W ostatnim swoim felietonie Aleksandra Łojek opisuje swoje przygody z czasów, kiedy była kelnerką. Z felietonu wyłania się obraz ciężkiej pracy i wyzysku oraz sugestia, że kelnerkom z definicji z uwagi na powyższe należą się napiwki. Pada też cytat z filmu Woodiego Allena sugerujący, że bycie prostytutką jest lepsze niż kelnerką.
Oczywiście ten komentarz obrócony jest w żart, ale w felietonie znalazł się nie bez powodu, bo nawet obrócony w żart pozostawia w czytelniku wrażenie, że bycie kelnerką to jedna z najgorszych harówek na świecie. Ale czy na pewno tak jest? Ja byłem rozwozicielem paczek. Niestety mało jest słynnych hollywoodzkich filmów o rozwozicielach paczek, więc nie mogę się pochwalić jakimś ładnym cytatem. Przejdźmy więc po prostu do opowiadania, jak wyglądała moja krótka kariera w charakterze „multidrop 3.5t delivery driver”.
Krótki przystanek w karierze naukowej w Glasgow zaowocował zaciągnięciem się na przedświąteczny kontrakt do firmy kurierskiej, rozwożącej po domach i firmach przesyłki żółto-zielonymi furgonetkami. Siedziba firmy nie pachniała Orientem ani sałatkami z miętą, ale ropą – była stalowym magazynem na obrzeżach Glasgow w którym czuć było smród spalin poruszających się po nich furgonetek oraz hałas pędzących wszędzie wózków widłowych i ciąganych stalowych klatek oraz krzyki pracowników. W przeciwieństwie do Oli nie nastawiałem się na podszlifowanie czegokolwiek, bo kontakt z klientami ograniczał się do zdawkowego „Dzień dobry, mam paczkę dla pani… pana…” i „proszę tutaj czytelnie podpisać”, a jazda furgonetką była poniżej moich kwalifikacji jako kierowcy – mam prawo jazdy na ciężarówkę. Ale że budżet piszczał a na bezrybiu i rak ryba wziąłem co było.
Zarabiałem malutko, bo stawkę niewiele przekraczającą minimalną, ale i tak byłem wyjątkiem dzięki pracy przez agencję. Regularni kierowcy mają stawkę dzienną albo ryczałt zależny od ilości dostarczanych paczek, których liczba nierzadko grubo przekracza setkę dziennie.
Żyło się biednie bardzo, bo na napiwki niestety w tej branży nie ma co liczyć.
Dzień pracy paczkowego kierowcy rozpoczynał się od stawienia się do pracy na szóstą rano. Drzemiąc za kierownicą swojej furgonetki (bo kantyna jest stanowczo za mała na potrzeby kierowców więc została oddana jedynie pracownikom magazynu) oczekiwało się na przyjazd tira z paczkami a następnie na jego rozładunek. Pracownicy magazynu uwijali się jak w ukropie sortując paczki na poszczególne trasy, do których przydzielane były poszczególne furgonetki. Za cały ten czas regularni pracownicy nie otrzymywali ani grosza. Kiedy już paczki rozdysponowane były do poszczególnych klatek, kierowcy otrzymywali listę dostaw i przystępowali do załadunku swoich pojazdów. W tłoku i hałasie musieli uważnie sprawdzić numery na wszystkich nalepkach i w miarę możliwości załadować furgonetkę w taki sposób, aby paczki były ułożone w kolejności dostaw (bo paczki mają bardzo różne kształty i wymiary a jeśli jest ich „po sufit”, to dosyć trudno ułożyć je w sensownej kolejności i w taki sposób, aby wyciąganie odbywało się „od góry do dołu i od tyłu do przodu”). Oczywiście w większości przypadków okazywało się, że czegoś brakowało – czasami była to paczka o wysokiej deklarowanej wartości (częsta rzecz w przedświątecznym okresie prezentowym), po którą trzeba było pójść do specjalnej sekcji magazynu, czasami była to dostawa ponadgabarytowa (mebel, albo np. paleta z towarem, którą trzeba było załadować wózkiem widłowym), a czasem po prostu ktoś coś pomieszał i nie pozostawało nic innego jak oczekiwać na to, że któryś z pozostałych kierowców znalazł ową brakującą paczkę w przygotowanej dla siebie klatce. Za cały ten okres regularni kierowcy także nie otrzymywali ani grosza wynagrodzenia.
Po około dwóch godzinach większość kierowców gotowa była do wyjazdu. Po odstaniu swojego w kolejce do okienka, w którym pani siedząca nadawałaby się wybornie do PRL-owskiego urzędu, komputery zostawały nakarmione danymi o wywożonych z magazynu paczkach i można było wreszcie wskoczyć za kółko. Niezależnie od tego czy dany region dostaw zaczynał się za rogiem, czy trzeba do niego było jechać 45 minut, stawka ryczałtowa za dostarczoną przesyłkę była taka sama, nie dziwne więc, że wśród zatrudnionych tam na stałe kierowców panowały ciągłe niesnaski i oskarżenia o „bycie pupilkiem szefa”. Co do kar, teoretycznie kurierzy byli ubezpieczeni, jednak stawki ubezpieczeniowe wzrastały bardzo szybko przy częstych zgłoszeniach, a dodatkowo firmy ubezpieczeniowe na spółkę z firmą kurierską robiły wszystko, aby winę za uszkodzenie paczki zwalić na kierowcę. W rezultacie często kończyło się tak, że kierowca pokrywał straty z własnej kieszeni. I było to często znacznie więcej niż 5 funtów kary, którą kelnerki w perskiej restauracji płaciły za niewykonanie swoich obowiązków czyli nieopróżnienie popielniczki, pomimo tego, że często uszkodzenie paczki nie było w żadnej mierze winą kierowcy.
Za posiłki jedzone w czasie jazdy (bo mało kto ma czas na przerwę – praca kuriera to ciągły wyścig z czasem) płaciło się pełną cenę wartości dania, cena zależała od tego, w jakim rejonie się pracowało i jakie jedzenie było tam dostępne. Nierzadko kończyło się na kanapce ze stacji benzynowej za 3.79, a z powodów gastrologicznych trzeba było bardzo uważać na to, co się je, bo w przeciwieństwie do restauracji furgonetka kuriera nie posiada toalety.
Ponieważ w firmie kurierskiej pracowałem w okresie przedświątecznym, usługa cieszyła się niesamowitą popularnością. Wschodnioeuropejsko-pakistańsko-hindusko-szkockiemu teamowi kierowców kurierów pozwoliło to przygotować mentalne opisy klientów, niestety raczej nie w kwestii napiwkodawczości (napiwek dostałem tylko raz, kiedy pracując grubo po 21:00 w wigilijny wieczór dostarczyłem mojemu ostatniemu klientowi skrzynkę wina. Nie wierzył już że dotrze ona na czas i zapytał, czy ja także lubię napić się na święta. Ponieważ nie zaprzeczyłem zostałem obdarowany puszką Carlsberga). Niezależnie od narodowości napiwków nie zostawiał nikt, za to (choć tego nie zakładałem) miałem okazję podszlifować swój angielski, szczególnie w zakresie obraźliwych epitetów, bo za wszelakie opóźnienia związane z przedświąteczną nawałnicą przesyłek dostawało się właśnie nam. Praca kuriera korzystnie wpłynęła także na moją tężyznę fizyczną, ponieważ ciągłe bieganie po schodach Glasgowskich kamienic z paczkami często ważącymi grubo ponad regulaminowe 15 kg potrafiło dać się we znaki.
Praca była bardzo ciężka, bardzo fizyczna i bardzo niewdzięczna. Wymagała przyklejonego uśmiechu na twarzy, uczestniczenia w uprzejmej wymianie zdań podczas gdy czas nagli albo (znacznie częściej) wysłuchiwania opinii klientów na temat internetowych sprzedawców, firm kurierskich, siebie samego oraz swojego pochodzenia etnicznego tudzież domniemanej profesji matki (wciąż jednak, jeśli pamiętamy o Woodym Allenie, lepszej niż kelnerka). Choć teoretycznie wszyscy pracowali legalnie, informacje o dopuszczalnym czasie pracy kierowcy (furgonetki podlegają w Wielkiej Brytanii tzw. domestic rules a czas pracy kierowców nie może przekraczać 11 godzin) wisiały w magazynie chyba tylko dla ozdoby. W praktyce praca po 16-17 godzin na dobę w przedświątecznym okresie była normą, a w wielu miejscach kilkanaście godzin przez 6 dni w tygodniu to dla rozwoziciela paczek chleb powszedni. Obowiązywała zasada analogiczna do tej obowiązującej kelnerów, przy czym nikt nie nazywał jej straszną, bo było to całkowicie oczywiste dla każdego w tej branży: pracuje się tak długo, aż praca się skończy. Czyli jeździ się do ostatniej paczki. Oznacza to, że nigdy nie było wiadomo kiedy skończy się dzień pracy, bo zawsze, a szczególnie w dni robocze, okazywało się, że wielu klientów nie było w domu ale po powrocie z pracy i znalezieniu w skrzynce awizo dzwonili na podany tam numer domagając się dostawy jeszcze tego samego dnia. W rezultacie nie raz już po zakończeniu swojej regularnej trasy trzeba było na złamanie karku pędzić z powrotem do miejsc, w których było się wcześniej.
Pracowałem tam sześć czy siedem tygodni. Ważnych tygodni, bo zrozumiałem wówczas, jak ciężka jest praca rozwoziciela paczek. Nie nauczyło mnie to szacunku do innych rozwozicieli paczek, bo szacunek dla wszystkich ludzi z których usług korzystam był dla mnie normą od zawsze, niezależnie od tego, czy sam daną pracę w przeszłości wykonywałem czy nie. Wiem, że czy to pracownik call centre, czy kurier, czy kelner są na końcu łańcucha wielu osób którzy wspólnie pracują nad dostarczeniem mi danego produktu czy usługi i nie można winić ich za to, na co nie mają wpływu
Nie widzę jednak także powodu dla którego z tej grupy osób pracujących ciężko za marne pieniądze w usługach kelnerzy mieli by być wyjątkowi i zasługiwać na napiwki z definicji. Co prawda mówi się, że kelner może nam napluć do zupy, ale przecież potencjalne napiwki i tak daje się na końcu…
Czy praca kelnera jest cięższa niż praca rozwoziciela paczek? Tu można dyskutować długo. Kelner przynajmniej pracuje w cieple i pod dachem podczas gdy kurier kilkaset razy dziennie wysiada z kabiny pojazdu na upał, śnieg lub deszcz. Kelner musi często nosić ciężkie talerze z potrawami, kurier często kopie na pace swojego busa w stercie kilkudziesięciu paczek o wadze od kilkudziesięciu gramów do kilkudziesięciu kilogramów, aby znaleźć tą jedną, która się akurat zgubiła, bo dzień pracy nigdy nie wygląda tak, że się odwiedza kolejne miejsca i wyjmuje kolejne paczki. Zawsze tu czegoś się nie będzie dało dostarczyć, ta będzie za duża, żeby ją włożyć głębiej, tu z kolei jakieś paczki odebrać trzeba było od klienta które je wysyła…
Nie widzę też powodu dla którego to akurat kelner w myśl ‘waiter rule’ wprowadzonej przez Davy’ego Barry’ego „Ten, kto jest niemiły dla kelnera, jest ogólnie niemiłą osobą” miał być jakimś szczególnym probierzem określenia tego, czy ktoś jest ogólnie miły czy nie. Wręcz przeciwnie: ludzie często są mili dla kelnerów i dają wysokie napiwki, bo rzecz miejsce ma w restauracji czyli miejscu publicznym i robi się to na oczach innych ludzi. To właśnie to, jak traktujemy ludzi którzy świadczą nam usługi w zaciszu naszego domu (listonosze, dostarczyciele, hydraulicy, ogrodnicy itp. itd.) pokazuje nam prawdę o człowieku.
Więc drodzy kelnerzy i byli kelnerzy, skończcie proszę to biadolenie jak to ciężko pracujecie za małe pieniądze i jak to nie należą się Wam napiwki, bo już się robicie irytujący. Nie jesteście jedynymi, którzy pracują ciężko za grosze w pracy, która wymaga bycia uprzejmymi dla klienta. Jeśli kwestia napiwków jest tak problematyczna, to polecam zatrudnienie się w McDonalds, Call Centre czy jako rozwoziciel paczek albo ankieter – tam ten problem nie występuje. A jeśli to zwykła ludzka uprzejmość jest dla Was tak ciężkim obowiązkiem, że oczekujecie za nią specjalnego wynagrodzenia, to polecam pracę przy rozładowywaniu ciężarówek, układaniu palet w magazynach, zbieraniu śmieci przy drodze, koszeniu trawy czy zamiataniu ulic. Tam nie trzeba się użerać z tymi wrednymi klientami, co to mają takie zachcianki jak to, żeby płacąc ciężkie pieniądze za posiłek w restauracji być kulturalnie obsłużonym.
Tekst ukazał się w portalu gazetae.com