Dziś po raz pierwszy od dwóch tygodni (miałem kwarantanne) wyszedłem z domu. Odwiedziłem aptekę, supermarket i polski sklep, zawiozłem też zakupy koleżance, która chora siedzi w domu. W internecie widziałem te wszystkie memy i zdjęcia o pustym mieście, spodziewałem się więc, że ta wyprawa będzie czymś w stylu scen z filmu “I am a legend” z Willem Smithem. Nic z tego. To miasto nie przejmuje się zagrożeniem.
Owszem, są jakieś próby dbania o bezpieczeństwo. W aptece na przykład można wejść tylko do połowy, dalszą część odgradza taśma. Dzięki temu sprzedawca stoi o ponad trzy metry od nas. Super, tylko co z tego, kiedy i tak musi do mnie podejść z terminalem aby przyjąć płatność i przekazać mi moje leki? Nie miał na sobie maseczki ani rękawiczek…
Przed supermarketem kolejka. Jedna osoba wychodzi, kolejna może wejść do wewnątrz. Ludzie trzymają się generalnie na dystans. Niektórzy mają rękawiczki czy maseczki, ale niewielu. Z obsługi sklepu w maseczce nie widziałem nikogo, nawet nie wszyscy mieli lateksowe rękawiczki.
Kiedy krążyłem pomiędzy półkami uwagę moją zwróciły osoby w pełnym rynsztunku – maseczki, rękawiczki… Jedna to para z dziećmi, druga to starsza kobieta z córką i wnuczką. Pomyślałem sobie “no, przynajmniej niektórzy biorą zalecenia ekspertów poważnie”. Chwilę później okazało się, że obie rodziny są spokrewnione i nie widziały się od tygodni więc… pozdejmowali maseczki i zaczęli się ściskać i obcałowywać. Chciało mi się krzyczeć.
Jeśli chodzi o sam sklep, to zaopatrzenie było dość przyzwoite. Brakowało tego czy owego, ale właściwie wszystko udało mi się kupić, choć niektóre produkty (jak soki) były limitowane do trzech sztuk. Nie koniec świata, najwyżej wersja demo no-deal Brexitu. Kasjerka która mnie obsługiwała w normalnej, odsłoniętej kasie, nie miała nawet rękawiczek.
Jeżdżąc samochodem po mieście nie ma się poczucia jakiegoś stanu wyjątkowego. Owszem, ruch był niewielki – typowy raczej dla niedzielnego poranka niż piątkowego popołudnia. Jedynym znacznikiem sytuacji były wyświetlane nad autostradą napisy “ZOSTAŃ W DOMU, WSPIERAJ SŁUŻBĘ ZDROWIA, RATUJ ŻYCIA”. Na chodnikach mnóstwo pieszych – spacerowiczów, biegaczy, rodzin z dziećmi. Nie brakowało też rowerzystów. Przejeżdżając koło dwóch parków zwróciłem uwagę na to, że było w nich nawet tłoczno. Dzieci bawiły się w grupkach, mamuśki plotkowały obsiadłwszy pobliskie ławki – dzień jak co dzień.
Jedyne miejsce, które wydawało się brać sytuację poważnie to mój osiedlowy sklep polski. Cała załoga w maskach i rękawiczkach uważnie przestrzegała zalecanej odległości. Zwrócili nawet uwagę drugiemu klientowi, który stanął zbyt blisko mnie. Wybór był mniejszy niż zwykle – szczególnie w dziale wędlin i nabiału. Właścicielka powiedziała mi, że zamówiła mniej niż zwykle, bo z racji że jej pracownica już jest na kwarantannie musi brać pod uwagę, że jeśli i ją coś dopadnie, sklep będzie musiał zostać zamknięty a nie chciała, żeby w takim przypadku zbyt dużo towaru się zmarnowało. Ale na rozmowę nie było zbyt wiele czasu – poza obsługiwaniem mnie trzeba było kompletować zamówienia z dostawą do ludzi, którzy z powodu epidemii nie mogli wyjść z domu.
Mamy rodzinę w Polsce i we Włoszech. Wiemy z pierwszej ręki co dzieje się w tamtych krajach. We Włoszech sytuacja jest wręcz tragiczna, Polska ma jeszcze najgorsze przed sobą, ale, co nietypowe dla naszego narodu, Polacy uczą się na cudzych błędach i stosują się do zaleceń nielubianego rządu. Brytyjczycy są najwyraźniej na to zbyt dumni. Na parkingu pod supermarketem podsłuchałem rozmowę dwóch starszych panów. Według jednego z nich, Wielka Brytania samodzielnie uratowała Europę przez Hitlerem to i w kwestii walki z wirusem bedzie jaskrawym światełkiem na mapie kontynentu. Widząc co dzieje się na ulicach obawiam się, że może mieć rację. To będzie bardzo jaskrawa plama na mapie. Czerwona. Z długim numerem zmarłych na koronawirusa obok.
Tak podobno wygląda dziś Wrocław, moje miasto rodzinne. I tak powinno dziś wyglądać każde miasto zagrożone epidemią. Jeśli do Brytyjczyków to przesłanie nie dotrze, to w nadchodzących miesiącach będzie na tych wyspach dużo płaczu.