Youtube podało oficjalne statystyki na rok 2012. Okazuje się, że najpopularniejszym filmem w Polsce był teledysk disco polowego zespołu Weekend do piosenki „Ona tańczy dla mnie”. A ja już, kiedy po internecie krążył ich poprzedni teledysk „Jesteś zajebista”, mówiłem moim znajomym: „zobaczycie, oni zrobią karierę”. Chwytliwa melodia, dziewczyny kręcą tyłkami, wyróżniające z tłumu innych podobnych przebojów użycie wulgarnego słowa, a do tego dość obciachowa konwencja – do tego stopnia, że zgodnie z prawem Poego nie można rozróżnić, czy to jest na poważnie, czy parodia. Było dla mnie oczywiste, że twórczość tego zespołu zaleje internet z dwóch stron – tak ze strony prawdziwych fanów, jak i tych, którzy będą się chcieli ponabijać. No i miałem rację. Wygląda na to, że jestem prorokiem we własnym kraju.
Powstaje jednak pytanie: ile z tej oglądalności zespół zawdzięcza prawdziwym fanom a ile osobom, które oglądają to „dla jaj?”. Bo jednak nie da się ukryć, że ani obecny przebój
ani poprzedni hit
do arcydzieł muzycznych nie należą…
Z drugiej jednak strony dlaczego tak łatwo obśmiewamy disco polo? (i jesteśmy przy tym takimi hipokrytami, bo jak przyjdzie co do czego, to najlepsza zabawa zawsze jest przy przebojach w rodzaju „jesteś szalona” i zawsze się okazuje, że wszyscy znają tekst na pamięć). Może faktycznie tanie syntezatorowe aranżacje to nie jest szczyt możliwości dzisiejszej techniki, no ale taka jest konwencja tego gatunku… Wystarczy, że piosenkę weźmie na warsztat Cezik i już okazuje się, że „Ona tańczy dla mnie” daje się słuchać: w momencie w którym to piszę Cezikowa wersja hitu
ma grubo ponad 3 700 000 odsłon. A przecież ani się tekst mądrzejszy nie zrobił, ani wirtuozerii instrumentalnej u Cezika i kolegów akurat też specjalnie nie widać…
No ale właśnie: proste melodie i solóweczki skomponowane z czterech dźwięków to też nie jest domena tylko tego gatunku… Weźmy sobie dla porównania hit ze Szkocji, który niedawno przewalił się przez listy przebojów na całym świecie: Amy MacDonald i jej This is the life:
Już słyszę te głosy protestu: jak można porównywać tą świetną piosenkę do Disco Polo… Ale właśnie w tym rzecz, że można. Bo powiedzmy sobie szczerze: czy ta piosenka na pewno jest lepsza? Melodię ma dość monotonną i nieskomplikowaną – podobnie jak przeboje Weekendu, choć wydaje się, że przeboje Weekendu łatwiej byłoby zanucić. Akordy? h, G, D F#. Te cztery podstawowe chwyty, i tak w kółko. Standardowe cztery akordy na których (w różnych tonacjach czy wariacjach, ale zawsze według tego samego schematu) utworzona jest większość ostatnich przebojów pop. Do takich czterech akordów James Blunt śpiewa „You’re Beautiful”, Feel zawodzi, że ma anioła głos, Celin Dion wyciska łzy przebojem z Titanica – słowem, wybierzcie dowolny hit ostatnich lat, a szansa, że da się go zagrać na podstawowych czterech akordach będzie bardzo duża.
No ale, wróćmy do naszej konfrontacji Amy MacDonald z Wekeendem. Może więc wirtuozeria instrumentalistów? Cóż, powyższe cztery chwyty zagra średnio początkujący adept sześciu strun jeśli chodzi zaś o solówkę… „re-mi-fa-re, re-mi-fa-re, fa-sol-la-fa, fa-sol-la-fa” – z tym poradzi sobie nawet podpity amator, który zna tylko podstawowy chwyt – to znaczy wie, jak chwycić gitarę… To może tekst? Weekend śpiewa o tym, że lubi, jak jego dziewczyna tańczy dla niego, że ją kocha, lubi ją przytulać i całować… Jest to, w bardzo prostych słowach, zwykła piosenka miłosna. Ale proste miłosne piosenki to dzisiaj obciach. Ludzie próbują doszukiwać się głębi, bo pozwala im to lepiej o sobie myśleć. I tu większe szanse daje nasza szkocka artystka. Piosenka Amy opowiada o pustym życiu imprezowicza, który co noc szaleje w klubie, a każdego ranka leczy kaca… Trudno to nazwać czymś głębokim, ale przynajmniej, przy odrobinie dobrej woli, można doszukiwać się drugiego dna, zakładając, że poetka chciała przez to powiedzieć coś istotnego… Tak czy owak – to także nie jest arcydzieło.
Co więc ma takiego (poza sesyjnymi muzykami i sztabem marketingowców) Amy MacDonald, czego nie ma Radosław Liszewski, lider Weekendu? Chyba głównie to, że z Amy MacDonald łatwiej nam się identyfikować. W teledysku widzimy młodą dziewczynę z dużego miasta w Wielkiej Brytanii. Widzimy jak modnie umalowana bawi się na ulicach ze swoimi znajomymi. W klipie użyte są popularne obecnie sekwencje zdjęć (w końcu to era Instagramu, zdjęcia to wszystko!) a sama Amy patrzy intrygująco gdzieś poza kadr… Natomiast w teledysku Weekendu oglądamy pana po licznych wizytach w solarium, z obciachowymi już dziś kolczykami, odzianego w błyszczącą marynarkę – taka prowincjonalna kopia dawnego George’a Michaela. Pan śpiewa swój tekst miłosny, wspomagając się gestami typowymi dla modnych jakiś czas temu boysbandów – tu charakterystyczne „ja”, tam serduszko z palców… Więc może o to właśnie chodzi, że Amy jest na bieżąco, a Weekend jest do tyłu z modą? Ale przecież istnieje wiele innych zespołów które świadomie obierają stylistykę z minionych lat, ba, istnieje cała subkultura hipsterów, która stylizuje się w sposób przez nieuświadomionych uznawany za obciachowy, a smartfonów używa tylko dlatego, że Apple nie produkuje niczego, co przypominałoby PRL-owski telefon „Bratek”. Sama stylistyka Weekendu nie może być taka zła, skoro dwudziestoletnie dziś przeboje takich gwiazd jak Modern Talking, Pet Shop Boys w odróżnieniu od Disco Polo nie spotykają się z otwartymi oznakami pogardy, kiedy puszcza je któraś z ogólnokrajowych stacji radiowych…
Więc skąd ten paradoks? Dlaczego Disco Polo, tak pogardzane na co dzień, jest jednocześnie najpopularniejszym gatunkiem muzycznym w Polsce, pomimo tego, że tak wielu znawców wieszczyło już jego śmierć? Moim zdaniem są tu dwie kwestie.
Po pierwsze, próbujemy określać się przez muzykę. Każdy z nas woli identyfikować się z modną postacią z wielkiego świata, niż z jakimś zacofanym chłopakiem z podsuwalskiej wsi. Dopiero jak sobie popijemy wychodzi z nas prawdziwa „wieśniacka” natura i nagle okazuje się, że Disco Polo trafia do nas lepiej niż Lady Gaga czy inne gwiazdy.
Po drugie: każdy z nas z natury, nawet jeśli jego ulubionym zespołem jest Robotobibok a największym odkryciem muzycznym ostatniego roku jest singiel Moscow zespołu Impact Fuze, potrzebuje czasem prostej piosenki z prostą melodią. Dlatego zawsze było tak, że o ile jazz, metal czy ambitny rock był dla wybranych, pop był dla każdego, i dlatego zawsze te piosenki były najbardziej popularne.
Tu jednak powstaje pewien problem. Wielkie wytwórnie próbując uciec od prostych hitów, do których przyzwyczaiły nas ostatnie dekady, na siłę próbują dostarczyć nam czegoś nowego. Ale niewiele nowego da się wymyślić w świecie tak prostej muzyki. Dlatego zaczynają już gonić w piętkę, i to co nam proponują jest już totalną papką. Z rzadka jeśli piosenka ma choć szczątkową chwytliwą melodię – tak jak niedawny hit Carly Rae Jepsen „Call me maybe” – może utrzymać się dłużej, inne jednak – takie jak hałaśliwie męczące hity Ke$hy – znikają z radia, jak tylko zblednie efekt nowości.
Dla porównania: największy hit Ke$hy, Tik Tok, choć osiągnął pierwszą pozycję utrzymał się na liście Billboardu jedynie dziewięć tygodni, najdłużej na liście jej piosenka utrzymała się cztery miesiące. Tymczasem „Call me maybe” wisi na liście już blisko rok i dalej jest w pierwszej pięćdziesiątce. Podobnie Gotye, którego niespodziewany sukces powinien dać do myślenia menadżerom wielkich wytwórni.
Otóż ich władza powoli dobiega końca i pomimo tego, że zalewali nas niezliczonymi seksownymi boysbandami i panienkami trzęsącymi skąpo odzianymi tyłkami do kamery, dzięki wolności wyboru i sile poczty pantoflowej które dostarcza nam Internet, ludzie wybrali piosenkę, która jest melodyjna, o czymś, i którą, w odróżnieniu od na przykład hitów wspomnianej powyżej Ke$hy, da się zaśpiewać. W tym właśnie problem, że dzięki władzy producentów, stylistów, aranżerów i całych teamów specjalistów, dostarczanych przez wytwórnie muzyczne, współczesne gwiazdy równają w dół. W internecie można dokopać się różnych przypadkowych nagrań czy bootlegów z początków kariery, na których takie gwiazdy jak Ke$ha, Lady Gaga czy inne produkty wielkich wytwórni pokazują, że tak naprawdę są naprawdę zdolnymi artystkami o wielkich głosach, którzy potrafią pięknie śpiewać. Tymczasem jak przychodzi co do czego, dostajemy papkę w której melorecytacja poprzetykana jest melodyjkami, w których użycie autotune jest przegięte aż do absurdu, za to teledyski pełne są wyuzdanej erotyki. Ale nie tędy droga – dziś jak ktoś chce zobaczyć cycki, to sobie włącza Redtube i ma gigabajty do wyboru do koloru, bez żadnego udawania, że wcale nie chodzi o erotykę, czy trzepanie pieniędzy i zasłaniania się sztuką.
Era tradycyjnej branży muzycznej dobiega powoli końca, i to nie piractwo ją zabije tylko one sama załatwi się, strzelając sobie w stopę. Spójrzmy – jeszcze 20 lat temu muzycznej stacji MTV zawdzięczaliśmy takie wydarzenia, jak cykl koncertów unplugged, z których wiele – tak jak koncert Erica Claptona – przeszło do historii. Dziś w głównej stacji stajni MTV o muzyce nie słyszano już dawno – wszystko co ma do zaoferowania to reality show o ciężarnych nastolatkach czy bandzie przygłupów, robiących sobie krzywdę na wyszukane sposoby. Jedyną „słuchalną” dziś stacją muzyczną jest MTV classic, ponieważ serwuje przeboje sprzed lat. Specjaliści w branży, zapatrzeni w swoje próbki popularności i badania focusowe stracili z oczu podstawowy fakt: że ludzie potrzebują wesołych lub rzewnych, ale zawsze wpadających w ucho piosenek. Tymczasem testy prowadzone są w następujący sposób: uczestnikowi puszcza się kilkunastosekundowe fragmenty piosenek i ma on zdecydować, które bardziej mu się podobają. Niby metoda słuszna, bo pozwala sprawdzić, na dźwięk której z piosenek zatrzymamy się skacząc po stacjach radiowych. Gorzej z tym, że fakt, że kilkunastosekundowy fragment piosenki przyciągnie naszą uwagę, nie oznacza, że cała piosenka będzie dobra, a już na pewno nie powie nam o tym, czy osiągnie sukces, czy pozostanie tylko jednorazową ciekawostką.
Nie znajdując nic ciekawego w ofercie wielkich, ludzie zwracają się ku internetowi i wynajdują w nim własne perełki. I stąd właśnie wzięła się popularność Gotye czy na przykład niesamowitego gitarzysty Jona Gomma.
No ale wróćmy do naszego Disco Polo. Ludzie na zachodzie, czy w wielkich miastach, mających szybkie łącza internetowe, bez problemu surfują po internecie, znajdując ciekawe zespoły wydające swoje płyty w małych niezależnych wytwórniach, czy też w egzotycznych krajach, będących poza zainteresowaniami mediów. Natomiast w Polsce B, świat w mniejszym stopniu opiera się na internecie. Tu, jeśli już zagląda się do internetu, to aby sprawdzić Naszą Klasę czy stronę fan clubu ulubionego zespołu. Ludzie z prowincji także rzadziej biegle posługują się angielskim czy innymi obcymi językami – dlatego obracają się bardziej we własnym kręgu, a inspiracje biorą z innych źródeł. A skoro radio i telewizja daje do wyboru albo dobre piosenki sprzed lat, albo chłam którego nie da się na dłuższą metę słuchać, nic dziwnego, że discopolowe gwiazdy opierają się na sprawdzonych schematach sprzed lat. I dlatego właśnie lider Weekendu podąża za sprawdzonymi wzorcami, według których takie na przykład Ace of Base odnosiło sukcesy dwadzieścia lat temu:
– prosty automatyczny rytm z syntezatora, jakaś solóweczka na saksofonie krzyczącym wręcz „jestem samplem midi” i gotowe. Działało dwadzieścia lat temu, dlaczego nagle miałoby być inaczej?
I tylko my, wyśmiewający Disco Polo, zmieniliśmy się trochę. Bo 20 lat temu, kiedy wszyscy bujaliśmy się do „All that she wants” to było w porządku: w końcu to były dziewczyny ze Szwecji, śpiewały po angielsku, znaczy super, Europa – a, to jest OK. Dziś my poszliśmy do przodu, a cała polska B i w ogóle mentalny zaścianek jest be, więc gdy to samo co Ace of Base robi jakiś chłopak ze „ściany wschodniej”, to tworzy on dla ludzi, którzy nie nadążają za modą, a więc nie dla nas, światowców. Tylko że jedyne co się tu zmieniło, to nasza opinia: muzyka pozostaje ta sama – Weekend po prostu wciąż dalej tkwi w erze Coco Jumbo. Ale czy w świecie muzyki pop na pewno jest za czym gonić?
Tekst ukazał się w portalu gazetae.com
Fot: Steve Sims (CC)