Wojna polsko-polska pod flagą biało-czerwoną

W najbliższą niedzielę na ulice Wrocławia wylegną tłumnie miłośnicy biegania. Doroczny maraton budzi emocje nie tylko biegaczy, ale także zwyczajnych mieszkańców miasta. Nie będą to jednak emocje sportowe. Jak zwykle wrocławskie fora internetowe rozgrzewają się od emocji ludzi utyskujących na to, że organizacja imprezy po raz kolejny doprowadza do paraliżu miasta. A można przecież inaczej. Ale czy to nie o to właśnie chodzi?

Fot. Adrian Grycuk Wikipedia

Trasa wrocławskiego maratonu poprowadzona jest głównymi ulicami miasta, przecina lub blokuje wielokrotnie najważniejsze jego arterie, obwodnicę śródmiejską i większość linii tramwajowych. Miałem kiedyś przyjemność mieszkania na osiedlu, które przez maraton było całkowicie odcinane od świata. Jedyną fizyczną możliwością wyjazdu z zamkniętego na pół dnia osiedla był przejazd z pogwałceniem wszystkich przepisów, alejką jednego z otaczającego osiedle parków. Nikogo chyba nie zdziwi fakt, że w owym parku usadowiła się – nie widywana na co dzień w tych okolicach miasta – brygada Straży Miejskiej, z dziką radością wlepiająca zdesperowanym kierowcom mandaty. Wówczas argumentem było, że „miasto nie ma obwodnicy, więc inaczej się nie da”. Minęło wiele lat, miasto posiada już prawie kompletną obwodnicę śródmiejską, obwodnicę autostradową od zachodu i objazd od wschodu, a osiedle Grabiszynek w najbliższą niedzielę znów będzie odcięte od świata przez cały poranek.

Tymczasem to przecież nie musi tak być. Wystarczy odrobina dobrych chęci ze strony organizatorów (lub być może większego szacunku dla swoich mieszkańców ze strony miejskiego magistratu stawiającego organizatorom wymogi) i impreza może odbyć się w sposób, nie paraliżujący całkowicie komunikacji w wielkim mieście, w którym lwia część z jego 700 000 mieszkańców nie tylko nie interesuje się masowym bieganiem ale i ma swoje ważne sprawy do załatwienia. W Glasgow trasa dorocznej imprezy biegaczy, tak jak we Wrocławiu, rozpoczyna się w ścisłym centrum miasta. Wkrótce po starcie uczestnicy wbiegają na autostradę, która z tej okazji zamykana jest na kilkanaście minut (bo peleton nie jest jeszcze aż tak rozciągnięty). Następnie trasa wiedzie drugorzędną arterią posiadającą liczne alternatywy, a potem biegacze wbiegają do parku. Obiegnąwszy go dookoła, przeskakują wiaduktem nad autostradą do kolejnego, po czym znów wkraczają na ulicę miasta. Przebiegają mi pod oknem, udając się ponownie w kierunku centrum, gdzie końcówka wiedzie przez (pustawe w weekend) tereny przemysłowe, następnie kolejny park i bulwary nad rzeką, aby dotrzeć do mety usadowionej na Glasgow Green. W rezultacie końcówka maratonu, podczas której biegacze są najbardziej rozciągnięci, praktycznie zupełnie nie wpływa na życie miasta (zamknięta jest tylko jedna ulica).

Powstaje pytanie: dlaczego we Wrocławiu, mieście pełnym pięknych parków i bulwarów nad Odrą nie jest możliwe poprowadzenie trasy tak, aby nie sparaliżować miasto? Czy chodzi tu o tradycyjny polski „niedasieizm” czy może o coś innego?

Po 10 latach śledzenia bojów o maraton na wrocławskich forach internetowych wydaje mi się, że chodzi jednak o coś więcej niż „niedasieizm”. Z lektury corocznych dyskusji wyłania się portret maratończyka – bojownika, który jest lepszy od innych, bo biega. Z wielką wytrwałością odpowiada on na posty niezadowolonych z organizacji imprezy wrocławian. Od wypowiedzi łagodnych w rodzaju „ten, kto nigdy nie biegał w maratonach nie zrozumie jakie to jest uczucie, więc trudno wymagać żebyście nas rozumieli, to jest wspaniałe uczucie i dlatego musicie cierpieć” przechodzi do odpowiadania na pytanie „czy naprawdę maraton musi zakorkować całe miasto?”.

„O to właśnie chodzi, żeby korkować całe miasto. Chociaż w ten jeden dzień niech będzie ono zakorkowane przez ludzi a nie samochody. Czy akurat tego dnia, w tych godzinach, aż tylu ludzi musi gdzieś jechać. Bez przesady. Rozumiem, są wyjątki i wypadki losowe, ale większość po prostu chce jechać do któregoś centrum handlowego (tak jakby nie można było tego zrobić później albo innego dnia)” – odpowiadał w roku 2005 na wrocławskim forum gazety.pl niejaki Nam. Co typowe, wie on doskonale, że dyskusja jest bezpodstawna, bo narzekający na zablokowanie miasta oponenci wcale nie muszą jechać tam, gdzie twierdzą że muszą. Nam jest ponadto, jest oświecony ideą maratonu, a zatem wie lepiej.

W tym momencie dyskusja niezmiennie zbacza na utartą przez lata ścieżkę, w której zwolennicy odbijają wszystkie argumenty przeciwników, wykazując skrajny brak szacunku dla potrzeb innych ludzi. Chciałeś jechać za miasto a nie mogłeś wyjechać z osiedla? Nic ci się nie stanie jak pojedziesz kiedy indziej, a w ten dzień będziesz dopingował maratończyków. Chciałeś pojechać na zakupy a utknąłeś w korku? Spędź niedzielę z rodziną, dopingując maratończyków, zakupy w niedzielę są be. Musisz pracować? Oj, znowu was tak dużo nie ma, żeby to był jakiś problem. Jak chwilę postoisz w korku i podopingujesz maratończyków to ci się nic nie stanie. Spóźniłeś się na samolot? Twoja wina, jakbyś nie był taki zacofany tylko maratońsko uświadomiony, to wcześniej zapoznałbyś się z komunikatami organizatorów i jeśli to konieczne, kupił bilet na inny dzień. I tak dalej i tak dalej. Dyskusja rozkręca się, choć przeciwnicy maratonu wciąż podają te same kilka oczywistych argumentów, na które nie mogą doczekać się odpowiedzi. Zamiast tego dostaje im się od „nietolerancyjnych” „zacofanych ludzi, nie zdających sobie sprawy z wagi promocji zdrowego trybu życia” czy  od „grubasów, którym dupy przyrosły do foteli samochodów” (tak jakby tramwaje i autobusy nie stały w dzień maratonu w korkach ze wszystkimi).

Prześledzenie takiej dyskusji, z dowolnego roku, pozwala zauważyć pewną prawidłowość. Zwolennicy maratonu nie są skłonni do żadnych ustępstw na rzecz przejezdności miasta. Wydają się czerpać dziką radość właśnie z tego, że biegnąc blokują innych i paraliżują życie Wrocławian. Pomimo tego, że przez lata wrocławski maraton rozpoczynał się w odległej o około 30 km Sobótce i jego uczestnicy wbiegali do miasta dopiero pod koniec pokonanej w pięknych okolicznościach przyrody trasy, dziś takie rozwiązanie jest nie do przyjęcia. Bo nie tylko o to chodzi, żeby biegać. Tu chodzi o mentalne pokazanie środkowego palca tym, którzy nie biegają.

Wydaje się to być elementem szerszej układanki. W Polsce każda grupa społeczna miast dążyć do pokojowego współistnienia z innymi, stara się od nich jaskrawo odróżnić i pokazać im mentalnego „fucka”, pławiąc się w poczuciu własnej wyższości. Podobne nastawienie jak wśród czerpiących radość z utrudniania innym życia można zaobserwować wśród uczestników Masy Krytycznej – comiesięcznego masowego przejazdu rowerzystów przez miasto, mającego na celu pokazanie „patrzcie ilu nas jest”. Nic w tym złego i fajnie, kiedy kolorowy peleton rowerzystów jedzie przez miasto, uśmiechając się do przechodniów i odwzajemniając uśmiechy kierowców. Taką Masę widziałem kiedyś w Londynie. W Polskim wydaniu nie chodzi jednak o pokazanie „jest nas wielu i korzystamy z ulic miasta razem z wami, bądźcie dla nas życzliwi”. Polska Masa Krytyczna przebiega pod hasłem „jest nas wielu, robimy co chcemy i możecie nam skoczyć” i przypomina bardziej przemarsz gromady kiboli niż sympatyczną imprezę dla całej rodziny.

Wrocławską Masę Krytyczną obserwowałem od początku jej istnienia do momentu mojej emigracji. Wesoła impreza szybko zamieniła się w przejazd przez miasto nieskładnej watahy, za nic mającej przepisy ruchu drogowego, szacunek dla innych i prowokującej zirytowanych kierowców do agresywnych zachowań. Nic tak dobrze nie pomaga na stworzenie ikony rowerowego męczennika, jak przepychanka z kierowcą, a potem pyskówka z policją, próbującą opanować jadącą w godzinach piątkowego popołudniowego szczytu całą szerokości jezdni, chodników i trawników nieskładną watahę. Około 10 lat temu dołączyłem do wrocławskiej Masy, aby napisać o niej reportaż i pytałem jej organizatorów i co aktywniejszych bywalców, czy żądając poszanowania swoich praw na drodze nie powinni najpierw zadbać o przestrzeganie prawa ze swojej strony. Odpowiedzi zawsze były nie na temat, ograniczały się do podania przykładów działań „wrogów”, takich jak agresywni kierowcy czyhający na życie cyklistów czy rozsypujący złośliwie szkło na ścieżkach rowerowych emeryci, ale za to wszystkie wpisywały się w schemat „a u was biją Murzynów”.

Zapytany wprost o to, dlaczego jego rower nie posiada wymaganego przepisami oświetlenia i dzwonka znany wrocławski działacz rowerowy zwyczajnie się obraził i odmówił dalszej rozmowy. W rezultacie masa, przynosząca odwrotne skutki od zamierzonych, bo jedynie zwiększająca animozję między wrocławskimi kierowcami i rowerzystami, umarła śmiercią naturalną po tym, jak w pewien piątek na placu Bema stawiło się jedynie 7 osób. Od pewnego jednak czasu idea odżywa, bo dorosło nowe pokolenie, nie pamiętające tego, co działo się 10 lat temu i cała sytuacja zaczyna się od nowa: łamiąca wszelkie przepisy grupa rowerzystów złośliwie blokuje kierowców, przez co zostaje zatrzymana przez policję a następnie w lokalnej prasie i internecie zaczyna się obrzucanie wszystkiego i wszystkich błotem przez wrocławskich rowerowych aktywistów.

Przykładów tego, że dyskusja, wzajemny szacunek i współistnienie są w Polsce towarem deficytowym w internecie znajdziemy na pęczki. Nie kończące się dyskusje „TIRowcy kontra kierowcy małych” „Lemingi vs Pisiory” „Humaniści vs ścisłowcy”, „lewaki vs prawaki” „padlinożercy vs trawożercy” powodują, że każda z grup zamyka się w getcie „swoich”, gdzie niczym w towarzystwie wzajemnej adoracji utwierdzają się w przekonaniu o własnej wyższości. Od czasu do czasu wypuszczają się jedynie na tereny „dzikich” żeby potrollować, „poczytać prawicową/lewicową/wegetariańską prasę dla beki”, albo zwyczajnie poprawić sobie samopoczucie poprzez obrzucenie paru osób wyzwiskami.

Jednak problem ten nie ogranicza się jedynie do internetu – życie wirtualne zwyczajnie skupia jak soczewka problemy świata rzeczywistego. Wystarczy przejść się po nowo budowanych osiedlach, których mieszkańcy, uważając się za „tych lepszych” otaczają swoje „apartamentowce dla wybranych” wysokim płotem. Ponieważ jednak za lepszych uważają się wszyscy, płotem ogradza się prawie każde nowo powstałe osiedle, co w rezultacie powoduje, że zwykłe wyjście do sklepu po bułki wiąże się z lawirowaniem w labiryncie płotów i zasieków, pod czujnym okiem wszechobecnych kamer ochrony. Także na wsiach i przedmieściach nikt nie przejmuje się sąsiadami i radosna twórczość naszych inwestorów budowlanych czy właścicieli powierzchni reklamowych aż kłuje w oczy. Ale przecież im wolno, oni mają firmę czy dom, i jak się komuś nie podoba, że wielki pan pomalował sobie dom w centrum zabytkowej wsi na różowo to jego problem. To samo można zaobserwować na drogach, gdzie każdy posiadacz zdezelowanego kilkunastoletniego Golfa uważa się za będącego ponad takie drobiazgi jak kodeks drogowy. A już ktoś, kto jest pewien swojej bezkarności – tak jak chroniący się za imunitetem Jacek Kurski – za nic ma zdrowie i życie innych ludzi, lawirując wśród plebsu z prędkościami, jakich nie powstydziłby się sam Robert Kubica.

Nie doczekamy chyba także racjonalnych dyskusji – czy to na tematy polityczne czy na przykład religijne. Jakim szokiem kulturowym dla kogoś słuchającego na co dzień BBC 4 jest kontakt z polskimi mediami, gdzie mamy albo grupę spoconych krawaciarzy wrzeszczących „ja panu nie przerywałem” i nieudolnie próbującego zapanować nad nimi dziennikarza, albo wulgarną i chamską posłankę Pawłowicz z jednej strony i tanie happeningi Palikota z drugiej. Również dyskusja na tematy religijne jest niemożliwa, bo z obu stron brakuje szacunku dla poglądów drugiej strony.   Ateiści czują się w Polsce osaczeni przez „katotaliban” i nie pozostaje im nic innego jak atakować „katooszołomów”, natomiast katolicy, wspierani (w swoim wyobrażeniu) siłą samego Najwyższego, w zacietrzewieniu zapominają o jego naukach i nakazach miłości bliźniego. A ci z przedstawicieli Kościoła, którzy ośmielą się okazać szacunek ludziom o innych poglądach dostają zakaz wypowiadania się publicznie albo, kiedy to niemożliwe, bo mówiącym „niewygodne rzeczy” jest sam papież, ich słowa składane są na karb zmęczenia lub przejęzyczenia.

Polacy zdolni są do wielkich czynów. Wielkie narodowe zrywy, akcje charytatywne w rodzaju WOŚP czy obrona miast i wsi przed powodzią w 1997 są przykładem tego, jak wiele moglibyśmy zdziałać, gdybyśmy potrafili pomimo dzielących nas różnic uszanować drugiego człowieka i wspólnie z nim budować lepszy świat. Wydaje się jednak, że zwyczajne, codzienne konstruktywne działanie na rzecz lepszej przyszłości jest naszym problemem nie od dziś. Cała nasza energia wydaje się skupiać na pielęgnowaniu poczucia własnej wyższości i urazów do „tych gorszych”. Podobno istnieje francuskie przysłowie mówiące „trzech Polaków – cztery partie polityczne”. Dodajmy do tego to, że każdy, kto ma choć odrobinę nawet chwilowej władzy nad innymi czuje się od razu lepszy i postanawia to jaskrawo demonstrować („Nie mamy waszego płaszcza i co nam zrobicie” mówił nawet barejowski szatniarz). Staje się jasne, dlaczego w Polsce tak trudno jest zbudować cokolwiek trwałego. Ale „tych lepszych” to nie męczy po nocach. To przecież nie ich wina. Oni są lepsi, i robią wszystko jak trzeba. Za wszystkie nasze porażki odpowiadają ci inni, Ruscy, Niemcy, komuna, druga wojna światowa, zdrada w Jałcie, Żydzi, ubecja, Tusk, Pisiory, komuchy, ukryta opcja niemiecka, młodzież „nie ta co kiedyś” i kierowcy ciężarówek wiozący śmierć. Wszyscy, tylko nie my.

Zgoda buduje – mówił podczas kampanii wyborczej nasz prezydent. Problem w tym, że większość Polaków jest zgodna co do jednego „Ja jestem mądry, a sąsiad jest kretynem, więc muszę ciulowi pokazać jak żyje szlachta”. Na takiej zgodzie daleko nie zajedziemy.


Tekst ukazał się w portalu gazetae.com

Comments

comments