Trzy miasta, trzy sytuacje z udziałem rowerzystów. Trzy razy policjanci zaangażowani w sprawę. Trzy kompletnie różne rezultaty…
Rozdział Pierwszy – Józef K. na rowerze
Pewnego słonecznego majowego dnia, w pewnym dużym polskim mieście, na zakręcie ścieżki rowerowej zderzyły się dwie rowerzystki: Hanka i Ewelina (imiona bohaterek zostały zmienione). Nie było by w tym nic dziwnego – w końcu na tym zakręcie zdarza się to prawie codziennie. Ścieżka nie spełnia norm – jest zbyt wąska, w przeważającej części została zbudowana jako jednokierunkowa jeszcze przed wojną. Nie przeszkadzało to jednak miejskim urzędnikom oznakować ją jako dwukierunkową – zawsze lepiej wygląda to w statystykach. A że rzeczywistość nie zawsze chce za nimi nadążać – cóż, to już nie problem urzędnika. Problemy mają użytkownicy. I to zderzenie na ścieżce rowerowej okazuje się być dopiero ich źródłem.
Zacznijmy od początku. Dziewczyny zderzyły się w miejscu, gdzie ścieżka rowerowa objeżdża przystanek autobusowy, a na zakręcie niebezpiecznie blisko ścieżki rośnie drzewo. Z powodu tego drzewa niemożliwa jest jazda tuż przy krawędzi ścieżki. Jednocześnie nadjeżdżającemu z przeciwka owo drzewo zasłania całkowicie widoczność tego, co się dzieje za zakrętem. Pomimo ostrego hamowania rowerzystki, które zobaczyły siebie w ostatniej chwili, wpadły na siebie z impetem.
„Przechodzili jacyś ludzie, którzy pomogli nam się pozbierać. W związku z tym, że miałam krwotok i ogólnie czułam się bardzo oszołomiona, a Ewelinę bolała ręka – poprosiłam, żeby zadzwonili po pogotowie. Przez 10 minut pod numerem alarmowym nikt się nie zgłaszał. Przypadkiem przejeżdżał oznakowany radiowóz. Policjanci zatrzymali się, wezwali karetkę i przy okazji zebrali ‘materiał z miejsca wypadku’” – opowiada Hanka.
„Policja przypadkiem przejeżdżała, my leżałyśmy czy siedziałyśmy przy ścieżce (nie pamiętam dokładnie), więc zatrzymali się. Zapytali, co się stało, czy wszystko w porządku, powiedzieli że właśnie wracają z innego wypadku, później chyba odeszli na bok i zaczęli pewnie spisywać protokół. Nie zwracałam na nich większej uwagi, bo palec mnie bolał i czułam się niezbyt dobrze” – potwierdza Ewelina. „Wzięli od nas dokumenty, dali nam baloniki do dmuchania, później chyba kazali podpisać papierzyska. W końcu przyjechała karetka, wzięła nas i długo wiozła przez miasto.”
Wydawałoby się, że na tym historia mogłaby się na tym skończyć. Nic się nikomu poważniejszego nie stało, policja zadbała o bezpieczeństwo i opiekę medyczną, żadna z dziewcząt nie miała pretensji do drugiej. Ale życie przynosi różne niespodzianki.
„O tym, że najprawdopodobniej oskarżą mnie o spowodowanie wypadku dowiedziałam się na komendzie podczas składania zeznań” – wspomina Hanka – „Pierwszy raz znalazłam się w takiej sytuacji i zdenerwowałam się, kiedy policjant powiedział mi, że będę oskarżona o spowodowanie wypadku. Nie czułam się winna. Policjant rozmawiał ze mną, jak z jakimś potencjalnym kryminalistą (przynajmniej tak to odebrałam). Przez chwilę był miły, a w momencie, gdy mówiłam, że moim zdaniem ścieżka jest źle zaprojektowana, przerywał mi i powiedział, że nie jestem od tego specjalistą”.
W zupełnie innej atmosferze przebiegało przesłuchanie drugiej strony zdarzenia: „Było całkiem w porządku” – opowiada Ewelina – „Koleś poinformował mnie, że skoro mam złamany palec, to kwalifikuje się to jako czyn ”jakiś-tam” i że będzie sprawa w sądzie. Oskarżoną będzie Hanka, ale tylko dlatego, że to mi się coś stało. W przeciwnym wypadku, to znaczy gdyby ona coś sobie uszkodziła, to ja byłabym przestępcą. Dla mnie karą jest to, że miałam złamany palec i tyle tylko ode mnie chcą.”
Łatwo zauważyć, atmosfera stawała się coraz bardziej surrealistyczna. Policja decydowała o tym, kto jest winien wypadku, nie na podstawie tego, kto był faktycznie winien, ale kto odniósł większe obrażenia.
Niestety od policji nie udało mi się uzyskać żadnej informacji na ten temat – policja nie udziela informacji o konkretnych sprawach. Nieoficjalnie zapytałem, co sądzi o tej sprawie znajomego policjanta, który jednak znał sprawę ze słyszenia. „Jeżeli tak naprawdę było, to jest to co najmniej dziwne, wolałbym jednak nie komentować, nie znając sprawy od A do Z”.
Tymczasem znający sprawę funkcjonariusze przesłali ją do prokuratury i od tego momentu Hanka znalazła się w trybie wielkiej machiny. Powołano biegłego, który ustalił, że Hanka poruszała się ze zbyt dużą szybkością. Jak jednak podają gazety, ani on sam, ani sąd nie potrafili określić, jaka prędkość byłaby odpowiednia w tych warunkach. W końcu doszło do rozprawy na której Hanka postanowiła wnieść o warunkowe umorzenie sprawy. „Zwyczajnie chciałam mieć święty spokój z tą sprawą”. Sąd przychylił się do tej prośby i zasądził jedynie 100 złotych oraz poddał ją rocznemu okresowi próbnemu. Hanka została też zobowiązana do zapłaty kosztów sądowych w wysokości 1565 złotych.
Obie dziewczyny są zgodne, że cała sprawa była zupełnie niepotrzebna: żadna z nich nie miała żadnych pretensji do drugiej. Dlaczego zatem w ogóle policja ciągnęła tą sprawę – zapytałem mojego policyjnego informatora – czy oni naprawdę nie mogą odpuścić, kiedy nikt do nikogo nie ma o nic pretensji?
„Nie mogą” – odpowiedź była dość jasna – „Jeżeli było uszkodzenie ciała trwające powyżej siedmiu dni, to musieli sprawę prowadzić z urzędu. Wtedy sprawa trafia do sądu, powołuje się biegłego oraz określa jak poważne były obrażenia i jaką karę trzeba nałożyć. Tak to przynajmniej zwykle się odbywa. Dziewczyny powinny się cieszyć, że rowery nie zostały zabezpieczone na parkingu policyjnym (tudzież w szopie koło komisariatu) do czasu zakończenia postępowania – bo i takie przypadki spotykałem. Może to śmieszne, ale prawdziwe.”
„Dla mnie to jakaś parodia. Policja ma problem, kiedy dzwonię do nich i podaję im informacje, że podejrzany typ, taszczący za sobą zablokowany jakimś zabezpieczeniem rower, wsiadł do mojego autobusu, a w takiej sytuacji jak nasza robi problem nie z tej ziemi” – podsumowuje Hanka.
„Możliwe, że w tym przypadku zwyczajnie ktoś chciał się wykazać” – sugeruje mój policyjny insider.
Faktycznie, w tej sprawie o wykazanie się było nietrudno. Przejeżdżającym przypadkiem policjantom sprawa podana była jak na talerzu. Nietrudno było zrobić z zaskoczonych konsekwencjami pozornie niewinnej sytuacji dziewczynami ofiarę i sprawczynię. Sprawę popchnięto dalej i z dumą można było osiąść na laurach należnych pogromcom rowerowej piratki.
Czasem jednak o sukces nie jest tak łatwo.
Rodział drugi: Poszukiwany, poszukiwana… ale bez specjalnego zapału
Kilka miesięcy po rowerowej kraksie na ścieżce w innym mieście doszło do znacznie poważniejszego wypadku – nieprawidłowo skręcający samochód zajechał drogę i potrącił jadącego prawidłowo rowerzystę. Widząc co zrobił, kierowca przyspieszył i uciekł z miejsca wypadku. Konsekwencje były o wiele groźniejsze – liczne urazy, złamania, częściowa utrata słuchu. Dłuższy pobyt w szpitalu, a potem dalsze leczenie w domu trwało przez kilka tygodni. Całe zdarzenie zarejestrowane zostało przez kamery jadącego za rowerzystą miejskiego autobusu. Pomimo to, policja po przesłuchaniu kilku świadków odłożyła sprawę na półkę na podstawie faktu, że z nagrania nie udało się odczytać numeru rejestracyjnego samochodu sprawcy.
Poszkodowany w wypadku nie chciał odpuścić tak łatwo. Po pewnych perturbacjach udało mu się wydobyć od policji kopię filmu, który przekazał do prasy i poprosił o pomoc internautów.
Sprawa wydawałaby się prosta – przejrzeć kamery, znajdujące się wzdłuż trasy przejazdu auta w poszukiwaniu lepszych ujęć, szybkie oględziny aut wytypowanych na podstawie; marki, modelu, wyposażenia i częściowo odczytanego numeru… Policja jednak nie była zainteresowana wykonaniem tych czynności, a internauci takich możliwości nie mieli. Okazało się jednak, że wśród nich znalazło się kilku specjalistów od obróbki obrazu, którzy dzięki swoim umiejętnościom potrafili zawęzić nieco pole poszukiwań, dzięki odczytaniu większości znaków z tablicy rejestracyjnej sprawcy. Wyniki przekazano policji, jednak z powodu faktu, że owe odczyty nie zapewniały 100% pewności, sprawa nie posunęła się do przodu ani o jotę.
Postanowiłem zapytać „mojego” policjanta, jak to jest, że w tym przypadku policja nie wykazała się takim zapałem, jak w przypadku zderzenia dwóch dziewczyn kilka miesięcy wcześniej?
„Niestety to co się wydarzyło w tym przypadku, czyli długie i nieudolne śledztwo, to raczej normalka i rutyna. Tak to właśnie zwykle wygląda w przypadku braku sprawcy: po tym, jak na miejscu zdarzenia drogówka sporządzi dokumenty, następnego dnia sprawę dostaje funkcjonariusz w pionie dochodzeniowo-śledczym i on, pod nadzorem prokuratora rejonowego, prowadzi jego poszukiwanie. A to jak starannie i ‘dynamicznie’ je prowadzi, zależy już tylko od niego.”
W pogoni za statystykami trudne sprawy, jak ta z potrąconym rowerzystą muszą ustąpić sprawom, w których dużo łatwiej się wykazać. W statystykach wygląda to pięknie. Tylko, czy na pewno przynosi to korzyść społeczeństwu?
Tymczasem w deszczowej krainie
Policji w „Krainie Deszczowców” także zależy na poprawieniu statystyk, dotyczących rowerzystów. Poprawienie statystyk wykrywalności powinno być tu dużo łatwiejsze, niż w naszym poprzednim przypadku – miasta na Wyspach należą do najbardziej monitorowanych miejsc na świecie. Wszechobecne kamery zaglądają praktycznie w każdy zakątek, a do tego wiele pojazdów, w tym także rowerów, jest w nie wyposażonych. Wydawałoby się więc, że nic łatwiejszego, jak tylko odfajkowywać ukaranie kolejnych sprawców wypadków. Ale w odróżnieniu od policjantów z naszych poprzednich przykładów, to nie statystyka wykrywalności jest najważniejsza. Tutaj stawia się raczej na zmniejszenie ilości wypadków do wykrywania.
W ostatnim czasie w Londynie wydarzyło się kilka groźnych wypadków z udziałem rowerzystów i ciężarówek. Policja postanowiła przyłożyć się lepiej do swojej pracy i zastanowić, co jeszcze można zrobić dla poprawienia bezpieczeństwa. I o dziwo, nie podjęła postanowienia o polepszeniu sobie statystyk ilością wlepianych mandatów. Specjalny oddział policji, zajmujący się tylko i wyłącznie problemami udziału rowerów w ruchu drogowym rozpoczął właśnie akcję uświadamiającą „Exchange places”. Umożliwia on rowerzystom zajęcie miejsca za kierownicą ciężarówki lub autobusu i uświadomienie sobie tego, co może a czego nie może zobaczyć siedzący w nich kierowca. Policjanci demonstrują jak łatwo znaleźć się w „martwym polu” widzenia kierowcy większego pojazdu. Doświadczenie to diametralnie zmienia podejście do ciężarówek nawet najbardziej beztroskich cyklistów. Co kilka dni w różnych miejscach Londynu można własnoręcznie wspiąć się do kabiny kilkudziesięciotonowej ciężarówki i na własne oczy przekonać się, że pomimo siedmiu lusterek oraz olbrzymiej przedniej szyby, wciąż bardzo łatwo jest stracić z oczu myszkującego wokół rowerzystę.
Okazuje się więc, że oprócz robienia pokazowych akcji lub całkowitej bezradności jest jednak trzecia droga – i to nie pomiędzy dwoma powyższymi możliwościami, ale zupełnie gdzie indziej. Wystarczy po prostu wyjść poza ramy stereotypu, że policja jest od tego, aby łapać (lub tylko ścigać) i zacząć robić coś więcej dla bezpieczeństwa rowerzystów, niż pogadanki dla kandydatów na kartę rowerową w podstawówkach.
Ja wiem, porównanie policji polskiej i brytyjskiej to porównywanie kartofli z pomarańczami. Ktoś może powiedzieć, że takie akcje kosztują, że trzeba wynająć ciężarówkę i tak dalej. Ale przecież to tylko kwestia dobrych chęci – akcją uświadamiającą może być także zwracanie uwagi mijanym przez policjantów rowerzystom na na przykład brak oświetlenia. Nie trzeba od razu ich karać, jeżeli sytuacja tego nie wymaga. Ale świadomość rowerzystów, że policja nie jest na to obojętna na pewno przyłoży się do zmniejszenia ilości „cichociemnych”. No, ale od pouczeń jeszcze się nikomu statystyki nie poprawiły…
Tekst ukazał się w portalu gazetae.com
Fotografia: “Left side of Flying Pigeon” by 齐健 from Peking, People’s Republic – Down the Hutong. Licensed under CC BY 2.0 via Wikimedia Commons.