Brexit jeszcze bardziej uwypuklił różnicę między Szkocją a resztą Wielkiej Brytanii. Już wcześniej uważałem, że niepodległość to dla Szkocji najlepsze rozwiązanie, ale dziś staje się coraz bardziej jasne, że może to być także dla nich jedyny ratunek przed stoczeniem się w przepaść w ślad za Anglikami. Ale o tym pisałem już w moim poprzednim tekście. To, co w tej chwili czytacie to blognotka “na szybko”, na której dzielę się moimi wrażeniami z uczestnictwa w Marszu Niepodległości, który miał miejsce w Glasgow w ostatnią sobotę.
To już drugi Marsz Niepodległości, na którym byłem obecny, choć we wrześniu pojawiłem się tylko w roli obserwatora. Byłem wtedy dość zaskoczony tym, że choć było na nim trochę osób, wydarzenie było znacznie mniejsze niż się spodziewałem:
— Tomasz Oryński (@TOrynski) 16 września 2017
Ostatnia sobota była inna. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że Brexit będzie dla Brytyjczyków dość spektakularną katastrofą a rząd w Londynie nie ma pomysłu na to, jak wypić to piwo, którego sam sobie nawarzył. Wielu Szkotów wierzy w to, że niepodległość i samostanowienie to jedyny sposób na uratowanie się przed tym, żeby Anglia pociągnęła Szkocję za sobą w przepaść. Wielu moich przyjaciół zachęcało mnie do pójścia na marsz, więc wraz z moją partnerką i kilkorgiem przyjaciół zdecydowaliśmy się wziąć udział w wydarzeniu.
Dla Polaka ostatnimi czasy “Marsz Niepodległości” kojarzy się raczej nieprzyjemnie: za pojęciem polskiego patriotyzmu ciągnie się od kilku lat smrodek faszyzmu czy neonazizmu. To zupełnie inny rodzaj nacjonalizmu niż Szkocki: agresywny, wsobny, nastawiony wrogo do świata i podszyty nienawiścią:
Szkocki Marsz Niepodległości to zupełnie inna historia. Choć wielu ludzi próbuje przekonać mnie do tego, że szkoccy nacjonaliści są przeciwko Polakom i imigrantom w ogóle, jeszcze nie udało mi się takiego spotkać. Wygląda na to, że istnieją oni jedynie w opowieściach Brexitowców i zwolennikach pozostania w Zjednoczonym Królestwie. Kiedy przybyliśmy do parku Kelvingrove, zastaliśmy tam tłum roześmianych, podekscytowanych ludzi. Było dość widoczne, że większość z nich ma poglądy raczej lewicowe – i nie mówię tego tylko dlatego, że na dzień dobry nadzialiśmy się na grupę młodych ludzi z czerwonymi flagami, którzy rozdawali jakieś marksistowskie ulotki:
Widoczne były także flagi palestyńskie a drugim najpopularniejszym kolorem na marszu był kolor żółty, dzięki wszechobecnym flagom Katalonii. Ludzie nieśli transparenty, na których domagali się uwolnienia więźniów politycznych na świecie, zakończenia wojny w Syrii, ustanowienia Szkocji krajem wolnym od broni atomowej czy żądali, aby wycofać szkockie wojska z nielegalnych wojen prowadzonych przez Wielką Brytanię.
Widziałem także kilku starych weteranów Antify, ale nie wykazywali się żadną agresją – stali na uboczu i dzielili się skręconym naprędce papierosem. Nie było widać niczego, co znamy z marszów w Polsce – zamaskowanych twarzy, okrzyków domagających się śmierci tego czy tamtego… Nawet pogarda dla Torysów była okazywana w sposób znacznie bardziej kulturalny niż ostatnio. Ten transparent na kładce był chyba najbardziej agresywnym elementem obecnym na marszu:
Czym ten marsz różnił się od wrześniowego to liczebność uczestników: od pierwszej chwili było jasne, że przyszło znacznie więcej ludzi niż ostatnio. Nie podzielam hurraoptymizmu niektórych działaczy niepodległościowych, twierdzących, że w marszu wzięło udział nawet 100 000 osób, ale myślę, że ostrożne szacunki policji – według których w Marszu wzięło udział niecałe 40 000 ludzi, były tylko nieznacznie zaniżone. A to już o czymś świadczy, skoro w porównaniu do wrześniowego ten marsz był blisko trzykrotnie większy. Pewien Polak zamieścił na Facebooku film, pokazujący w przyśpieszonym tempie przejście większości maszerujących przez Charing Cross, a przecież wielu ludzi udało się wprost na Glasgow Green, gdzie po zakończeniu marszu odbywał się wiec:
My maszerowaliśmy gdzieś w środku. Był tam Polak, który niósł więcej flag i plątały mu się one na wietrze, dlatego zaproponowałem, że mu ulżę, i “przejąłem” od niego flagę Polski na długim kijku (mam zdjęcia, w razie jakby coś dorobi się w Fotoshopie flagę ONRu i będę ze sobą nosił taką fotografię podczas podróży do Polski, może pomoże uniknąć dostania po ryju od prawdziwych patriotów? 🙂 ). Ów Polak miał ze sobą jeszcze flagi Szkocji a przyjechał do Glasgow z grupą zaangażowanych w ruch niepodległościowy szkockich przyjaciół aż z Inverness. Poza chorągiewką niesioną przez moją dziewczynę, był to chyba jedyny polski akcent na tym marszu, ale nie byliśmy jedynymi ekspatami wspierającymi niepodległościowe dążenia naszych gospodarzy. Nieco przed nami maszerowało kilkoro Czechów:
Ci Hindusi wydają się być już w pełni zanurzeni w szkockiej kulturze:
Udało nam się także zauważyć flagi Włoch, Irlandii, Francji, Kanady oraz Niemiec:
Transparenty i flagi pokazywały, że uczestnicy marszu zjechali się do Glasgow z całej Szkocji. Ale nawet delegacja z Orkadów:
nie może pochwalić się tytułem tych, którzy mieli najdalej: okazało się, że grupa gorących zwolenników szkockiej niepodległości przyjechała na marsz aż z Niemiec:
Były także flagi brytyjskie, a jakże. Grupa unionistów zorganizowała na, nomen-omen, Union Street, kontrmanifestację. Było ich około 20, może nieco więcej, a kiedy maszerowaliśmy obok nich udało im się rozbawić pokaźną grupę ludzi. Otóż mężczyzna z megafonem był tak zaaferowany czytanym z kartki przemówieniem o tym, jakimi to szkoccy narodowcy nie są anglikożercami że nie zauważył maszerującej tuż przed jego nosem grupy z transparentem “Anglicy za szkocką niepodległością”, których było chyba więcej niż zwolenników pozostania Szkocji w UK.
Kolejna grupa przeciwników Szkockiej niepodległości była mniej zabawna. Była to grupa głównie młodych mężczyzn. Mieli ze sobą tylko jedną flagę, ale swoją obecność zaznaczali wykrzykiwaniem obelg w stronę maszerujących. Tych z kolei było tak niewielu, że czapkami mogliby ich nakryć pilnujący ich policjanci:
Ta sytuacja to chyba jedyna chwila, w której widziałem policjantów mających do roboty coś innego niż zabezpieczanie marszu w ruchu drogowym. Kiedy maszerujący dotarli już na łąki Glasgow Green, witani ze sceny przez zespół tradycyjnej muzyki szkockiej Clanadonia, Policjanci stali na uboczu, pogrążeni w życzliwych rozmowach z przypadkowymi ludźmi.
I właśnie dlatego tak lubię Szkocję. Tak naprawdę marsz mógłby poradzić sobie bez obstawy policji. Nie było potrzeby używania pałek ani tarcz, nikt na nikogo nie krzyczał przez megafony na dachach radiowozów, policjanci nie mieli ze sobą broni na gumowe kule (a broni ostrej nie noszą z definicji), z drugiej strony nikt nie czuł potrzeby zasłaniania sobie twarzy, podpalania opon czy rac. Nie ucierpiało również żadne drzewko. Nie było widać żadnej agresji, nie było okrzyków “śmierć wrogom ojczyzny”, “znajdzie się kij na torysów ryj”, nie skandowano haseł nawołujących do wieszania tych czy tamtych. Nie było ani jednego odwołania się do reżimów totalitarnych (bo ci chłopcy z czerwoną flagą nieśli ją w znaczeniu XIX-wiecznym, a nie z miłości do Związku Radzieckiego – pamiętajmy, że dla Szkotów socjalizm to Robert Owen i Keir Hardie, a nie Lenin i Stalin)… Po prostu, kilkadziesiąt tysięcy rozentuzjazmowanych ludzi maszerujących ulicami miasta w atmosferze fiesty.
Można być za albo przeciw niepodległości Szkocji, można nie mieć w tym temacie zdania. Ale jedno jest pewne: jeśli polskie Marsze Niepodległości wyglądałyby tak, jak szkockie, Polska byłaby znacznie lepszym miejscem.