Pamiętacie te kelnerskie nagrania, które pomogły PiS wygrać wybory? Cała kampania w 2015 obracała się wokół tego, co kto powiedział na tych taśmach nagranych przez, jak dziś wiemy, ludzi mający niejasne kontakty z Rosją. Jak pisaliśmy w portalu Britské Listy cztery lata temu (wersja polska tutaj) cała afera była sztucznie nakręcana przez PiS pomimo tego, że uchwyceni na taśmach politycy Platformy nie mówili niczego szczególnie szokującego. Dlatego to, co udało nam się zapamiętać z tych nagrań to to, że Sikorski jadł ośmiorniczki, a Bieńkowska mówiła, że eksperci to nie są idioci, którzy zgodziliby się pracować dla rządu za 6000 złotych. PiS wmawiał wtedy Polakom że świadczy to o tym, jak oderwane od codziennego życia są polskie elity.
Kliknij TUTAJ aby przeczytać poprzedni odcinek cyklu.
Kliknij TUTAJ aby zobaczyć listę wszystkich dotychczasowych felietonów.
Raczej nikt nie spodziewał się, że sprawa tych nagrań jeszcze powróci. I że faktycznie pokaże, że niektórzy z nagranych są jak najbardziej oderwani od codziennej polskiej rzeczywistości. I że tym kimś będzie dzisiejszy PiSowski premier Mateusz Morawiecki. Był on wtedy prominentnym bankowcem, ale również doradcą Donalda Tuska, dlatego również uczestniczył w spotkaniach polityków Platformy i innych osób z otoczenia ówczesnego obozu rządzącego. Z zeznań odpowiadających za nielegalne nagrania kelnerów wynika, że jest parę spraw, z których wypadałoby się przynajmniej wytłumaczyć.
Po pierwsze, pojawiają się wzmianki o tym, że Morawiecki uwikłany był w jakieś podejrzane biznesy – kredyty czy zakupy nieruchomości na słupy. Po drugie – okazało się, że chętnie szasta pięniędzmi swojego banku żeby pomóc swoim politycznym kolegom: na jednym z nagrań dyskutowana jest sytuacja jednego z byłych ministrów. Wygląda na to, że Bieńkowska miała rację i rządowe pensje nie stanowią zachęty dla fachowców, bo Morawiecki z kolegami dyskutuje o tym, jak to niskie pensje nie pozwalają utrzymać fachowców na rządowych stanowiskach. Według bynajmniej-nie-oderwanych-od-zwykłych-Polaków znajomych Morawieckiego pensje rzędy 10 000 złotych to pensje głodowe. Zapewne dlatego do polityki idą albo tacy, jak Morawiecki, którzy pieniądze już mają, albo tacy, którzy poza polityką nie mają szans na takie zarobki – jak były minister Grad, który prosił o to, żeby zrobić go członkiem rady nadzorczej jakiegoś funduszu emerytalnego czy coś. Niestety nie posiadał po temu stosownych kwalifikacji ani doświadczenia, ale na szczęście Morawiecki jest dobrym kolegą i nie zostawi kumpla w potrzebie: “Ma jakąś fundację, stowarzyszenie albo firmę? Zapytajcie go tak po cichu. Ja bym spróbował tak bardziej jednorazowo. Pięć dych czy siedem, czy stówkę mu damy na jakieś badania czy na coś.” Fajnie. Panie premierze, mógłbym też dostać stówkę “na jakieś badania czy na coś?”
Okazuje się jednak, że w dziedzinie załatwiania znajomemu możliwości zarobienia parudziesięciu tysięcy złotych bywają jeszcze większe wyzwania. Na jednym z innych nagrań przedmiotem rozmów jest Przemysław Czarnecki, syn europosła PiS znanego również jako człowiek-wazelina. Okazuje się że po tym, jak załatwiono mu wakacyjną fuchę w banku, podczas której sam prezes “pracował nad jego CV” a jego bezpośrednia podwładna dostała za zadanie przyuczenie młodego Czarneckiego do tego, żeby był w stanie wykonywać jakąkolwiek pracę (nasz Przemuś ma tylko maturę i nie bardzo może pochwalić się jakimś sensownym doświadczeniem zawodowym), młody protegowany nie był chętny do tego, aby dalej pracować w bankowości. Najwyraźniej wykonywanie pracy za pieniądze nie jest tym, czym chciałby zajmować się w życiu. Szczególnie że, jak poinformował jego ojciec, który również dał się nagrać (pewnie się spodziewał, że to nagranie prędzej czy później znajdzie sie w telewizji, a takiej okazji Ryszard Czarnecki nie przepuszcza NIGDY), owe pieniądze były znacznie poniżej oczekiwań takiej wschodzącej gwiazdy bankowości jak jego syn. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło, Przemysław Czarnecki został posłem PiS i wszystko, co musi teraz robić, to raz na jakiś czas nacisnąć parę guzików tak, jak każe mu prezes Kaczyński.
Ale nagrania te nie są kłopotem dla Morawieckiego tylko dlatego, że pokazują go jako oderwanego od życia zwykłych ludzi bogacza za kulisami robiącego z kolegami jakieś ciemne interesy. Co najmniej równie istotne jest to, że pokazują go jako kompletnego hipokrytę. Na tych nagraniach wyraża on opinię, że dalszy ekonomiczny wzrost nie jest możliwy i nigdy nie będzie możliwe, żeby wszyscy ludzie osiągnęli taki dobrobyt, jakim cieszyli się w ostatnich dekadach mieszkańcy Europy Zachodniej. Według niego ludzie nie mogą spodziewać się długiego życia i przyzwoitej emerytury, darmowe szkolnictwo i służba zdrowia też nie są dane na zawsze. Oczekiwanie tych rzeczy, jego zdaniem, doprowadzi do wojny, szczególnie że na łodziach przypłyną do nas imigranci z jeszcze biedniejszych krajów, do których “będziemy strzelać”.
Tymczasem dziś Morawiecki jako premier jeździ po kraju i wciska ludziom, że dzięki PiS wszyscy będziemy młodzi, zdrowi i bogaci, a opozycja, która zwracała uwagę że Polskę nie stać na nieprzemyślane rozdawnictwo państwowych pieniędzy takie jak program 500+ nie mieli racji. Który Morawiecki jest prawdziwy – ten, który jedzie z Kaczyńskim na Podkarpacie i mówi, że Polacy mają prawo do godnego życia i będziemy mieć tam “drugą Bawarię” czy ten, który dyskutując ze znajomymi w drogiej restauracji uważa, że ciemny lud po prostu powinien zapomnieć o ambicjach i “zapierdalać za miskę ryżu”, bo tak jak w czasach powojennych jest to jedyny sposób na to, żeby dalej pchać do przodu ekonomię, z której śmietankę spijać będzie Morawiecki, jego koledzy i ich leniwi synkowie? Ktoś tu jest kłamcą, albo, jak to się teraz modnie nazywa, “perekińczykiem”…
Bo samego Morawieckiego jakoś dziwnie nigdy zapierdalanie za miskę ryżu nie pociągało. Przez dekadę w bankowości zarobił grubo ponad 35 000 000 zł. W jeden dzień wyciągał tyle, ile najlepsi eksperci pracujący dla rządu. Dzięki tym taśmom jednak zrozumieliśmy, co łączy tego bogacza z elit ze zwalczającym je (przynajmniej teoretycznie) PiSem:
– po pierwsze, Morawiecki już swoje zarobił, więc stać go na to, żeby się bawić w politykę.
– po drugie, jest kłamcą i hipokrytą. Dla takich ludzi PiS jest środowiskiem naturalnym.
Tymczasem nagrania kelnerów nie były jedynym odświeżonym wydarzeniem w ostatnim tygodniu. Znowu głośno zrobiło się także o Tadeuszu Rydzyku, którego fundacja w ostatnim roku otrzymała z Ministerstwa Sprawiedliwości 787 000 zł na przeciwdziałanie przestępczości i postanowiła wydać te pieniądze między innymi produkcję programów TV Trwam czy koncert w filharmonii. W najlepszym przypadku to dość niekonwencjonalne podejście do walki z przestępczością, ale ministerstwo nie widzi w tym nic złego i w tym roku również duża kasa przypadnie Rydzykowi (oraz, oczywiście, szeregowi innych instytucji i organizacji powiązanych z Kościołem).
W zeszłym tygodniu powróciłem też do tematu jeżdżących jak kompletni debile kierowców rządowych limuzyn. Najwyraźniej miałem przeczucie, że znowu stanie się to tematem, bo w tym tygodniu jeden z pojazdów prezydenckiej kolumny potrącił na pasach dziecko. Na szczęście 10-latek nie odniósł poważniejszych obrażeń. Zapewne dlatego, że samochód potrącił dziecko “delikatnie”, jak poinformował nas prezydencki rzecznik. Wspaniały człowiek ten prezydent, tylko delikatnie potrącił dziecko. A MÓGŁ ZABIĆ!
Pojawiła się także kolejna informacja dotycząca kobiet które podczas zeszłorocznego Marszu Niepodległości protestowały przeciwko udziałowi w nim neo-nazistów i zostały przez nich pobite. Dwa tygodnie temu dowiedziały się one, że sprawa została umorzona, bo pomimo tego, że prokuratura nie przesłuchała żadnego z atakujących, jest przekonana, że nie chcieli oni ich pobić, a jedynie “wyrażali swoje niezadowolenie”. Tymczasem same kobiety ukarano 200-złotową grzywną za przeszkadzanie w legalnym zgromadzeniu. Czyli tak to wygląda w Polsce pod rządami PiS: jeśli wyrażasz swoje niezadowolenie w sposób pacyfistyczny, siadając na trasie przemarszu neonazistów, zostaniesz przykładnie ukarany przez sąd. Jeśli jednak niezadowolenie wyrazisz przez bicie, kopanie, obrażanie i opluwanie swoich adwersarzy, wtedy sprawa do sądu nawet nie dotrze, bo zostanie utrącona na poziomie prokuratury…
Wraz z rozpoczęciem nowego sezonu polowań powrócił także problem myśliwych, walących ze swoich pukawek na prawo i lewo jak popadnie. Nie trzeba było czekać na pierwszy wypadek – w Zachodniopomorskim jadąca drogą wojewódzką kobieta została postrzelona w obie nogi przez polującego w pobliżu myśliwego. Na szczęście obrażenia nie zagrażały życiu i wkrótce opuści szpital. Mniej szczęścia miał pasący się na pastwisku w centralnej Polsce byk, którego myśliwi “pozyskali” znacznie bardziej skutecznie… A sezon dopiero się zaczyna: ile jeszcze takich wypadków musi się zdarzyć, żeby rządzący tym krajem wreszcie przeciwstawili się myśliwskiemu lobby i, na tyle, na ile to możliwe, ucywilizowali tą barbarzyńską rozrywkę?
Zaostrza się także walka na froncie aborcyjnym. We Wrocławiu lokalni prawicowi aktywiści oblepili przystanki komunikacji miejskiej naklejkami ze zdjęciami płodów. Aby upewnić się, że zostaną one na miejscu, pod naklejkami ukryto ostrza z maszynek do golenia, dzięki czemu próbujący je usunąć narażeni są na poważne uszkodzenia ciała.
Również wśród prawicowych publicystów widać postępy – choć, jak nietrudno zgadnąć, raczej w tym, jak nisko można upaść. Rok temu pisaliśmy o skandalu z telewizyjki internetowej Marcina Roli, kiedy to prawicowy ekspert analizował protesty kobiet i doszedł do wniosku, że maszerują one z transparentami bo są za brzydkie na to, żeby ktokolwiek chciał je ruchać. Tym razem idiotę zrobił z siebie inny idol prawicy, Stanisław Michalkiewicz komentując sprawę przyznania ofierze molestowania przez duchownego katolickiego rekordowego odszkodowania od Kościoła. Według niego jest to kolejny przykład idiotyzmu polskich sądów a wydająca wyrok sędzina powinna zostać zbadana przez weterynarzy. Jeśli zaś chodzi o sam wyrok: “dostać milion złotych, za to, że ktoś kiedyś wsadził rękę pod spódniczkę, no któż by nie chciał. Wiele pań za znacznie mniejsze pieniądze spódniczki podciąga, a tutaj milion złotych i dożywotnia renta. Skutki społeczne tego wyroku będą bardzo daleko idące – podkreślał Michalkiewicz. – Jestem pewien, że jedna panienka przez drugą, będą sobie przypominać, jak to były molestowane (…) Miliona złotych to taka panienka jedna z drugą przez całe życie może nie zarobić, a tutaj za jednego sztosa. No to żadne k*rwy nie są tak wynagradzane na całym świecie. Nie wiem jak nasz biedny kraj to wytrzyma. Najwyraźniej umknęło mu, że odszkodowanie ma płacić nie państwo a Kościół. Ale co się dziwić, dla prawicy w Polsce nie ma różnicy między jednym a drugim…
Ofiary księżowskiej pedofilii nie są jednak jedynymi, którzy domagają się milionów. Andrzej Sapkowski, popularny autor książek fantasy, pozywa CD Projekt Red, studio, które wypuściło serię gier dziejących się w stworzonym przez niego świecie Wiedźminów. “Wiedźmin 3: Dziki Gon” okazał się jedną z najlepszych gier ostatnich lat – w 2015 przyznano mu 160 tytułów “Gra Roku” (drugi w klasyfikacji Fallout 4 może pochwalić się tylko 36-cioma takimi tytułami) i stał się światowym przebojem i jednym z większych polskich hitów eksportowych ostatnich lat. Sam Sapkowski, który znany jest z tego, że nie uważa gier komputerowych za rozrywkę dla ludzi inteligentnych, zapewne ma bardzo optymistyczne szacunki procentu debili w społeczeństwie, więc, nie spodziewając się sukcesu, zrzekł się udziału w zyskach na rzecz jednorazowej wypłaty z góry – podobno dostał 35 000 złotych. Tymczasem gry o Wiedźminie Geralcie i jego przyjaciółkach czarodziejkach zarobiły już miliard złotych, przy okazji nakręcając sprzedaż książek Sapkowskiego na całym świecie i zachęcając Netflix do wyprodukowaniu serialu na podstawie sagi o Geralcie. Jednak to mu nie wystarcza – postanowił zmienić zawartą dawno temu umowę i żąda również 60 000 000 zł od CD Project Red. Mam nadzieję, że pomysłu nie podejrzy Kościół Katolicki, bo głośny film Smarzowskiego o Klerze (pisaliśmy o nim w poprzednich odcinkach cyklu) także bije wszelkie rekordy i zarobił już 10 000 000 na czysto…
Tymczasem niech te wielkie pieniądze nie przesłonią nam faktu, że zbliżają się wybory samorządowe. Będą to pierwsze wybory przeprowadzane po tym, jak PiS zreformował prawo wyborcze, co powoduje, że niektórzy są nieco skonfundowani, szczególnie, że opozycja ostrzega, że zmiany mogą ułatwić fałszowanie ich po kryjomu. Niesłusznie – bo najwyraźniej wyborów fałszować nie będzie trzeba.
W gazetce rozesłanej wyborcom przez Tomasza Nygę, kandydata na burmistrza Bierunia, zamieszczono instrukcję głosowania, tłumaczącą wyborcom co mają zrobić, aby ich głos był ważny:
Brzmi nieskomplikowanie. Ja się tylko zastanawiam: kto decyduje o tym, który kandydat będzie tym jedynym, przy którym można będzie postawić krzyżyk bez obawy o to, że nasz głos będzie nieważny?
Tekst powstał dla portalu Britske Listy
Zdjęcie Stanisława Michalkiewicza: MEDIA WNET via Flickr (CC 2.0)
Zdjęcie ulotki: autor nieznany
(znalezione na Twitterze, użyte w celach informacyjnych).