Kiedy rząd obiecał, że gminy, w których zanotuje się najwyższą frekwencję, otrzymają nowe wozy Straży Pożarnej, wiele osób zastanawiało się, co będzie, kiedy w tym konkursie zwyciężą gminy, które głosowały na Trzaskowskiego. Cóż, wygląda na to, że mamy okazję się dowiedzieć. Najlepszy rezultat frekwencyjny w Podkarpackiem uzyskała gmina Cisna, która niczym wioska Asterixa otoczona przez obozy Rzymian jest enklawą postępowych poglądów na morzu konserwatywnego zaplecza PiS. Głosowało tam trzy czwarte uprawnionych a Trzaskowski wygrał w cuglach. Gmina otrzymała promesę na zakup obiecanego wozu gaśniczego, ale przy okazji w lokalnej straży pożarnej pojawili się kontrolerzy NIK. Podobno jedno z drugim zupełnie nie ma związku. Ale jakoś Polacy już coraz mniej wierzą w takie przypadki…
Kliknij TUTAJ aby przeczytać poprzedni odcinek cyklu.
Kliknij TUTAJ aby zobaczyć listę wszystkich dotychczasowych felietonów.
Dziwnym trafem kontroli NIK próżno szukać w słynnej fabryce maseczek w Stalowej Woli, która, jeśli wierzyć Andrzejowi Dudzie z kampanii wyborczej, miała być największym z przedsiębiorstw produkujących w sumie 100 000 000 maseczek miesięcznie. Produkcja miała aż furczeć już z końcem czerwca. Okazuje się, że nawet jeśli NIK chciałaby tą fabrykę skontrolować, to by nie mogła, bo takowa nie istnieje, i, jesli wierzyć ekspertom, istnieć nie miała szans, bo mrzonki o stworzeniu w kilka tygodni fabryki produkującej 29 000 000 maseczek na miesiąc można było od początku między bajki włożyć.
PiS jednak takimi szczególikami jak to, czy coś istnieje czy nie, specjalnie się nie przejmuje. W swoim legislacyjnym amoku – czyli tradycyjnym już przepychaniem kolanem czego popadnie przez sejm pod pretekstem tworzenia kolejnej odsłony tzw. tarczy antykryzysowej – przegłosowano poprawkę do ustawy, która jeszcze nie istnieje. To znaczy jakieś tam prace nad nią były prowadzone, ale w końcu wylądowała na półce i nie weszła w życie…
Czasem jednak tak się zdarza, że rzeczy niby oficjalnie nie ma, a działają. Ostatnio na przykład aresztowano Sławomira Nowaka. Ten skompromitowany niewpisaniem do zeznania majątkowego drogiego zegarka (ech, czy Wy też tęsknicie za czasami, kiedy coś takiego wystarczyło aby skompromitować polityka i przekreslić mu karierę?) jest teraz oskarżany o udział w jakiejś aferze korupcyjnej na Ukrainie, gdzie pracował od 2016 roku. Spekuluje się, że dowody przeciwko niemu zebrano przy okazji szpiegowskiego oprogramowania Pegasus, które rząd zakupił od Izraelczyków, choć jego używanie przeciwko swoim obywatelom jest wysoce kontrowersyjne. Co więcej pojawiają się podejrzenia, że dzięki podsłuchiwaniu Nowaka była okazja podsłuchiwania także polityków PO, bo był on zaangażowany jako doradca w sztabie Trzaskowskiego. Oznaczałoby to, że rząd miał dostęp do prywatnych rozmów (a może i smartfonów) czołowych polityków opozycji i że mógł uzyskiwać informacje o strategii wyborczej sztabu największego oponenta Andrzeja Dudy. Niektórzy zastanawiają się, czy to na pewno jest kolejny “dziwny zbieg okoliczności”, że pomimo tego, że Ukraińcy przekazali informacje potrzebne do zatrzymania Nowaka już jesienią, dokonano tego dopiero teraz…
No, ale wracając do naszego motywu odcinka: wariacji na temat istnienia rzeczy i rozważania, czy są tym, czym wydają się być: protesty wyborcze rozpatrują nowi sędziowie Sądu Najwyższego. Sedziowie – jeśli wierzyć PiS. “Sędziowie” – jeśli wierzyć wszystkim innym. Bo według prawnych ekspertów ich powołanie na tą funkcję przez partię rządzącą było nielegalne. Tak czy tak, protesty są powoli rozpatrywane. Jak na razie te z nich, które uznano za słuszne, uznano także za niewpływające na wynik wyborów, więc niespodzianki nie ma.
Są też rzeczy, które pewnie istnieją, ale nikt nie wie gdzie. Takie jak na przykład wszystkie akcje Poczty Polskiej S.A, które gdzieś się zapodziały. Na szczęście akcje nie były na okaziciela, więc raczej nam nie grozi, że pewnego dnia pojawi się jakis menel wyjmujący zza pazuchy plik zmiętych akcji, które znalazł na śmietniku i oznajmi “od teraz ja tu rządzę”. Ale trochę kompromitacja jest…
Są też wreszcie rzeczy, co do których rząd doskonale wie, gdzie są, ale rżnie głupa. Takie jak pakiety, które wydrukowano na niedoszłe Sasinalia, czyli nieudaną próbę zorganizowania nielegalnych wyborów korespondencyjnych 10 maja. Do magazynu, w którym są składowane w oczekiwaniu na przemiał, nie wpuszczono nawet posłów opozycji z interwencją poselską. Reporterowi Gazety Wyborczej udało się jednak niepostrzeżenie wynieść z magazynu karton owych pakietów. Minister Sasin, osoba odpowiedzialna za tą organizacyjną katastrofę i przewalenie siedemdziesięciu, a może nawet stu milionów złotych (nie wiemy dokładnie, bo rząd wciąż odmawia podania kosztów tej całej imprezy) jest oburzony skalą tego złodziejstwa. W końcu za pudełko de facto makulatury, które wyniósł z magazynu reporter Wyborczej, można by było dostać w skupie ponad sześćdziesiąt groszy!
Ktoś mógłby pomyśleć, że Sasin powinien martwić się tym, że przyjdzie mu płacić za to, że zmarnował miliony na nielegalną produkcję kart wyborczych na niedoszłe wybory. Na szczęście koledzy o niego zadbali i w kolejnych pracach nad tarczą antykryzysową (bo taki jest teraz najwyraźniej domyślny sposób prac legislacyjnych) przepchnięto zapis, dzięki któremu Poczta Polska dostanie zwrot poniesionych kosztów. Dzięki temu Sasina ani jego pomocników nie będzie można oskarżyć o działanie na szkodę przedsiębiorstwa. A że działali na szkodę podatników? A kto by się tym przejmował.
Na pewno nie policja. Ta ma do roboty znacznie ważniejsze rzeczy. W Krakowie ktoś namalował mural wzorowany na słynnej pracy Banksy’ego. Zamiast dziewczynki smutnie patrzącej na odlatujący czerwony balonik w kształcie serca na ścianie znalazł się Jarosław Kaczyński. Fajnie by było, żeby policja na co dzień przykładała tak wielką wagę do nielegalnego grafitti, ale nie jestem naiwny – tu chodzi tylko i wyłącznie o to, że ktoś śmiał pokalać wizerunek Największego z Prezesów.
Poza tym w Polsce po staremu. Kraj powoli stacza się z powrotem w mroki średniowiecza. Ostatnio byliśmy nawet świadkami polowania na dziką bestię: cały kraj żył przez kilka dni obławą na mężczyznę, który wraz ze swoją udomowioną pumą uciekał przed policją po tym, jak dzikie zwierze odebrano mu prawomocnym wyrokiem sądu. W internecie nie brakowało kibiców zaciskających kciuki za pozytywne rozwiązanie sprawy dla tego pięknego przykładu międzygatunkowej miłości. Prawda okazała się jednak mniej romantyczna: ów człowiek zakupił pumę z czeskiej hodowli rejestrując się jako jednoosobowy cyrk, aby ominąć przepisy zabraniające trzymania w domu dzikich i niebezpiecznych zwierząt. Owa puma nie była tak naprawdę słitaśnym koteczkiem, a przetrzymywanym w małej, transportowej klatce i tresowanym przy pomocy obróż dyscyplinujących sposobem na łatwe życie: właściciel zarabiał grubą kasę na wynajmowaniu zwierzęcia do sesji zdjęciowych i innych tego rodzaju wydarzeń, organizował także internetowe zbiórki na rzekomą budowę prywatnego ZOO. Korzystając z pięciu minut sławy zorganizował też kilka zbiórek na pomoc prawną w “ratowaniu” pumy, sprawa się jednak rypła kiedy wyszło na jaw, że jego prawnicy pracują dla niego za darmo, a on sam nie płaci od lat rachunków i czynszu za nielegalnie zajmowaną nieruchomość. Dodatkowo okazało się, że jego znajomi od kilku miesięcy borykają się z pozostałymi należącymi do niego zwierzętami, które u nich porzucił i nie pokrywa nawet kosztów ich utrzymania…
Ale czymże jest jeden podróżujący cyrkowiec chcący zabawiać gawiedź dręczeniem dzikiego zwierzęta wobec rządu, który po raz kolejny zabiera się za ułatwianie życia damskim bokserom? Złośliwi mówią, że robi to w trosce o swoich kolegów, bo wśród aktywistów PiS akurat takich nie brakuje, o czym świadczą przykłady tego radnego czy tego posła. I nie jest to niczym nowym – już blisko dwa lata temu próbowali wprowadzić zmiany w prawie, według których przemoc domowa byłaby przestępstwem, ale dopiero kiedy wydarzyłaby się więcej niż raz…. Wtedy wycofali się z tego rakiem. No ale wtedy jeszcze się troszkę przejmowali opinią publiczną.
Dziś opinia publiczna tańczy tak, jak jej PiS zagra. Pretekstem do wypowiedzenia Konwencji Stambulskiej staje się więc to, że jest w niej zapis o płci kulturowej. Płeć kulturowa to gender, gender to LGBT, a LGBT TO ZŁO! Taki przekaz zadowala coraz większą grupę Polaków. “Pogonić pedała!” “Bić gendera” “Łapta za widły i hajda na nich!”
Trochę kpię, ale niestety nie do końca. Bo takie rzeczy naprawdę się zdarzają. Na młodego chłopaka z Podkarpacia po tym, jak wydało się, że jest gejem, uwzięła się cała wieś. Był ofiarą licznych ataków słownych i fizycznych. Nie chciano go obsługiwać w lokalnym sklepie. Ktoś próbował otruć jego psa. Chłopak boi się wyjść z domu, bo pod jego oknami zbierają się grupy ludzi wykrzykujących w jego stronę groźby i obelgi. Policja na niewiele się przydała, ograniczając się do pouczenia go, że może zgłosić wniosek o ściganie z oskarżenia prywatnego. Ofiara jest w strasznym stanie psychicznym, na granicy samobójstwa. Na szczęście dzięki temu, że szersza społeczność została zaalarmowana przez działaczy LGBT z drugiego końca Polski wydaje sie, że coś zaczyna być w tej sprawie robione.
A wiecie co mnie dzisiaj naprawdę ruszyło? Zapytałem znajomej dziennikarki, która wie o sprawie więcej ode mnie, czy mogę jakoś pomóc. Odpowiedziała mi “już po ptakach”. Zanim zdołała wyjaśnić mi, że chodziło jej o to, że ofiara pomoc już otrzymuje zdążyłem się przestraszyć tym, co mogło to oznaczać. Powiedziałem jej, że przez chwilę przestraszyłem się, że go zatłukli albo że się powiesił. Wiecie, co mi odpowiedziała? “Nie, jeszcze nie.”
Tu dziś jesteśmy. Taka jest Polska u progu trzeciej dekady XXI wieku. I tak dzisiaj wyglądają Polaków rozmowy.
Tekst powstał dla portalu Britské Listy
Ilustracja: