No i znowu nam Opera Dolnośląska superprodukcję odwaliła.

Postanowiłem skorzystać z okazji i udałem się do “Hali Ludowej” we Wrocławiu na Wagnerowskie “Złoto Renu”.

Nie udało mi się kupić programu, bo nie miałem drobnych, a sprzedawacze nie mieli wydać, ale uspokoili mnie, że opera, choć po niemiecku, jest tłumaczona, a napisy wyświetlane na ekranie.

Przed odsłoną

Udałem się na poszukiwanie mojego miejsca – było na balkonie, całkiem po lewej stronie. Ale widziałem scenę znakomicie. Przyszedłem za wcześnie, programu nie miałem, więc myślałem, że sobie chociaż dekoracje pooglądam. Ale długo mi to nie zajęło: kilka dech płasko, kilka na ukos, jakieś rusztowanie, na którym rozpięta jest płachta i koniec. Dzień wcześniej była tutaj walka Iwony Guzowskiej i miała podobnie rozbuchaną scenografię -deski otoczone linami.

Obserwuję więc, jak wśród melomanów przybyłych na to wydarzenie uwijają się sprzedawcy popcornu, orzeszków i słodyczy. W końcu zaczyna się.

Yeti i Men-in-the-Black

Trochę nie wiem, o co chodzi, bo nie mam programu, a opera jest w języku Goethego, więc szukam tych napisów, ale nic nie widać (mniej więcej w połowie spektaklu zauważam wyświetlacz powieszony pod sufitem, tak że ludzie siedzący w tylnych rzędach na wprost sceny mogli go widzieć my z boku i ci na płycie nie mieliśmy szans). Próbowałem jednak nadążać za akcją. I oto co widziałem…

W pierwszej scenie trzy baby w zbrojach i z mrowiem żaróweczek we włosach przekomarzały się i ganiały po scenie z jakimś facetem wyglądającym jak Yeti. W końcu pochwaliły mu się wielką złotą kulą. Myślałem, że to jest właśnie tytułowe złoto, ale chyba nie, bo za lekkie – Yeti bez trudu je uniósł i zwiał za scenę.

Potem ściemniły się światła, wpadła grupa Men-in-the-Blacków (sami faceci i jedna szczupła dziewczyna) i wniesiono parę stołów oraz wielką srebrną dzidę. Kiedy uciekli za scenę, nastała światłość.

Kajko i Kokosz

Okazało się, że za tkaniną rozwieszoną na rusztowaniu są jakby ruiny Coloseum. Może zostało z “Aidy” albo innej poprzedniej superprodukcji… Na stołach zasiadł władczy facet z białymi włosami i jakaś Helga – pewnie jego żona – w sukni z krynoliną i płaszczem z kołnierzem niczym spojler w bolidzie Formuły 1. Facet usiłuje czytać arkusz papieru pakowego, ale baba zabiera mu go i gniecie. Kłócą się. Tymczasem wpada ubrana na biało dziewczyna i lata po scenie.

Potem przychodzą dwaj faceci w skórzanych spodniach – wyglądają jak Kajko i Kokosz na paradzie gejowskiej – i niosą ze sobą dwie skrzynki browarów. Nie bardzo zrozumiałem, czy to ten facet ich poszczuł, czy oni tak sami, w każdym razie złapali tę młodą.

Następnie na scenie pojawiło się jeszcze kilka postaci: picuś-blondynek, jego kolega w srebrnych kozakach rodem z “Seksmisji”, taszczący ze sobą wielki młotek, i mały facet podobny do La Veya, tylko zamiast prawego rękawa fraka miał czerwone szmatki i takież żaróweczki.

Trochę to zaczęło się robić nudne, bo generalnie cała opera wyglądała tak, że jeden śpiewa, reszta na niego patrzy, a potem zmiana – a ile można patrzyć na to, jak ileś osób stoi drętwo i patrzy, jak jedna śpiewa po niemiecku?

Matrix i GROM

Myślałem, że coś się rozkręci, jak ważniak z dzidą natarł na małego ze szmatkami, ale nie trafił i o mały włos nie wetknął dzidy w waltornię. Potem się chyba zdrzemnąłem, ale jak sąsiadce po lewej zadzwoniła komórka (Marsz Torreadora na nokię bez polifonii), to Kajko i Kokosz wyprowadzali młodą białą ze sceny. Browce zabrali ze sobą.

Jakiś czas później obudziło mnie patetyczne fortissimo, akurat na scenę, w której facet w płaszczu – podobnym jak u bohaterów “Matrixa” – walił biczem Yetiego z pierwszej sceny. Potem gdzieś sobie poszedł, a przyszli Biały ważniak z knypkiem od czerwonych szmatek oraz Matrix z biczem. Coś się przekomarzali, aż weszło czterdziestu górników zamaskowanych jak żołnierze GROM-u i wniosło złote półokrągłe kawałki, z których jednak za Chiny nie dałoby się złożyć kuli z I sceny, więc nie wiem, co to… Biały z małym we fraku związali Matrixa i powlekli go do następnej sceny.

Happy (?) end

Następna scena… co się tam nie działo! Najpierw nasi dwaj bohaterowie kopali i poniżali związanego Matrixa, potem go zabili, ale uciekł. Następnie weszli wszyscy inni, górnicy wnieśli złote kawałki i wszyscy się zaczęli kłócić, układając je jednocześnie w piramidę.

W końcu spod sceny wytoczyła się sterta siatki maskującej, z której wystawała głowa żeńska obdarzona imponującym głosem i równie imponującym biustem. Coś tam pośpiewała i wlazła z powrotem, a wtedy wszyscy doszli do porozumienia: ci w skórzanych spodniach oddali pannę za złoto, po czym pokłócili się o nie. Mały zabił dużego, przeniósł złoto na drugi koniec sceny, strasznie przy tym hałasując, ułożył sobie z niego beczkę i wlazł do niej jak Diogenes.

Nagle zrobiła się sielanka: Picuś rozrzuca złote konfetti – koniec. Jeszcze tylko te z żarówkami we włosach pozawodziły spod sceny “Rheingold, Rheingold”.

Właściwie fajna taka opera… Orkiestra daje czadu, a po scenie uganiają się biuściaste Helgi i faceci w czarnej skórze. Nie dziwię się, że Hitlerowi się podobało…


Tekst ukazał się w miesięczniku studenckim “Semestr” w numerze Grudniowym 2003. 

Comments

comments