ACTA to ostatnio jeden z najpopularniejszych tematów w mediach. Protestujący obawiają się cenzury internetu i naruszania praw obywatelskich. Faktycznie, niektóre z zapisów pojawiających się projektów uporządkowania majątkowych praw autorskich wydają się takie rzeczy umożliwiać. Jednak istota sprawy wydaje się być gdzie indziej. Tocząca się dziś dyskusja, to dyskusja o prawach twórców i autorów oraz prawach odbiorców sztuki w realiach XXI wieku. Przyjrzyjmy się bliżej kilku zagadnieniom.
Czy ściąganie z internetu to kradzież?
Tu dla wielu ludzi sprawa wydaje się oczywista: to jest kradzież, koniec i kropka. Pytają „czy wyniósłbyś płytę ze sklepu? Nie! A ściągnięcie z Internetu to jest to samo”. Jednak przy bliższym przyjrzeniu się sprawie, przestaje to być takie proste. Po pierwsze: ściąganie z internetu nie jest uznane za kradzież, tak przez prawo polskie, jak i brytyjskie.
Polski Kodeks Karny mówi wyraźnie, że kradzież jest to wyjęcie przedmiotu spod władztwa jego właściciela. Innymi słowy: ściągnięcie płyty z internetu, choć często nielegalne, nie jest kradzieżą, bo w odróżnieniu od sytuacji, kiedy wynosimy ze sklepu płytę CD, nikomu nic fizycznie nie ubywa.
Należy tu wspomnieć, że Kodeks Karny robi wyjątek od tej reguły – kradzieżą jest używanie nielegalnej kopii programu komputerowego w celach zarobkowych. Tu jednak sprawa wydaje się być oczywista – jeżeli dany program był nam niezbędny do pracy, to nie kupując go, uzyskujemy wymierną materialną korzyść kosztem jego wytwórcy.
Ale, czy ta sama zasada może dotyczyć utworów, z których korzystamy dla przyjemności?
Ile zbiedniał Kazik?
Kazik nie przebiera w słowach, gdy mówi o ludziach kopiujących jego piosenki. Jego i wielu innych artystów zdaniem każdy, kto skopiuje album powoduje wymierną stratę w dochodach jego twórców. Ale czy na pewno? Autorzy nieistniejącej już (na szczęście dla Kazika!) strony StrataKazika.pl kopiowali jego płytę i zapisywali ją na dysku… po czym ją kasowali i kopiowali od nowa. Operacja powtarzana była w nieskończoność, dzięki czemu rzekome straty Kazika (ilość kopii razy cena płyty) szły w dziesiątki miliardów złotych. No właśnie, ale czy Kazik od tego rzeczywiście zbiedniał? Raczej chyba nie. A więc od samego kopiowania żadne straty się nie pojawiają.
Kolejnym argumentem jest to, że ściągając materiał z internetu nie kupujemy oryginału, a zatem artysta na nim nie zarabia. Przyjrzymy się bliżej temu rozumowaniu.
Po pierwsze
Czy prawdziwym jest twierdzeniem, że za każdym razem, kiedy ściągamy coś z internetu powstrzymujemy się od kupna? Zapewne każdy z nas zna kogoś, kto na twardym dysku swojego komputera przechowuje setki gigabajtów danych – muzyka, filmy, audiobooki, książki w elektronicznych formatach… Takich osób jest wiele.Czy oznacza to, że jeśli nie mogliby ściągać, każdy z nich miałby w domu kilka ton oryginalnych nagrań na fizycznych nośnikach?
Posłużmy się tu przykładem:
Jaś ma do wydania 10 funtów. Może za te pieniądze kupić sobie; jeden oryginalny album artysty A, albo wałek czystych płyt DVD, na których nagra, ściągniętą z Internetu muzykę – setki płyt, tysiące utworów, warte dziesiątki tysięcy funtów. Czy oznacza to jednak, że twórcy na działaniu Jasia stracili dziesiątki tysięcy funtów? Oczywiście, że nie. Żeby te pieniądze stracić, musiałyby one przede wszystkim kiedykolwiek istnieć, a Jaś nigdy taką sumą nie dysponował.
Co zatem z 10 funtami, których Jaś nie wydał na zakup płyty artysty A? Cóż, faktycznie, artysta A na Jasiu nie zarobił, ale tak samo nie zarobiłby, gdyby stojąc przed półką w sklepie płytowym, Jaś zdecydował się na kupno płyty artysty B, bo chciałby zobaczyć, czy tamten mu się spodoba.
Na pewno tego, że Jaś nie zdecydował się na kupno płyty nie można nazwać kradzieżą, a więc w przypadku artysty A nie można mówić o stracie – najwyżej o braku zarobku. Ale spójrzmy na to jeszcze szerzej:
Jeśli Jaś ściągnął z internetu 1000 płyt, to szansa na to, żeby zdecydował się na wydanie swoich 10 funtów na oryginalny album akurat tego a nie innego artysty wynosi 1:1000. A więc nawet szansa na to, że dany artysta zarobi na Jasiu owe 10 funtów wynosi jeden promil…
No dobra, ale tak czy inaczej przez takich Jasiów artyści zarabiają mniej, prawda?
I tu niespodzianka. Jest wręcz przeciwnie. W latach osiemdziesiątych branża muzyczna prowadziła szeroko zakrojoną akcję propagandową przeciwko przegrywaniu kaset magnetofonowych pod hasłem „home taping is killing music”. Tymczasem, chyba każdy z nas przegrywał, aż się kurzyło, a branża muzyczna miała i ma się całkiem dobrze. Jak to możliwe? Przyjrzymy się kolejnemu przykładowi, w którym jednak zamiast naszego Jasia wystąpię ja.
Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze świat nie obracał się wokół internetu, a płyta kompaktowa była rarytasem koleżanka zaprosiła mnie na koncert nieznanego mi zespołu Voo Voo (pozdrawiam Cię, Aśka!). Aby mnie zachęcić, wręczyła mi 90 minutową kasetę, na której, na każdej stronie nagrany był jeden album – z jednej strony było to Rapatapa-to-ja a z drugiej Łobi-Jabi. Muzyka spodobała mi się, na koncert poszedłem, po koncercie przegrałem sobie od niej jeszcze inne kasety zespołu i zostałem oddanym fanem. Byłem prawie na każdym koncercie Voo Voo w moim mieście aż do czasu mojego wyjazdu do Szkocji.
W międzyczasie kupowałem też albumy na płytach CD, a w nowożytnych czasach internetu zamówiłem sobie nawet z sieci ich koszulkę. Myślę, że „grzechy młodości” spłaciłem panu Waglewskiemu z nawiązką. Oczywiście Voo Voo to nie jedyny zespół, którego nagrania pozyskałem drogą inną niż drogą zakupu – niektóre z nich należą do moich ulubionych, niektóre odeszły w zapomnienie, innych znowu lubię posłuchać od czasu do czasu, ale nie wydaję na nie pieniędzy. Innych znowu wspieram, okazjonalnie idąc na koncert…
Jeśli spojrzymy tylko na mnie jednego, to o ile Voo Voo zyskuje, większość z owych zespołów, w kwestii potencjalnych zysków ze mnie, jest jednak pod kreską. Ale ja nie jestem przecież jedyny. Ja wydaję relatywnie dużo pieniędzy na zespół Voo Voo, nieco mniej na zespół B, a zespoły C i D jedynie spiratowałem. Inni natomiast Voo Voo posłuchali sobie, ale nie przypadło im do gustu, a zostali oddanymi fanami zespołów B, C, i D.
Liczne badania, przeprowadzane między innymi przez Narodowe Centrum Kultury (polecam zapoznanie się z wynikami przedstawionymi w bardzo przystępny sposób na stronie http://obiegikultury.centrumcyfrowe.pl/mashup/ ) wykazują, że to właśnie internetowi piraci wydają najwięcej pieniędzy na książki, płyty czy bilety do kin, teatrów i na koncerty.
Dzięki temu, że mają możliwość zagłębić się w kulturę o wiele bardziej, niż pozwalają im na to finanse, korzystają z niej w sposób uważny, świadomy i w znacznie szerszym stopniu, niż osoby pozostające poza nawiasem/internetem (większość Polaków ogranicza swoje kontakty z kulturą do telewizji!) i polegające jedynie na tym, co udało im się kupić w sklepie płytowym czy księgarni.
Innymi słowy, odpowiedź na to pytanie brzmi: „nie”. Paradoksalnie dzięki takim Jasiom, twórcy kultury zarabiają więcej, niż gdyby ich nie było. Dlatego w interesie wszystkich jest to, aby dostęp do kultury był jak najszerszy i jak najbardziej swobodny.
Ok, ale gdzie tu miejsce na prawa twórców?
Owszem, dobrze jest dla odbiorcy, kiedy odbiorca może sobie swobodnie korzystać z wszelkich utworów, ale czy artysta nie powinien mieć prawa decydować o tym, w jakiej formie chce dystrybuować swoje dzieło?
Aby odpowiedzieć na to pytanie cofnijmy się nieco w czasie. Dawno dawno temu, a właściwie wcale nie tak dawno, bo jedynie kilkaset lat, o prawach autorskich nikt właściwie nie słyszał. Pomimo tego sztuka kwitła, powstawały piękne wiersze i symfonie a w każdej wiosce była kapela grająca po weselach i artysta rzeźbiący świątki. Artysta wypuszczał swoje dzieło w świat, inkasował należność i zasiadał do tworzenia następnego, nie mając żadnego wpływu na to, gdzie będzie znajdować się jego rzeźba czy kto będzie śpiewał napisane przez niego pieśni.
Sytuację tą zmieniło wynalezienie druku. To drukarze chcieli zapewnić sobie zbyt na produkowane przez siebie książki, dlatego umawiali się z ich autorami na wyłączność. W końcu, jako producenci nośnika, na którym zawarte było dzieło twórcy, w odróżnieniu od niego, musieli ponieść znaczące nakłady, aby przystąpić do masowej produkcji. Zagadnienie to musiało zostać uregulowane i tak narodziły się prawa autorskie w formie, jaką znamy dziś.
Oczywiście nazywa się to ochroną praw autorskich, ale wbrew sugestii zawartej w nazwie, rzecz rozchodzi się nie o ochronę autora, ale o ochronę tego, kto owe prawa autorskie posiada – czyli najczęściej wydawcy. Twórcy zredukowani zostali do dostarczycieli treści, otrzymujących jedynie nikły procent zysków, wypracowywanych przez wielkie koncerny.
Jednak niedawno w murze wielkich koncernów pojawił się wyłom – otóż dzięki współczesnej technologii utraciły one monopol na produkcję nośników informacji. Ksero, taśma a potem kaseta magnetofonowa a wreszcie nagrywarki DVD i format mp3 doprowadziły do tego, że dziś każdy ma dostęp do dzieła, którego jakość nie odbiega od oryginału sprzedawanego przez wielkie koncerny. Na początku był to jedynie lekki przeciek, ale wraz z upowszechnieniem się szybkiego internetu wszystkie tamy puściły, a wielkie koncerny używając swoich wpływów na rządy rozpaczliwie próbują zatamować tą rwącą rzekę.
Bla bla bla, teorie spiskowe, srady-dupady, a gdzie tu sprawiedliwość dla artystów?
No właśnie. Gdzie tu sprawiedliwość? Hołdys czy Kazik bardzo zdecydowanie opowiadają się w tym sporze po stronie wielkich koncernów. Jednak coraz więcej twórców decyduje się udostępniać swoją twórczość nieodpłatnie, lub za „co łaska”, a niektórzy tolerują „drugi obieg” swoich dzieł. Do tego stronnictwa należą tacy twórcy, jak Neil Gaiman, Jacek Żakowski, Paulo Coelho czy grupa Radiohead. Złośliwi internauci zauważyli, że linie podziału można wyznaczyć, dzieląc artystów na tych, którzy wciąż mają coś do powiedzenia, oraz tych, którzy odcinają kupony od dawnej świetności.
Co ciekawe jednak, w dyskusji praktycznie nie biorą udziału malarze, rzeźbiarze czy artystyczni rzemieślnicy. Dlaczego tak jest? Ano dlatego, że ich praktycznie ta dyskusja nie dotyczy.
Rzecz w tym, że cała dyskusja o ACTA dotyczy tylko utworów (lub wytworów), które można powielić. Dzięki ochronie praw autorskich każde powielenie utworu powinno w założeniu przynosić dochód artyście, a po jego śmierci jego potomstwu przez 70 lat. Taki np. George Michael za samo Last Christmas mógłby położyć się brzuchem do góry i do końca życia nic nie robić, a po jego śmierci to samo mogliby zrobić jego spadkobiercy (pamiętacie taki brytyjski film z Hugh Grantem „Był sobie chłopiec”?).
Tymczasem rzeźbiarz, malarz czy np. wytwórca biżuterii po sprzedaniu dzieła musi znowu przystąpić do pracy, bo pieniądze, które za nie uzyskał kurczą się w takim samym tempie, jak pieniądze, które za sprzedaż dzieła swoich rąk otrzymał wytwórca gwoździ. No i gdzie tu jest sprawiedliwość? Autor arcydzieła malarskiego może sobie co najwyżej dorabiać wywiadami oraz grosikami które skapną od wydawców albumów z reprodukcjami.
Autor piosenki, która stanie się hitem ustawi finansowo siebie, swoje dzieci i wnuki i nie musi już nic więcej robić do końca swoich dni. Co ciekawe, tysiące ludzi jest zgodnych w swej opinii, że jakość muzyki popularnej pogarsza się z dekady na dekadę, podczas gdy dochody megagwiazd i ich impresariatów wciąż rosną…
Czy więc na pewno – home taping is killing the music?
No dobrze, czyli więc artysta nie ma prawa decydować o tym, jak dystrybuowane jest jego dzieło?
Przewrotnie odpowiem pytaniem na pytanie: a dlaczego ma mieć? Istotne jest, aby otrzymał godziwą zapłatę za wykonywaną przez siebie pracę. Dlaczego, kiedy malarz po sprzedaży obrazu nie ma już wpływu na to, gdzie zostanie wyeksponowany jego obraz (o ile w ogóle zostanie – może jakiś ekscentryczny nabywca zechce go sobie powiesić w wychodku), ma o tym decydować autor piosenki lub filmu?
Prawda jest taka, że tu nie chodzi o „prawo do decydowania” ale znowu o pieniądze. W odróżnieniu od malarza czy rzeźbiarza, autor piosenki za swoją pracę wynagrodzenie otrzymuje wielokrotnie: raz kiedy sprzedaje prawa do niej wytwórni. Drugi raz, kiedy piosenka puszczana jest w radio. Trzeci, kiedy na konto wpływa mu procent od sprzedanych płyt. Czwarty – kiedy jego piosenki przez radio słuchają klienci zakładu fryzjerskiego (chociaż przecież radio już raz zapłaciło za prawo do jej rozpowszechniania!). Piąty – kiedy jego piosenkę na weselu zagra DJ (choć już przecież raz zapłacił, kupując płytę!). Szósty – kiedy cover jego piosenki postanowi nagrać inny artysta. I tak dalej i tak dalej.
Sytuacja w której piosenkę można sobie ściągnąć z internetu jest dla niego o tyle bolesna, że z tego kanału dystrybucji nie uzyskuje on ani grosza. Ale czy otrzymałby?
No właśnie, przecież chyba by otrzymał?
Pora na kolejny przykład pokazujący, że nic tu tak naprawdę nie jest czarno-białe. I znowu będzie z mojego życia. W ramach przygotowania do seminarium na mojej uczelni musiałem obejrzeć węgierski film. Kopia filmu była udostępniona przez instytut, ale mi nie chciało się jechać przez pół miasta w korkach i deszczu. Zamiast tego więc pogooglałem trochę i obejrzałem sobie film bez wychodzenia z domu, dzięki jednej ze stron streamujących video.
I teraz, jeśli takie zachowanie przynosi straty – to komu? Autorom filmu? Przecież i tak by nie dostali z tego ani grosza, bo film obejrzałbym z uczelnianej kopii. Z drugiej strony strona, na której obejrzałem ów film pewnie z dobrego serca tego nie robi i żyje sobie np. z wyświetlanych reklam. Ale w tym przypadku jedynie dostarczyła mi film, który i tak miałem prawo legalnie obejrzeć.
Równie dobrze mogłem np. zapłacić taksówkarzowi, żeby po ów film ze mną pojechał. Więc może okradłem taksówkarza, bo zamiast pojechać z nim po film, obejrzałem go na „nielegalnej stronie”? No, ale dlaczego taksówkarza? – przecież równie dobrze mogłem pojechać na uczelnię samochodem, autobusem albo na rowerze…
Jak widać, rozumowanie zgodne ze schematami XX wieku zupełnie nie przystaje do obecnych możliwości technicznych. Ale, wbrew pozorom, możliwości oferowane przez Internet wcale nie są niczym nowym. Przecież to, że możemy zapoznać się z treścią dzieła nie jest niczym nowym. Zawsze można było sobie pożyczyć płytę od znajomego czy też dowiedzieć się, że mordercą był kamerdyner pożyczając kryminał z biblioteki. Również i w dawnych czasach istniała wolna dystrybucja treści na miarę możliwości technicznych – opowieści, pieśni i wiersze przekazywane były dalej przez wędrownych bardów…
To tylko skala zjawiska się zmieniła. W XX wieku inny obieg utworów niż poprzez sklepy muzyczne i księgarnie był marginalny. Dziś to się zmienia i sprzedaż fizycznych nośników ustępuje miejsca obiegowi internetowemu. Skończył się monopol wydawców. I dlatego należy dyskutować o tym, jak będzie wyglądać przyszłość obiegów kultury.
No więc co dalej?
No właśnie, pomyślmy: co dalej? Czy na pewno musimy wymyślać coś nowego? Może po prostu wystarczy powrócić do tego, co znamy od stuleci? Zamiast chronić prawa autorskie do trzepania kasy na jednym utworze w nieskończoność, pogodzić się z tym, że twórca audiowizualny lub pisarz jest takim samym twórcą, jak każdy inny i po tym, jak sprzeda swoje dzieło musi zasiąść do pracy i stworzyć coś nowego?
Fani seriali, choć bez problemu mogą obejrzeć sobie nawet najnowsze odcinki on-line, z chęcią kupują oryginalnego boxa z całym sezonem serialu okraszonym dodatkowymi gadżetami. Fani muzyki, znający każdy utwór na pamięć, kupują bilety na koncert swoich ulubieńców. Fani literatury z chęcią zaprenumerują na kindlu magazyn, w którym felietonistą jest ich ulubiony autor lub odwiedzą jego bloga, na którym zarabiać będzie reklamami. Fotografowie i tak już zarabiają głównie na zdjęciach, które sprzedają się tylko raz – reportaże z różnych wydarzeń – od rodzinnych począwszy na zmieniających oblicze świata skończywszy. Wydaje się, że dobry i płodny twórca nie ma się czego obawiać w nowej rzeczywistości. Jeśli dostarczy odbiorcy dzieło dobrej jakości, zapłata za jego pracę na pewno go nie ominie. Jedynie kanały, którymi docierają do niego pieniądze się nieco zmienią.
Myślę też, że nie warto całkowicie rezygnować z ochrony praw autorskich – ustawodawca mógłby wspomóc twórców np. w ten sposób, że każdy dystrybutor treści młodszych niż np. 5 lat, miałby cały czas obowiązek wypłacać tantiemy ich autorów. Przy masowym dostępnie do internetu wielu twórcom przyniosłoby to więcej dochodów, niż otrzymaliby przez pięćdziesiąt lat, sprzedając swoje utwory nagrane na winylowych krążkach. Jednocześnie szybsze uwolnienie treści tylko wzbogacałoby naszą kulturę, podczas gdy dziś rozdęte prawa autorskie ograniczają dostęp nawet do arcydzieł będących częścią naszej kultury od pokoleń (więcej czytaj w felietonie Macieja Przybycienia o bajkach: http://www.gazetae.com/artykuly/acta-i-bajki-dla-dzieci). Disney, przejąwszy prawa do Kubusia Puchatka, swoją interpretacją całkowicie zmasakrował sympatycznego misia, jednocześnie uniemożliwiając innym przedstawienie swojej interpretacji tego blisko już 90letniego arcydzieła…
Tymczasem pośrednictwo wielkich korporacji, czy organizacji zarządzającymi zbiorowo prawami autorskimi jak ZPAV nie są już w dzisiejszym świecie konieczne, aby twórcy mogli mogli utrzymywać się z pracy swoich rąk: wielu twórców już dziś dociera do użytkownika dzięki nowym technologiom – czego przykładem są liczni artyści promujący się na YouTube i udostępniający swoje dzieła za grosze czy za „co łaska”.
Coraz większą popularność zyskuje też model finansowania kosztownych produkcji (filmów czy gier komputerowych) ze składek wiernych fanów, którzy w zamian otrzymają np. po ukończeniu dzieła limitowaną jego edycję, co pozwala na całkowite pominięcie wielkich wydawców…
Tylko, czy te potężne rekiny branży zgodzą się na to, że jeśli nie zmienią od podstaw zasad swojego funkcjonowania, to zostaną pominięte? I przed kim ugną się nasze rządy? Przed wielkimi korporacjami, żonglującymi milionami dolarów, czy przed internautami uzbrojonymi w prześmiewcze transparenty i internetowe.
Tekst ukazał się w portalu gazetae.com
Ilustracja: zrzut ekranu ze strony stratakazika.pl