Po miesiącu od zaprzysiężenia prezydenta Nawrockiego, pomimo wieszczonej przez niektórych zagłady, na strachu przed czym swoją kampanię oparła – jak zwykle – Platforma Obywatelska – nie nastał jeszcze koniec świata. Być może to niepopularna opinia, ale moim zdaniem to po części dlatego, że PO i PIS wcale się od siebie nie różnią tak bardzo, jak próbują nas przekonywać wyznawcy każdej z tych partii.
Kliknij TUTAJ aby przeczytać poprzedni odcinek cyklu.
Kliknij TUTAJ aby zobaczyć listę wszystkich dotychczasowych felietonów.
Tekstu można także wysłuchać w formie podkastu:
W polskiej polityce jednym z największych problemów jest to, że od dwóch dekad Polska podzielona jest na dwa obozy – i to tak głęboko, że działania i fakty już nic właściwie nie znaczą. Wszystko sprowadza się do tego, czy coś robią „nasi” czy „oni”. Niedawna decyzja prezydenta Nawrockiego na przykład o zawetowaniu ustawy regulującej pomoc dla Ukraińców w Polsce spowodowała wielkie oburzenie, bo prezydent argumentował to w następujący sposób: “Ustawa o pomocy obywatelom Ukrainy nie dokonuje tej korekty, wokół której toczyła się debata publiczna, że 800 plus powinno należeć się tym Ukraińcom, którzy podejmują się obowiązku pracy”. Zwolennicy PO używali tego jako argumentu za tym, że Nawrocki jest anty-ukraiński, taktycznie zapominając o tym niewygodnym fakcie, że kwestię pozbawienia Ukraińców 800+ wprowadził do dyskursu politycznego nie kto inny, ale ich własny przegrany kandydat na prezydenta, Rafał Trzaskowski.
Kolejnym argumentem jest to, że Nawrocki zawetowawszy tą ustawę obciął przy okazji fundusze na Starlinki, które nie tylko wspierają ukraińską armię ale i zapewniają dostęp do internetu cywilom wciąż pozostającym na terenach przyfrontowych. Owszem, to prawda, ale musimy pamiętać o tym, jak skonstruowana jest polska konstytucja. Prezydent RP ma głównie możliwości działania destrukcyjnego, a najsilniejszą bronią w jego arsenale jest właśnie veto. W sytuacjach kiedy prezydent jest z przeciwnego obozu politycznego niż rząd (albo kiedy własny obóz mu nie ufa, jak bywało z Dudą), rządy często próbują przepchnąć rozwiązania, którym prezydent może być nieprzychylny wrzucając je do jednego aktu prawnego z takimi, przeciwko którym nie wypada mu protestować. Bo prezydent ustawę może podpisać albo zawetować, ale tylko w całości. W ten sposób staje on przed trudnym wyzwaniem: może próbować narzucać swoją agendę, ale kosztem narażania się za wetowanie rozwiązań cieszących się poparciem, na co nie każdy prezydent może mieć wystarczająco odwagi. Jeśli to był test dla Nawrockiego, to okazał się on silniejszy niż się PO spodziewała.
Ogólnie rzecz biorąc jednak Nawrocki nie wydaje się jakoś radykalnie odcinać od dominującego ponad partyjnymi podziałami kierunku pro-ukraińskiego. Przynajmniej na poziomie deklaracji wyraża on poparcie dla Ukrainy i nie boi się nazywać akcji rosyjskich po imieniu – choć oczywiście jednocześnie próbuje się podlizywać skrajnej prawicy żądając od Ukrainy zadośćuczynienia za wyrządzone Polakom historyczne krzywdy takie jak masakry na Wołyniu. Jednocześnie jednak nie przeszkadza mu to być lubianym przez Trumpa, co w obecnej nieszczęsnej sytuacji może nie być takie złe: Trumpa irytują ludzie, którzy byliby skłonni sprzeciwiać mu się w jakikolwiek sposób, więc prezydent będący gotowym płaszczyć się przed pomarańczowym kretynem daje szanse, że Trumpowi nie odwali i nie podejmie decyzji uderzających wprost w bezpieczeństwo Polski. Tymczasem rząd we współpracy z Europą i Kanadą może prowadzić działania mające na celu realne wsparcie dla Ukrainy.
Ale podziały w narodzie nie przecinają już Polski po równo na pół wzdłuż podziałów pomiędzy PO a PiS. W siłę rośnie też radykalna prawica, która postrzegana jest przez obie strony tego sporu jako zagrożenie. Ale również tu zamiast brać pod uwagę to, co mówi i robi Konfederacja, wpadamy w pułapkę mentalności „nasi vs wasi”. Obserwowałem to ostatnio kiedy Sławomir Mentzen po ataku rosyjskich dronów na nasz kraj zwrócił uwagę na to, że fajnie jak nasza armia ma samoloty i rakiety, ale być może warto by było opracować jakiś tańszy sposób ich zwalczania, bo strzelanie do dronów ze sklejki i styropianu kosztującymi grube miliony rakietami w ekspresowym tempie wydrenuje budżet naszej armii. Nawet w moim własnym bąbelku mediów społecznościowych zaobserwowałem kilka osób – z pokolenia mojego lub moich rodziców – oburzonych tą wypowiedzią Mentzena. Oskarżany był o to, że „jest tak zapatrzony w kapitalizm, że nawet obronie ojczyzny próbuje przyczepić metkę z ceną” i że „nie pora rozmawiać o pieniądzach kiedy ojczyzna jest w potrzebie”. Niektórzy otwarcie nazywali go za te słowa zdrajcą. Kiedy jednak kolejnego dnia jeden z generałów dokładnie w tych samych słowach zasugerował stworzenie tańszego i praktyczniejszego systemu obrony przeciwdronowej na wzór ukraińskiego, te same osoby zachwycały się mądrością generała – bo Mentzen to śmieszny pan z Konfederacji, a generał jest nasz.
Te podziały i całkowita niezdolność wśród ludzi z poszczególnych obozów politycznych do prowadzenia dyskusji jest naprawdę destruktywna dla polskiej polityki. Każda z tych grup okopała się na swoich pozycjach nie jest nawet zainteresowana słuchaniem tego, co mówi druga strona, którą mają za śmiertelnego wroga. A na marginesie tego wszystkiego, w kąciku przycupnęła partia Razem która nieśmiało przebąkuje coś od czasu do czasu, że może pora byłaby zająć się jakimiś konkretnymi problemami, za co uważana jest za zdrajców przez obie strony tego sporu – bo „kto nie z nami ten przeciwko nam”, prawda? Paradoksalnie z największym szacunkiem do Partii Razem odnoszą się zwolennicy Konfederacji, bo choć znajdują się po przeciwnej stronie politycznego spektrum, przynajmniej obdarzają Razem szacunkiem za to, że nie próbuje angażować się w polityczne gierki duopolu PO-PIS.
Wzrastająca szybko wśród młodych popularność Konfederacji – a także wzrastająca znacznie wolniej, ale jednak wzrastająca popularność Razem w tej samej grupie wiekowej, pokazuje, że być może nadejdzie taki dzień, w którym duopol PO-PiS nie będzie dominującą siłą w polskiej polityce. Ale nie wstrzymywałbym oddechu, że stanie się to w najbliższym czasie.
Ale dlaczego młodzież odwraca się od dwóch „boomerskich” partii? Choć odpowiedzi, które ich porywają mogą być dwojakie – radykalna prawica obiecuje gruszki na wierzbie, do których realizacji wystarczy tylko rozprawić się z tą czy tamtą mniejszością, podczas gdy lewica metodą małych kroczków chciałaby sterować nasz kraj w stronę socjaldemokracji w stylu nordyckim, obie te opcje są odpowiedzią na ten sam problem: podczas gdy starszym pokoleniom udało się zaspokoić swoje podstawowe problemy życiowe, dzięki czemu mają czas i energię na ideologiczne gierki, młodzież w powynajmowanych za astronomiczne pieniądze mieszkaniach, pracująca za grosze na śmieciówkach jako tania siła robocza dla zachodnich korporacji i użerająca się ze skostniałym systemem szkolnictwa wyższego wciąż nie ma widoków na jakiekolwiek bezpieczeństwo i stabilizację. W tej materii akurat nie tylko dogoniliśmy Zachód, ale udało nam się wiele z krajów Zachodu przegonić.
A tymczasem żadna z dwóch dominujących partii (ani ich satelitów takich jak Polska 2050, Lewica czy PSL) nie oferuje żadnych rozwiązań, które odpowiadałyby oczekiwaniom najmłodszych. Wręcz przeciwnie, jeśli jest wybór między interesem społeczeństwa a wielkiego biznesu, to podczas gdy PiS uważa, że można to rozwiązać robiąc dobrze biznesowi, rzucając jednocześnie pieniędzmi w wyborcę (z których połowa zostanie rozkradziona po drodze), jeśli chodzi o partię Donalda Tuska, można iść o zakład, że stanie po stronie biznesu, wmawiając młodym, że muszą zaciskać pasa, bo „musimy gonić zachód” albo „najpierw trzeba rozprawić się z PiS”.
Ciekawym przykładem jest niedawna sytuacja w Warszawie, gdzie wzorem dziesiątek innych miast w całym kraju zaproponowano wprowadzenie zakazu sprzedaży alkoholu na wynos w godzinach nocnych. Podobny zakaz wprowadzony kilka lat temu w Krakowie już w pierwszym roku doprowadził do radykalnego spadku zachowań antyspołecznych i redukcji ilości związanych z nadmiernym spożyciem alkoholu interwencji policyjnych o trzydzieści procent a w dłuższej perspektywie odnotowano spadek o nawet 70%. Ale pomimo tego i podobnych przykładów z innych miast oraz faktu, że 80% z biorących udział w konsultacjach społecznych popiera wprowadzenie tych ograniczeń, mająca większość w radzie miasta KO z uporem godnym większej sprawy robi wszystko, aby ów zakaz – uderzający w interesy właścicieli sieci sklepów spożywczych i monopolowych – utrącić. W dyskusji pojawiają się coraz bardziej absurdalne argumenty, a moim ulubionym w tej materii jest tweet Leszka Balcerowicza, papieża polskiego neo-liberalizmu – który argumentuje, że wprowadzenie prohibicji w Rosji we wrześniu 1917 doprowadziło do znaczącego osłabienia caratu. Co byłoby faktycznie efektem, którego nikt nie mógł się spodziewać, biorąc pod uwagę, że carat w Rosji skończył się pół roku wcześniej po abdykacji Mikołaja II…
Fakt, że partia Donalda Tuska jest gotowa iść na zwarcie z elektoratem w sprawie, w której opinia społeczna jest jednoznaczna (a nie jest to jedyna tego typu sytuacja, że wspomnę tylko kwestie praw kobiet czy osób LGBT), pokazuje, że zdają sobie oni sprawę z tego, że jedyną istotną kwestią w polskiej polityce jest już dziś tylko to, kto jest „my” a kto „oni”. Jak na tym starym obrazku Janka Kozy, na którym jeden z kopiących leżącego ludzi pyta drugiego „nie boli go?” na co ów odpowiada „to nasz najtwardszy elektorat”. Tu własnie jesteśmy.
A oczywiście politycy nie są jedynymi, którzy nauczyli się tego, że Polska to taka po prostu gra, w której trzeba ugrać dla siebie ile się da, nie bacząc na nic co dzieje się dookoła. Po tym jak EU uwolniła fundusze z KPO, rząd zrobił wszystko, aby pieniądze te jak najszybciej zaczęły spływać do polskich przedsiębiorców, kosztem kontroli nad ich wydawaniem. Skończyło się to wielkim skandalem po tym, jak okazało się, że kreatywni przedsiębiorcy wykorzystywali fundusze na innowacje i dywersyfikację na zapewnianie sobie dochodu pasywnego albo kupowanie fikuśnych gadżetów. Wśród najsłynniejszych przypadków mieliśmy firmy cateringowe kupujące jachty pod charter, biznesmenów kupujących sobie mieszkania na wynajem czy niewielkie solarium za państwowe fundusze kupujące sobie ekspres do kawy, który miał uodpornić firmę na stresujące sytuacje. PiS oczywiście od razu zaatakował PO oskarżając ich o nadużycia, ale zapał do ataków przeszedł im szybko jak okazało się, że wśród samorządów rozdających w ten sposób pieniądze znalazły się również te, w których rządzi Prawo i Sprawiedliwość, a wielu działaczy PiS wspomagało cwaniaków oferując im „usługi konsultingowe” aby jeszcze skuteczniej mogli wysysać pieniądze z europejskiej kasy. W rezultacie skandal KPO przewalił się przez media i równie szybko jak się pojawił ustąpił miejsca nowym nagłówkom.
Co oczywiście nie powinno zaskakiwać, bo jednak atak Rosji na Polskę dokonany przy pomocy dronów to było wydarzenie znacznie wyższego kalibru. Z jednej strony reakcja Europy pokazała, że możemy liczyć na naszych europejskich partnerów (drony strącały wspólnie siły powietrzne Polski, Niderlandów i Włoch, a zaraz po ataku ze wszystkich stron zaczęły spływać oferty pomocy w postaci udostępniania nam do dyspozycji samolotów, systemów obrony przeciwlotniczej czy – jak w przypadku Czech – eskadry śmigłowców). Z drugiej jednak Rosja także nabiła tu sobie parę punktów, bo sytuacja z dronami dolała ognia do panoszącej się u nas na wielką skalę rosyjskiej dezinformacji. Tuż po ataku analizy pokazywały, że większość wypowiedzi w internecie (pamiętajmy, wypowiedzi w internecie to nie to samo co opinia Polaków, w większości są to ruskie trolle i boty!) obwiniało za atak dronów albo Ukrainę (która miała nas w ten sposób prowokować abyśmy wplątali się w „nie naszą” wojnę, albo jak na banderowskich polakożerców przystało, celowo nie strącała dronów lecących w naszym kierunku) albo – w przypadku papieżofranciszkowego modelu onucowatości – Polskę, która sama sobie jest winna, bo za bardzo szczekała na Rosję.
I choć przekaz rządowy był tu znacznie lepszy niż w przypadku wcześniejszych inkursji rosyjskich dronów i rakiet na nasz teren, które miały miejsce za czasów PiS, kiedy rząd Morawieckiego próbował zamiatać takie sprawy pod dywan, to i tu nie obyło się bez czkawki. Zdjęcia uszkodzonego domu wykorzystywane były przez konta dezinformacyjne albo poprzez umieszczanie ich w sfałszowanych screenach artykułów prasowych opisujących zniszczenia po nawałnicy kilka miesięcy wcześniej, albo podważając dominującą narrację, że zniszczenia nastąpiły w wyniku upadku drona – co okazało się akurat prawdą, bo dziś wiemy, że był to upadek rakiety wystrzelonej z jednego z samolotów, która uległa awarii.
Bo choć nasi dzielni piloci mogą radzić sobie dobrze ze strącaniem wrogich maszyn nad naszym niebem, a nasi agenci kontrwywiadu regularnie udaremniają próby rosyjskiego sabotażu we współpracy z naszymi europejskimi partnerami (ostatnio siatkę prorosyjskich terrorystów rozbili Litwini), jeśli chodzi o dezinformację albo rosyjskie maczanie palców w naszej polityce, nasz rząd wydaje się być bezradny jak dziecko we mgle. Jeśli w ogóle dotarło do niego jaka jest skala problemu.
Bo to nie chodzi tylko o ruskie trolle na Twitterze. Jeśli przyjrzymy się niedawnym wyborom prezydenckim, to nasuwają się pewne oczywiste pytania: jak to jest, że popularny youtuber identyfikujący się jako dziennikarz ledwo zebrał wymagane 100 000 podpisów, a szerzej nieznany prorosyjski aktywista Maciej Maciak, którego obecność w mediach ograniczała się głównie do bycia częstym gościem w stacji radiowej pompującej białoruską propagandę, nie miał problemu z dostarczeniem tych podpisów, choć praktycznie nie dysponował żadnymi strukturami ani nie prowadził żadnej kampanii? Czy to nie dziwne, że człowiek, któremu nie udało się zostać nie tylko burmistrzem ale nawet radnym w swoim ojczystym Włocławku, był w stanie stanąć do walki o miejsce w pałacu prezydenckim jak równy z równym z politykami mającymi za sobą finanse i struktury największych partii na naszej scenie? I gdzie podziali się ci wszyscy podpisujący się na jego listach, skoro po całej kampanii, obecności Maciaka w mediach i udziale w debatach głos oddało na niego nieco ponad 36 000 wyborców?
I dlaczego nikogo nie dziwi fakt, że Joanna Senyszyn, nieco wyblakła już gwiazda postkomunistycznej lewicy, która dwa lata temu nie zdołała zebrać 2000 podpisów wymaganych aby wystawić swoją kandydaturę w wyborach do senatu, dziś rzutem na taśmę była w stanie dostarczyć pięćdziesiąt razy więcej podpisów i w ostatniej chwili dołączyć do wyścigu o prezydencki stołek? I czy to, że jej partner biznesowy, Dariusz Cychol, jest znany ze swojej głośnej obrony oskarżonego o szpiegostwo na rzecz Rosji Mateusza Piskorskiego może mieć coś z tym wspólnego?
To są z pewnością pytania, na które odpowiedzi chciałoby usłyszeć wielu Polaków. Przynajmniej tych, którzy nie zatracili się jeszcze całkowicie w kibicowaniu przepychankom „naszych” z „tamtymi”.
Tekst powstał dla portalu Britske Listy
Zdjęcie drona: Policja ukraińska (CC 4.0)