsiadującym z auto-serwisem. Pod sklepem, na miejscu zarezerwowanym dla samochodów dostawczych, zaparkowana była duża terenówka. Zaczęto zastanawiać się, w jaki sposób zorganizować rozładunek samochodu. Ja tymczasem poszedłem do sąsiadującego z Yes Shopem warsztatu samochodowego zapytać, czy nie znają właściciela terenówki. Właściciel warsztatu wyskoczył zza biurka i niemal że fizycznie natarł na mnie, przerywając moje pytanie w pół słowa oświadczeniem, że samochód zaparkował tam specjalnie, aby zapobiec blokowaniu jego bramy przez parkujące samochody. Wyjaśnienie co prawda nie trzymało się kupy, ale agresywna postawa i podniesiony głos nie pozostawiały wątpliwości, że dalsza dyskusja nie jest mile widziana, dlatego powiedziawszy „cóż, dziękuję tak czy tak” wróciłem na ulicę, aby spotkać szczerze rozbawionego lokalnego szefa kampanii.
„Ja wiedziałem, że tak będzie” – powiedział. – „Ten facet to zatwardziały unionista. On tą terenówką trzyma sobie miejsce dopóki nie wróci furgonetka jego warsztatu, która oblepiona jest plakatami kampanii NO. Najwyraźniej lokalizacja naszego Yes Shopu mocno nacisnęła mu na odcisk”.

 Materiałami promocyjnymi zainteresowane było naprawdę wiele osób – w większości miejsc, które odwiedzaliśmy byliśmy świadkami jak ludzie zgłaszali się po plakaty, nalepki i inne materiały, chcąc w każdy możliwy sposób propagować idee niepodległości. Wielu z nich gotowych było płacić za materiały z własnej kieszeni, niektórzy zaś własnoręcznie produkowali materiały na potrzeby kampanii. W jednym ze sklepów można było nawet kupić, po kosztach materiałów wykorzystanych do ich produkcji, ponad półtorametrowej wysokości napisy YES wycięte ze sklejki…
Nie inaczej było i w tym sklepie, więc kiedy nie widząc innej możliwości, zdecydowaliśmy po prostu zablokować na chwilę drogę i możliwie szybko rozładować furgonetkę. Do pomocy rzucił się starszy Pakistańczyk, który równocześnie łamaną angielszczyzną załatwiał sobie plakaty do powieszenia w swoim sklepie. W ślad z nim podążyła siedząca za biurkiem dziewczyna, z którą rozmawiał, a każda z nowo pojawiających się osób momentalnie przyłączała się do łańcuszka ludzi podających pudła z ulotkami z furgonetki do wnętrza sklepu. Kiedy rękawy zakasała starsza pani, która dopiero co dokuśtykała do lokalu o lasce, kilka osób zaprotestowało, ostrzegając ją, że pudełka są dość ciężkie.
„Nie martwcie się” – odpowiedziała starsza pani – „zniosłam w swoim życiu ponad 60 lat ucisku przez Anglików to dam chyba jeszcze radę unieść kilka pudełek?”

Kiedy odjeżdżaliśmy mój pomocnik zwrócił uwagę, że jedną z kobiet była sama Nicola Sturgeon.
„To ta co siedziała z boku i nam nie pomagała z noszeniem pudeł?” – zapytałem, lecz mój pomocnik bardzo się na to obruszył:
„No coś ty, przecież to sama wicepremier Szkocji! Ona już wystarczająco zrobiła dla niepodległości! A poza tym i tak przyszła już właściwie na sam koniec. No i jeszcze zaproponowała nam herbatę! Nie wypominaj jej tych paru pudełek, ona już zrobiła wystarczająco dla niepodległości!”

Ostatni punkt, do którego zawitaliśmy mieścił się w dzielnicy Glasgow zamieszkanej przez dużą liczbę Polaków. Poza faktem, że sąsiadował ze sklepem sprzedającym polską żywność można było zauważyć to po wielkim plakacie wymalowanym kolorowymi kredkami na którym widniał napis „To także Twój kraj! Wejdź, porozmawiaj z nami o niepodległości. Mówimy po Polsku!”. W środku spotkaliśmy pana Stanisława. Kiedy weszliśmy opowiadał właśnie komuś dzieje swojego ojca, który w czasie wojny służył najpierw w polskiej a potem królewskiej marynarce wojennej. Słysząc mój akcent pochwalił mnie za to, że będąc Polakiem biorę udział w tej wielkiej kampanii. Wyjaśniłem, że nie jestem wolontariuszem a jedynie dostawcą i ulotki są dla mnie ładunkiem, jak każdy inny.
„Ale niech pan się nie martwi, on będzie głosował na Tak. Już ja go namówię” – uspokoił pana Stanisława mój pomocnik.

* * *

Kiedy to piszę nie wiadomo jest jeszcze, którą drogę obierze Szkocja w czwartkowym referendum. Wybór będzie jednak odzwierciedlał wolę całego społeczeństwa, bo mieszkańcy Szkocji zdają sobie sprawę z wagi nadchodzącego wydarzenia, o czym świadczy fakt, że do udziału w głosowaniu zapisało się 97% uprawnionych. Jedno jest pewne – niezależnie od wyniku, w piątek nic już nie będzie takie samo.


Tekst ukazał sie w portalu gazetae.com

 

 

 

 

 

Comments

comments

One Reply to “Yes people”

  1. […] do lokalnych YES hubów w całym kraju świeżo wydrukowane ulotki (napisałem o tym wtedy taki reportaż). Ale to nie tylko dzięki nim zdecydowałem, że jednak oddam mój głos w referendum. Przekonała […]

Komentarze są zamknięte.