Z fascynacją oglądam i czytam różne materiały dające wgląd w rosyjskie psyche. Reportaże Nastojaszczego Wriemieni o zwykłych Rosjanach, którzy jak im odpadną drzwi do sławojki to zamiast wziąć śrubokręt i przykręcić poluzowany zawias piszą listy do Putina (część z nich ma angielskie napisy, wiele też tłumaczonych jest na polski na kanale YouTube Andromeda). Na bieżąco oglądamy publikowane na YouTube odcinki zeszłorocznej autostopowej podróży Michała Patera na daleki wschód Rosji. Fascynują mnie też sondy uliczne których dziesiątki można znaleźć na kanale 1420. Ostatnio Deutsche Welle opublikowało także kilka reportaży o tym, jak kraje Bałtyckie radzą sobie z mieszkającą tam Rosyjską mniejszością. I to jest kolejny ciekawy wgląd w duszę post-sowieckiego Rosjanina.
W skrócie sytuacja ma się tak, że w czasach ZSRR, na teren okupowanych państw bałtyckich przeprowadziło się (lub zostało przesiedlonych) wielu etnicznych Rosjan lub tzw. ludzi sowieckich (sam znam obywatelkę Estonii, której rodzice pochodzili z różnych republik byłego ZSRR, które dzisiaj są niepodległymi krajami w centralnej Azji, a ona sama urodziła się i dzieciństwo spędziła na Węgrzech, gdzie w bazie Armii Czerwonej służył jej ojciec zanim tuż przed upadkiem komunizmu przeniesiono go do Estonii).
Choć oczywiście wielu z tych ludzi nie było żadnymi okupantami, a po prostu żyli w realiach Związku Radzieckiego i często zwyczajnie przeprowadzali się tam za pracą nie myśląc, że przed wojną te tereny były obszarem innego państwa – tak jak dziś dla kogoś przeprowadzającego się z Krakowa do Szczecina nie jest istotne to, że Szczecin przed wojną był miastem niemieckim. Ludzie ci jednak po odzyskaniu przez państwa bałtyckie niepodległości nagle znaleźli się na terenie obcego państwa.
Dla władz świeżo niepodległych republik bałtyckich setki tysięcy żyjących na ich terenie Rosjan były potencjalnym problemem, i musieli brać pod uwagę jaki to może mieć wpływ na ich bezpieczeństwo. Biorąc pod uwagę to, że swoją inwazję na Ukrainę Rosja próbuje usprawiedliwiać rzekomymi prześladowaniami rosyjskojęzycznej społeczności w Donbasie, były to, jak widac, obawy uzasadnione. Jednocześnie wręczenie Łotewskich czy Estońskich paszportów (na Litwie problem nie jest aż tak wielki) Rosjanom, którzy często nie czuli żadnego związku z nowo powstałymi niepodległymi państwami było niebezpieczne, bo jeśli w interesie 1/4 obywateli Twojego kraju nie leży jego niepodległość, a dodatkowo nie mówią oni nawet w lokalnym języku, ich wpływ na politykę w demokratycznym państwie może stać się niebezpieczny, szczególnie jeśli państwo, co do którego wykazywać oni mogą lojalność postawi sobie na celu wykorzystanie ich do przekierowania polityki Twojego państwa na bardziej wygodne dla siebie tory.
W rezultacie setki tysięcy Rosjan (i innych ludzi post-sowieckich) którzy w momencie upadku ZSRR żyli na terenie Państw Bałtyckich otrzymało brązowe lub szare paszporty, które choć potwierdzały ich tożsamość i fakt bycia rezydentem tych niepodległych państw nie przyznawały im obywatelstwa. Jednocześnie podejmowano starania, aby takich rezydentów zintegrować – mogli oni w sposób dość łatwy wystąpić o obywatelstwo kraju, w którym mieszkali. Wymogiem jednak było, co jest dość normalną procedurą w podobnych sytuacjach – zdanie egzaminu z języka urzędowego państwa, o którego obywatelstwo się starali.
Choć dla większości ludzi była to dość oczywista ścieżka (szczególnie po 2004 roku, kiedy dzięki temu w prosty sposób mogli otrzymać obywatelstwo Unii Europejskiej), część nie była zainteresowana. Uznawali, że lokalny język do niczego im w codziennym języku nie jest potrzebny – co często bywa prawdą, bo choć powoli się to zmienia, wśród starszego pokolenia znajomość języka rosyjskiego była powszechna. A poza tym po co się męczyć, skoro Rosja bardzo chętnie przyzna im paszport federacji rosyjskiej (co jest częścią jej polityki zagranicznej i wywierania presji na sąsiednie kraje, podobnie postępują także Węgrzy, rozdając na lewo i prawo węgierskie paszporty mieszkańcom terenów, które Węgry utraciły w wyniku traktatu z Trianon).
W rezultacie podczas gdy Estonia czy Łotwa szły do przodu, zmniejszająca się – ale wciąż duża – część ich populacji żyła w swego rodzaju rosyjskojęzycznym getcie, nie wykazując zainteresowania naturalizacją czy integracją, często w poczuciu krzywdy jaką był dla nich upadek Związku Radzieckiego i utrata przywilejów, jakie mieli w tym kraju w porównaniu do okupowanych narodów Rosjanie. A im bardziej otoczenie im odjeżdżało w stronę Zachodu, tym głębiej mościli się oni w tej swojej rosyjskiej mentalnej enklawie, czerpiąc wiedzę o świecie z rosyjskojęzycznych mediów – podczas ostatniego głosowania na prezydenta Rosji można to było zobaczyć kiedy dziennikarze przepytywali o preferencje polityczne Rosjan stojących w kolejce do głosowania pod rosyjską ambasadą w Tallinie. Do pewnego momentu kraje Bałtyckie tolerowały to zjawisko, świadome, że z racji przekroju wiekowego tej społeczności z czasem problem rozwiąże się w sposób naturalny.
Sytuacja jednak zmieniła się po rozpoczęciu przez Rosję pełnoskalowej inwazji na Ukrainę. Nie tylko wspomniane przeze mnie wcześniej rosyjskie brednie o konieczności obrony rosyjskojęzycznych mniejszości, ale także fakt, że mieszkający w Europie Rosjanie lojalni wobec Putina są wielką bazą w której rosyjskie służby mogą rekrutować agentów sprawił, że sprawa jednak nabrała rumieńców. Rządy tak Łotwy jak i Estonii doszły do wniosku, że nie ma co dalej tolerować tej sytuacji i postawiły swoim rosyjskim rezydentom ultimatum: albo wreszcie ruszą dupy i wykażą się choć minimalnym zaangażowaniem i zdadzą egzamin z języka urzędowego państwa w którym mieszkają, albo zostaną poproszone o wyprowadzenie się do kraju, który najwyraźniej jest im bliższy.
Jedną z osób, które dotknęły te nowe regulacje jest bohaterka powyższego reportażu, 74-letnia Galina Nikołajewa, która pomimo tego, że mieszka na Łotwie od ponad sześćdziesięciu lat, z czego połowę czasu w niepodległej Republice Łotwy, i pomimo deklarowanej miłości dla tego kraju, nie wykazała chęci nauczenia się języka łotewskiego na poziomie wystarczającym do zdania egzaminu na poziomie B1 (dla porównania, ja w Finlandii mieszkam od trzech lat, a egzamin z języka na poziomie B1 zdałem pół roku temu). Po tym jak zignorowała decyzję łotewskiego rządu nakazującą jej wyjazd z kraju stała się de facto nielegalnym imigrantem.
Znakomita większość komentujących w internecie wydaje się entuzjastycznie popierać ruch rządu wobec nie chcących się integrować Rosjan. Widać głosy szczególnie młodego pokolenia, które cieszy się z tego, że utarto wreszcie nosa Rosjanom, którzy nie potrafią pogodzić się z utratą swojej uprzywilejowanej pozycji i potrafią być wulgarni i agresywni wobec młodych ludzi którzy nie umieją, lub nie chcą – do czego mają prawo – rozmawiać z nimi po Rosyjsku. Co mnie jednak zaskoczyło, pojawiające się komentarze w obronie Galiny nie wychodzą z pobudek humanitarnych, a raczej imperialistycznych. „To tak jakby wymagać, żeby emigranci do Irlandii uczyli się Irlandzkiego a do Ameryki Navaho” pisze jeden z internautów, nie rozumiejąc, że to, że irlandzki gaelik czy języki pierwszych narodów w Ameryce są dziś językami dość niszowymi właśnie dlatego, że nie tylko nie wymagano od chcących się tam osiedlić ich nauki, ale wręcz – podobnie jak w przypadku języków scots i gaeliku w Szkocji – aktywnie je zwalczano. Więc jeśli te przykłady miałyby cokolwiek wnieść do tej dyskusji, to co najwyżej jako przestroga, z której należy wyciągnąć wniosek, że obrona własnych języków i kultury przed lingwistycznym imperializmem Rosji jest ruchem w dobrą stronę.
A czy mi szkoda Galiny? Nie. Natomiast fascynuje mnie ona jako przykład stanu umysłu rosyjskiej sieroty po ZSRR.
„Gdybym miała 65 lat, to bym spróbowała zdawać te egzaminy, ale dziś już jestem za stara” – argumentuje Galina. To niby prawda, ale w momencie, w którym Łotwa odzyskała niepodległość, Galina miała 40 lat. Skoro uważa, że byłaby w stanie nauczyć się podstaw języka 10 lat temu, to z pewnością tym bardziej byłoby to dla niej łatwiejsze ponad 30 lat temu? Owszem, można argumentować, że wtedy nie było takiego obowiązku. I to prawda. Ale jednak było to wymogiem dla tych, którzy chcieli się na Łotwie naturalizować i uzyskać obywatelstwo. Wielu Rosjan uznało jednak, że gra nie jest warta świeczki, skoro można po prostu wystąpić o paszport rosyjski, który dostaną niemalże od ręki. Galina najwyraźniej należy do tej grupy, bo w jednym z ujęć powyższego reportażu widać, że posługuje się paszportem Federacji Rosyjskiej, a nie brązowym paszportem dla nieobywateli wystawianym przez państwo Łotewskie.
Nawet pomimo tego, że uzyskanie paszportu rosyjskiego było dla niej znacznie łatwiejsze, wymagało jednak z pewnością pewnego zachodu, wizyty w ambasadzie, wysłania jakichś papierów itp. Można wnioskować zatem, że czuje się ona bardziej związana z krajem, w którym nigdy nie mieszkała niż z krajem, na którego terenie spędziła całe swoje życie – co też o czymś świadczy. Galina nie ma obowiązku zdawania egzaminu z łotewskiego. Zawsze może zastosować się do polecenia rządu i wyprowadzić się do kraju, o którego obywatelstwo się wystarała.
Choć twierdzi, że kocha Łotwę, jak widać nie wykazała zainteresowania ani kulturą tego kraju (skoro nie była w stanie opanować języka nawet na tak podstawowym poziomie, do którego wystarczyłoby nawet bierne oglądanie telewizji czy wymiana paru zdań podczas zakupów w sklepie). Musimy też pamiętać, że jest to decyzja demokratycznie wybranego rządu. Wybranego przez obywateli. Galina najwyraźniej nie była zainteresowana także udziałem w życiu politycznym – bo gdyby była, z pewnością przez te trzydzieści kilka lat wystarałaby się o paszport. To, swoją drogą, jest też dość typowe podejście Rosjan. „Mnie polityka nie interesuje” jest refrenem powtarzającym się w każdym chyba materiale, w którym Rosjanie pytani są o zdanie (choć trzeba pamiętać, że często może to być po prostu unik dla tych, których poglądy polityczne są inne niż bezwarunkowe poparcie i uwielbienie dla Putina, co w obecnej sytuacji politycznej w Rosji, gdzie wolność słowa ma duże problemy, jest całkiem zrozumiałe). Problem w tym, że z polityką tak już jest, że nawet jeśli Galina się nią całe życie nie interesowała, to przyszedł czas, że polityka zainteresowała się Galiną.
Tu pozwolę sobie na małą spekulację: oczywiście tego nie wiemy, ale jestem gotów postawić orzeszki ziemne przeciw banknotom 10-euro, że Galina w wyborach brała udział – tylko były to wybory Rosyjskie. I jest duża szansa, że zakład o to, że w wyborach owych popierała Putina jest także całkiem bezpieczny.
Kolejną sprawą jest to, że o ile aby mieszkać w innym państwie faktycznie często znajomość lokalnego języka nie jest formalnie wymagana, to jako ktoś mieszkający poza Polską od dwóch dekad nie wyobrażam sobie z własnej woli zamykania się w wąskim getcie expatów. Nauka języka to zresztą dopiero sam początek, nawet ktoś mający angielski na poziomie C2 nie będzie nigdy w stanie w pełni zanurzyć się w kulturze takiego na przykład Glasgow, nie znając na przykład kultowych tekstów z komedii Chewing the Fat.
Oczywiście sytuacja ludzi takich jak Galina jest nieco inna. Choć oczywiście zaludnianie okupowanych państw Rosjanami było planowym działaniem przywódców Związku Radzieckiego, mającym na celu rozwodnienie lokalnego języka i kultury (a potencjalnie w przyszłości, jak widzimy dziś na przykładzie Gruzji, Mołdawii czy Ukrainy, wysuwanie na podstawie tego, że dane tereny zamieszkiwane są w znacznej części przez etnicznych Rosjan żądań terytorialnych, lub wykorzystywania tej społeczności do wpływania na politykę danego kraju), dla zwykłych Rosjan przeprowadzka na tereny nie-rosyjskich republik ZSRR nie była realizacją tego celu. Oni faktycznie mogą się dzisiaj uważać za sieroty po ZSRR, nie czując głębszego związku z żadnym z powstałych po rozpadzie sowieckiego imperium państw – jest to także los wielu emigrantów, pamiętam jak kiedyś zwróciłem uwagę że profesor Jan Čulík, mieszkający od 1978 roku w Szkocji Czech, mówiąc o Szkotach czy Brytyjczykach mówi „oni tu” a mówiąc o Czechach mówi „oni tam” a jeśli mówi „my” to tylko w kontekście swojej najbliższej rodziny lub grupy studentów obecnych na jego zajęciach. Jednak tak się jakoś zwykle składa, że ci, którzy nie chcą się integrować w kraju, w którym dzięki takim a nie innym zrządzeniom losu przyszło im żyć, zwykle wydają się mieć bliższe związki z Rosją.
Podsumowując więc: Galina przez ponad trzydzieści lat życia w niepodległej Łotwie nie wyraziła żadnego zainteresowania integrowania się, pomimo tego, że zapewnia że Łotwę kocha i czuje się tu jak w domu. Miała jednak chęć i energię na wyrobienie sobie paszportu Federacji Rosyjskiej – państwa, na terenie którego nigdy nie mieszkała (dzieciństwo spędziła w Uzbekistanie). Przyszedł po prostu dla niej czas, aby zmierzyć się z konsekwencjami swoich życiowych wyborów. Jedynym powodem, dla którego moze się ona czuć oszukana jest to, że ona z jakiegoś powodu uważa, że jako Rosjance przysługuje jej prawo do mieszkania na Łotwie. I ja myślę, że tu jest właśnie pies pogrzebany. To jest element szerszego zjawiska, które trafnie podsumował kiedyś Václav Havel, mówiąc, że z Rosją jest taki problem, że jest w stanie pojąć, gdzie się zaczyna a gdzie kończy. W skali państwowej oznacza to, że rządzący krajem wierzą, że Rosja kończy się tam, gdzie są w stanie dojechać jej czołgi (choć w praktyce ostatnio częściej są to raczej zdezelowane samochody Łada z zespawaną chałupniczo z fragmentów ukradzionego Ukraińcom płotu klatką antydronową). W skali mikro to, że Rosjanie tacy jak Galina nie są w stanie zrozumieć, że poza Rosją bycie Rosjaninem nie daje nikomu jakichś specjalnych praw. W innym niedawnym reportażu Deutsche Welle, dotyczącym odebrania obywatelom Rosji nieposiadającym estońskich paszportów prawa do głosowania w wyborach w Estonii moją uwagę zwróciła wypowiedź jednej z Rosjanek, która oburzona mówi „traktują nas jak obywateli drugiej kategorii!”
Droga pani, jeśli państwa Bałtyckie przez ponad trzydzieści lat traktowali Was jako obywateli drugiej kategorii, to możecie się tylko z tego cieszyć, że byli dla Was aż tak długo uprzejmi. Bo póki nie zdacie egzaminu z języka i nie wystaracie się o paszport kraju w którym żyjecie, nie jesteście obywatelami ani drugiej, ani piątej, ani nawet czterdziestej kategorii. Czy to naprawdę jest tak trudno zrozumieć?
Fotografie paszportów: Domena Publiczna




