A gdyby Szkocja stała się drugą Słowacją?

Każdy ma jakieś wspomnienia z dzieciństwa które wyróżniają się na tle innych. Jednym z moich jest dzień, kiedy miałem jakieś 12 lat i po raz pierwszy z zainteresowaniem przysłuchiwałem się, jak dorośli dyskutują kwestie polityki zagranicznej. Mój daleki wujek, prominentny polityk słowacki, odwiedził Polskę jakoś w 1992 roku. Dorośli – mój ojciec, wujostwo i przyjaciele – zebrali się w kuchni mojego wujka, a on wyjaśniał im zalety i wady czechosłowackiego Aksamitnego Rozwodu. Nie wszyscy podzielali jego opinię, że Słowacja powinna pójść swoją drogą. Dyskusja była burzliwa. Ja, odrzuciwszy propozycję wspólnej zabawy z kuzynostwem, siedziałem na małym stołeczku w kąciku, nie zauważony przez dorosłych, i przysłuchiwałem się zafascynowany. To było coś niesamowitego: dopiero co rozpadł się Związek Radziecki a teraz jeszcze to! Byłem wtedy jeszcze oczywiście dzieckiem, ale już wystarczająco dużym aby zrozumieć, że jestem świadkiem wydarzeń, o których następne pokolenie będzie czytać w podręcznikach do historii… 

To wspomnienie powróciło do mnie w 2014, kiedy w Szkocji wrzała dyskusja na temat tego, czy kraj powinien oddzielić się od reszty zjednoczonego królestwa. Na początku miałem silne uczucie déjà vu, ale nie mogłem przypomnieć sobie gdzie już to słyszałem. Aż pewnego dnia przypadkiem w internecie nadziałem się na zdjęcie samochodu Tatra, identycznego jak ten, którym jeździł mój wujek. Wspomnienie owego wieczora w krakowskiej kuchni wróciło do mnie momentalnie. Wszystkie argumenty były dokładnie te same: Słowacja miała nie dać sobie rady bez wsparcia finansujących ją Czechów… Czesi oskarżani byli o żerowanie na Słowakach i traktowanie ich jako obywateli drugiej kategorii… Zwracanie uwagi na to, że Słowacja jest krajem zacofanym, posiadającym stosunkowo niewiele przemysłu, który nie ma prawa dać sobie rady na międzynarodowym rynku w owych burzliwych czasach…  Oskarżenia, że cała ta idea słowackiej niepodległości to jedynie chęć zaspokojenia własnych ambicji kilku słowackich polityków podczas gdy zwykłym ludziom do niczego nie jest ona potrzebna… Toczka w toczkę te same argumenty padały z obu stron. 

W styczniu tego roku praktycznie niezauważona minęła 25-ta rocznica Aksamitnego Rozwodu. Być może byłoby warto, aby Wielka Brytania spróbowała wyciągnąć jakieś wnioski z tego przykładu? Czy Czechom stała się jakaś krzywda? Czy Słowacja faktycznie stoczyła się w otchłań rozpaczy, czy może raczej jest dziś znaczącym graczem na europejskim rynku przemysłu motoryzacyjnego? Być może warto byłoby zapytać paru Słowaków, czy żałowali tego, co się stało? Ale większość znanych mi Brytyjczyków nie jest zainteresowana uczeniem się od innych. “To co innego” – powtarzają. I nawet nie chodzi im o to, że nie można porównywać sytuacji biednej, postkomunistycznej Czechosłowacji do bogatej Wielkiej Brytanii, bo oba kraje borykają się z innymi problemami. Nie – kiedy Brytyjczycy mówią “To co innego” mają na myśli to, że ich kraj jest wyjątkowy. Między wierszami można doszukać się przesłania, że ich wspaniały kraj nie będzie uczył się od jakichś wschodnioeuropejskich zadupi. Cóż, stare przysłowie mówi, że człowiek uczy się na błędach, ale mądry człowiek uczy się na cudzych. Widocznie Brytyjczycy wolą stosować “rozpoznanie bojem”, niezależnie od tego, co może im to przynieść… 

Ale wróćmy jeszcze do 2014. Jako Polak byłem pod wrażeniem kultury dyskusji w temacie szkockiej niepodległości. Moje media społecznościowe zalane były dyskusjami między członkami obozów YES i NO, w których w lwiej części przypadków w kulturalny sposób wymieniano się argumentami i linkami do opracowań naukowych. Ja zdecydowałem się pozostać z boku, bo pomimo mieszkania w Szkocji przez blisko dekadę, wciąż nie uważałem się za uprawnionego do przestawiania moim gospodarzom mebli. Nie przeszkadzało mi to jednak w spędzaniu długich godzin pogrążonym w lekturze owych dyskusji, podążaniem za linią argumentów i samodzielnym sprawdzaniu podawanych w nich informacji. I oczywiście miałem swoje zdanie, choć nie chciałem się z nim afiszować. 

Polityką interesowałem się od zawsze, moje studia na uniwersytecie w Glasgow także w dużej części dotyczyły zagadnień polityki europejskiej. Jestem przekonany, że ludzkość znajduje się w takim momencie historii, że po raz kolejny musimy wspiąć się o jeden stopień wyżej. Globalizacja to fakt, czy to się komuś podoba, czy nie. I tak jak w średniowieczu odpowiednikiem polityki zagranicznej były swady z wojami kasztelana sąsiedniego zamku, z czasem utworzyły się coraz większe księstwa, które z kolei stawały się częściami większych państw narodowych w jakich dziś żyjemy. Dziś stoimy u progu kolejnej zmiany: małe państwa narodowe znaczą coraz mniej na arenie polityki międzynarodowej, w której karty rozdają giganci tacy jak USA, Rosja czy Chiny. Wielka Brytania może sobie prężyć swoje atomowe muskuły ile chce, ale nie zmienia to faktu, że już od dawna nie jest tak potężnym imperium, jak to się jeszcze niektórym wydaje. Dziś, jeśli Europa chce być słyszana, musi mówić jednym głosem. Wielka Brytania, szczególnie po brexitowym referendum, nie ma raczej szans na to, aby wypowiadać się w imieniu Europy. Na własną rękę także w najlepszym razie może liczyć na rolę przydupasa Ameryki, bo bez tego stanie się po prostu kolejnym krajem na obrzeżach Unii Europejskiej. Jeśli ktoś nie wierzy, to wystarczy zapytać pierwszego lepszego turystę z Europy, których tysiące każdego lata odwiedzają Szkocję. Wbrew oczekiwaniom Nigela Farage’a, nie będą oni drzeć na sobie szat z rozpaczy nad tym, że Anglia rujnuje Europę pozbawiając ją swojej w niej obecności. Większość ludzi już przeszło nad tym faktem do porządku dziennego, choć najczęściej uważają, że tą decyzją Zjednoczone Królestwo strzeliło sobie w stopę. Nawet radykalna prawica, która w wielu krajach nawoływała do wyjścia z Unii Europejskiej jakoś przycichła po tym, jak do wszystkich (może poza rządem Theresy May) dotarło, że faktycznie nie da się zjeść ciastka i wciąż go mieć. 

Nie znaczy to oczywiście, że Europa nie powinna przejmować się decyzją Wielkiej Brytanii. Łatwo nie będzie ani jednym, ani drugim. Różnica jest taka, że podczas gdy 27 członków Unii Europejskiej z pewnością to odczyje, będą mogli liczyć na wzajemne wsparcie (“Better Together” – kto pamięta takie hasło?), Wielka Brytania będzie musiała z problemami borykać się na własną rękę. A o ile nie przestanie zachowywać się jak rozpieszczony dzieciak, któremu mama odmówiła lizaka, zanosi się na “hard Brexit” – czyli ostre zderzenie z rzeczywistością.
I podczas gdy zjednoczona Europa prędzej czy później pokona przeciwności i będzie dalej rozwijać się i zyskiwać znaczenie na światowej scenie, Szkocja ma do wyboru dwie opcje: może odłączyć się od niej i wyruszyć w rejs w poszukiwaniu dawno zaginionej świetności imperium w chybotliwej łódeczce sterowanej przez Anglię. Nie mówię, że nie uda się odkryć jakiegoś nowego lądu, ale raczej nastawiałbym się na długi rejs w nieznane przez burzliwe fale lodowatego oceanu. Drugą opcją dla Szkocji jest urwać się Anglikom z łańcucha i wtedy zdecydować, czy woli, niczym Aleksander Doba, stawić czoła oceanowi solo, czy może raczej wspiąć się z powrotem na pokład statku o nazwie “Unia Europejska”. Owszem, statek ten z pewnością nie jest doskonały i wiele można by w nim ulepszyć, ale przynajmniej na razie jest on wystarczająco “strong and stable” by zapewnić bezpieczną podróż po burzliwych wodach przewidywalnej przyszłości.

Ale to wszystko polityka globalna – ktoś powie. A przecież dla przeciętnego człowieka najważniejsze jest to, co dotyczy jego codziennego życia. Czy łatane są dziury w drogach, którymi dojeżdża do pracy? Czy szkoły zapewniają edukację na poziomie? Czy służba zdrowia w razie potrzeby stanie na wysokości zadania? Tylko, że te wszystkie rzeczy już dawno zarządzane są nie z Westminsteru a z Holyrood. Więc prawda wygląda tak, że w 2014 roku Szkocja miała szansę po prostu pozbyć się brużdżącego jej pośrednika – bo skoro lokalne rzeczy i tak ogarniane są lokalnie, a politykę Europejską i światową coraz częściej uprawia się w Brukseli, komu potrzebny przystanek pośredni w Londynie? 

Cztery lata temu byłem pod ogromnym wrażeniem optymizmu zwolenników szkockiej niepodległości. Miałem okazję doświadczyć go z pierwszej ręki z racji fuchy, która mi się wtedy trafiła – dostarczałem do lokalnych YES hubów w całym kraju świeżo wydrukowane ulotki (napisałem o tym wtedy taki reportaż). Ale to nie tylko dzięki nim zdecydowałem, że jednak oddam mój głos w referendum. Przekonała mnie do tego otwartość i inkluzywność Szkotów po obu stronach tego gorącego sporu. Nieważne, czy rozmawiałem ze zwolennikiem YES czy NO, każdy z nich mówił mi, że mam prawo uważać Szkocję za swój dom, że jestem tu mile widziany, i że powinienem wyrazić swoje zdanie na temat przyszłości tego kraju. Nie spotkałem nikogo, kto próbowałby zniechęcać mnie do głosowania, co więcej wielu ludzi zachęcało mnie do udziału w referendum nawet wtedy, kiedy wiedzieli, że mam poglądy odmienne od ich własnych. To właśnie oni ostatecznie przekonali mnie i w dniu referendum oddałem głos za niepodległością Szkocji. 

Byłem przekonany, że niepodległość jest w zasięgu ręki, ale nie podzielałem optymizmu tych, którzy byli przekonani, że sprawa jest już właściwie przesądzona. Dlatego akurat mnie nie zaskoczył fakt, że jednak się nie udało. Czego się nie spodziewałem, to zmiany, jaka nastąpi w społeczeństwie. Oczekiwałem, że ludzie pogodzą się z wynikiem i życie będzie toczyło się dalej, jak wcześniej. Tymczasem polityka zaczęła kręcić się wokół Brexitu, a to przyniosło ze sobą zupełnie inną atmosferę. O ile ruch niepodległościowy w Szkocji na ogół jest ruchem pozytywnym – jego zwolennicy są za Szkocją, ruch niepodległościowy Wielkiej Brytanii jest ruchem raczej wrogim – Brexitowcy nierzadko są bardzo silnie nastawieni przeciwko Europie. Dla Szkotów dyskusja miała dodatkowy wymiar: choć obiecano im, że głosując przeciwko szkockiej niepodległości zabezpieczają swoją przyszłość jako obywateli Unii Europejskiej, okazało się, że pytanie o przyszłość ich kraju ma dziś trzy odpowiedzi: mogą pod wodzą Anglików odejść w jedną stronę, dołączyć do Europejskiej rodziny krajów zrzeszonych w UE, lub szukać własnej, trzeciej drogi. Problem w tym, że dziś dyskusja wygląda zupełnie inaczej. 

Trzy i pół roku później nie poznaję już tego kraju. Oczywiście jeziora i góry są wciąż przepiękne i nigdy nie mogę się dość nacieszyć obcowaniem z dziewiczą przyrodą. Ludzie też w większości odnoszą się do mnie bardzo przyjaźnie. Ale nastroje są już nieco inne, a najbardziej widać to w politycznych dyskusjach. Zapomnijcie o kulturalnej wymianie argumentów sprzed czterech lat. Dziś dialog już praktycznie nie istnieje – obie strony okopały się w swoich obozach i na wszelkie sygnały z obozu wroga reagują agresją. Coraz bardziej przypomina to podzieloną scenę polityczną w naszym kraju. Moje przeczesywanie Facebooka w poszukiwaniu kulturalnych dyskusji spełzły na niczym, wydaje się że dziś obie strony ograniczają się do wyzywania przeciwników od nacjonalistów albo oskarżanie o bycie bezmyślnymi sługusami odpowiednio Londynu i Brukseli (tak jakby zwolennicy szkockiej niepodległości, którzy jednocześnie przyszłosć swojego kraju widzą poza UE w ogóle nie istnieli). Nawet fakty nie mają już znaczenia – każda strona przedstawia swoje a następnie przechodzi do prób wykazania, dlaczego dane podawane przez adwersarzy nie są wiarygodne. Czasami jest to nawet zabawne, jak wtedy, kiedy zwolennicy szkockiej niepodległości wyzywani są od nacjonalistów przez ludzi mających w awatarach flagi brytyjskie głoszących hasła w rodzaju “Britain first” czy “Britain for Britons”. Mniej do śmiechu robi się, kiedy po raz pierwszy w ciągu kilkunastu lat, które mieszkam w Szkocji, ludzie zaczynają mieć problem z tym, że jestem Polakiem – taka sytuacja przytrafiła mi się w samym sercu szkockich Highlands…

Oczywiście Brexit wywrócił sytuację do góry nogami, nic więc dziwnego, że pojawiła się kwestia kolejnego referendum niepodległościowego w Szkocji. Również i tu jednak nie ma co liczyć na merytoryczną dyskusję: jakoś tak się stało, że dziś ton nadają ci, którzy niepodległość Szkocji uważają za fanaberię Nicoli Sturgeon i paru fanatyków, którzy nie potrafią pogodzić się ze swoją przegraną w 2014 roku. A coraz większa ilość zwyczajnych ludzi ma już zwyczajnie dosyć tego całego zamieszania. Polityka staje się coraz bardziej męcząca, tymczasem w każdym przypadku zanosi się na ciężkie parę lat, więc mają już wystarczająco wiele zmartwień. Szczególnie że nie zanosi się na to, żeby rozwód Brytyjczyków z Europą był aksamitny… 

Co szczególnie zwrociło moją uwagę to to, że podczas gdy w 2014 roku wszyscy pytali mnie, jakie jest moje zdanie, dziś nikogo ono już nie interesuje. Spotykają mnie najwyżej okazjonalne wyrazy współczucia i zapewnienia, że jako Polak będę w Szkocji zawsze mile widziany. Doceniam, ale czy to na pewno akurat ja powinienem się martwić?  Będąc obywatelem Unii Europejskiej mam do wyboru 27 innych krajów do życia. Brytyjczycy – tak “brexitowcy” jak i “remainerzy” skazani są na pozostanie na swojej wyspie na dobre i na złe… 

Kocham Szkocję i, przynajmniej na dziś, uważam ją za swój dom. Ale martwi mnie to, co stanie się w najbliższej przyszłości. Kiedy przypomnę sobie tą dyskusję, której świadkiem byłem w kuchni mojego wujka w Krakowie, patrzę na to, jak dziś radzą sobie Czechy i Słowacja. Uważam, że oba kraje radzą sobie całkiem nieźle. Choć niepodległe, współpracują ze sobą jako równoważni członkowie europejskiej rodziny. Choć Słowacja obchodziła ostatnio ćwierćwiecze niepodległości, jakoś nie widać było specjalnych celebracji w Czechach – być może nie lubią, kiedy im się przypomina, że wielu z nich uważało, że Słowacja nie da sobie rady bez nich, szczególnie że ostatnio zostali trochę w tyle jeśli chodzi o wzrost gospodarczy. Ale nie udało mi się jeszcze porozmawiać z nikim, kto żałowałby ostatnich 25-lat i tęsknił za zjednoczoną Czechosłowacją. Czy dzisiejsze szkockie dzieciaki, które przysłuchują się dyskusjom dorosłych, będą wspominać ten czas jako moment w historii, w której Szkocja zmarnowała największą szansę, jaką miała od pokoleń? 


Zdjęcie flagi słowackiej: domena publiczna

Comments

comments

Dodaj komentarz