Brytyjczycy: zróbcie mi laskę* i dbajcie o poprawność tłumaczeń!


Nie ma co udawać, że jest inaczej: Brytyjczycy i języki obce nie idą w parze. Oczywiście jest wielu takich, którzy mówią nie tylko po angielsku, ale w ogólności kultura brytyjska jest chyba jedną z najbardziej monojęzycznych ną świecie. W tym kraju można przeżyć całe życie bez kontaktu z językiem obcym. 

Radio praktycznie nie gra muzyki w języku innym niż angielski. Zagraniczne filmy z napisami to niszowy produkt dla hipsterów i innych dziwaków. Czytelnik brytyjskiej prasy będzie wiedział więcej o życiu trzeciorzędnych celebrytów z USA niż o najwazniejszych wydarzeniach kulturalnych w krajach takich jak Francja czy Niemcy. Słyszałem kiedyś o Szkocie, który pytał Polkę jak to jest możliwe, że czyta książkę Raya Bradbury’ego po polsku. Nie dziwi mnie, że idea tłumaczeń jest im obca, bo wystarczy przejrzeć sobie listę szkolnych lektur aby zauważyć, że znakomita większość książek proponowanych do czytania szkolnej młodzieży została napisana w języku angielskim.

Więc kiedy pojawia się konieczność tłumaczenia, czasem bywa zabawnie. Wielu z ludzi odpowiedzialnych za wielojęzyczne znaki czy tabliczki niespecjalnie troszczy się o to, czy rezultaty tłumaczenia są coś warte. A skoro nawet tłumaczenie na jeden z oficjalnych języków w UK – walijski – nie zasługuje na dodatkowe sprawdzenie (czego rezultatem jest słynna sprawa sprzed kilku lat, kiedy to na walijskich ulicach pojawiły się znaki, w których oprócz informacji w języku angielskim widniało zdanie po walijsku “Nie ma mnie w biurze, proszę przesłać materiały do tłumaczenia”), to co dopiero kiedy chodzi o tłumaczenie na jakiś dziwaczny język z jakiegoś kraju na zadupiu, co nie? Po co się męczyć, wystarczy przepuścić przez google translate i będzie dobrze.

I prawdopodobnie tak właśnie zrobiono kiedy postanowiono przywitać kierowców przybywających na Hebrydy Zewnętrzne w kilku językach. I tak na znaku, który prosi kierowców z różnych krajów o to, żeby jeździli po lewej stronie drogi, widnieje informacja dla osób polskojęzycznych “jazdy na lewo”. Wiem, że dla wielu perspektywa tego, że po lewej odbywają się jakieś jazdy, może być zachętą do przyjazdu na Hebrydy, które raczej nie słyną z tego, że dużo się tam dzieje, ale wątpię, aby twórcom znaku właśnie o to chodziło.

Pomimo tego, że znak umieszczony został w Lochmaddy, czyli praktycznie na końcu świata, kilku Polaków zauważyło ten śmieszny błąd i podzieliło się swoim rozbawieniem w internecie. Sprawą zainteresował się dziennikarz, który w swoim artykule opisał tą sprawę i poinformował czytelników jak powinno brzmieć prawidłowe tłumaczenie. A przynajmniej tak mu się wydawało, bo najwyraźniej nie uznał za stosowne sprawdzić, czy wszystkie znaki diaktryczne znajdują się na swoim miejscu. W końcu co kogo obchodzą jakieś śmieszne ogonki z barbarzyńskiego języka z dzikich krajów, prawda?

I tak czytelnik The Press and Journal dowie się z gazety, że właściwym tłumaczeniem informacji “Drive on left” jest wezwanie polskojęzycznego czytelnika, aby jadł po lewej.

Pointy nie będzie.


*) Zróbcie mi łaskę a zróbcie mi laskę. Niby jedna kreseczka, a jakże istotna!

Comments

comments

Dodaj komentarz