Dlaczego nie lubię oglądać polskich programów podróżniczych.

Do oglądania polskich programów podróżniczych zraziłem się jakieś 20 lat temu, kiedy przez pewien czas miałem telewizor i leciały w nim seriale Wojciecha Cejrowskiego. I nawet nie chodzi o to, że już wtedy miałem go za nadętego buca o średniowiecznych poglądach – po prostu uważam, że to były po prostu kiepskie programy podróżnicze, choć zapewne jedno z drugiego wynika. Miałem wrażenie, że nie są to filmy o podróżach i dalekich krajach, a o Cejrowskim podróżującym do dalekich krajów, co wbrew pozorom jest znaczącą różnicą. 

Cejrowski do innych krajów jedzie nie po to, aby zobaczyć i czegoś się nauczyć, a jedynie aby utwierdzić się w swoich przekonaniach i potwierdzić swoje opinie, przy okazji wyłuszczając je po raz kolejny widzom. A Cejrowskiego spojrzenie na świat jest takie, że on jest fajny i mądry a lewactwo głupie, jeśli zaś chodzi o ludzi żyjących w dalekich krajach to może oni też za mądrzy nie są, ale przynajmniej nie mają lewactwa, więc mają szansę być szczęśliwi – nawet, jeśli żyją w porażającej biedzie. Dla samego Cejrowskiego zaś te ubogie kraje to raj – taki plac zabaw dla kogoś, kto spóźnił się na epokę kolonializmu a bardzo tego żałuje. Szczególnie wbiły mi się w pamięć dwa odcinki – jeden, w którym Cejrowski leżał sobie na rozpiętym pomiędzy palmami hamaku komentując pracę ludzi, którzy budowali mu ognisko, łowili ryby, i co tam jeszcze. Mówił, że za cenę obiadu w restauracji może sobie opłacić kilku mężczyzn, którzy przez cały dzień spełniać będą jego zachcianki i jeszcze będą z tego powodu szczęśliwi, bo gdyby nie on, to zarobiliby może dolara. Drugi odcinek był jeszcze bardziej żenujący: Cejrowski pokazywał nam de facto reportaż z jakiegoś hotelu – nie pamiętam w jakim egzotycznym kraju to było, ale to w sumie nieistotne. Cały odcinek polegał na tym, że Cejrowski stojąc koło łóżka mówił “patrzcie, to łóżko, jakie duże, jakie wygodne”. Potem stał koło wanny i mówił “a tu jest wanna, z bąbelkami, można w niej leżeć i się relaksować”. W kolejnej scenie stał koło kelnera i mówił “o, a tu jest kelner, jak nam będzie czegoś potrzeba, to nam przyniesie”. Piszę z pamięci, ale poważnie, ten odcinek widziałem wtedy ze dwa razy, bo te programy w kółko leciały na jednym z kanałów, które wtedy odbierałem. A wszystko przetykane oczywiście wynurzeniami Cejrowskiego dlaczego tam jest fajnie – a jest fajnie, bo jest tanio (dla białego człowieka, który sobie może na te wszystkie luksusy pozwolić, oczywiście).

Inne polskie programy podróżnicze, które gdzieś tam obiły mi się o oczy, zrobiły na mnie podobne wrażenie, sprowadzały się do reportażu o tym, jak dany gwiazdor czy gwiazdorka podróżuje. Traciło to jak dla mnie cały urok, bo o ile ktoś nie jest fanem danego podróżniczego celebryty to trudno oczekiwać, że w świecie, w którym do każdego zakątku globu (może poza Pitcairn czy Tristan da Cuhna) można dotrzeć w ciągu 24 godzin, wyjazd blond gwiazdeczki sponsorowanej przez dużą stację telewizyjną i jednego z najbogatszych Polaków gdzieś do Ameryki Południowej będzie jakimś wyczynem. Gdyby jeszcze ten wyjazd łączył się z próbą prawdziwego poznania i zrozumienia lokalnej ludności – w czym przecież dzięki głównie Ryszardowi Kapuścińskiemu polska literatura ma nieocenione zasługi – ale mam wrażenie, że w polskich programach podróżniczych sama podróż jest jedynie egzotycznym tłem do błyszczenia dla danego celebryty.

Dlatego dla mnie największym odkryciem podróżniczym ostatniej dekady jest czesko-słowacka (a w porywach i polska) ekipa Dana Přibáňa, która zdezelowanymi żółtymi trabantami objechała świat – każdy z ich kolejnych filmów, nakręcony w bardziej profesjonalny sposób, był jeszcze bardziej porywający, a seriale dostępne za darmo (niestety bez polskich napisów) na stronach czeskiej telewizji zapewniają długie godziny rozrywki.

Niestety trabanciarze objechali już cały świat dookoła i zasłużenie odcinają kupony od swojej popularności (publikując książki i gry planszowe), a tu człowiek siedzi w domu w dobie pandemii i chciałby trochę świata zobaczyć, chociaż wirtualnie. Ktoś ze znajomych powiedział mi “skoro podobają Ci się Trabanciarze, to na pewno polubisz filmy młodego Arkadego Fiedlera, który maluchem przejechał Afrykę”. Kiedyś próbowałem to oglądać i jakoś do mnie nie przemówiło, ale na bezrybiu i rak ryba, więc postanowiłem dać wnukowi słynnego podróżnika kolejną szansę i ów serial obejrzałem. I tak sobie właśnie przypomniałem, dlaczego nie lubię oglądać polskich programów podróżniczych – bo “dokument” Arkadego Fiedlera jest, wbrew sugestii polecającego, diametralnie odmienny od filmów ekipy žluteho cirkusu zza Karkonoszy.

Różnicę widać już na początku – podczas gdy w ekipie Přibáňa wszyscy podróżują wspólnie kawalkadą komunistycznych wynalazków – są tam dwa trabanty, maluch i motocykl Jawa – Fiedler podróżuje sam. A raczej, powinienem napisać, Fiedler udaje, że podróżuje sam – jest jedyną osobą która, z kilkoma wyjątkami, znajduje się przez większość filmu w kadrze. Bo tuż poza nim, okazjonalnie pojawiając się na ekranie – podróżuje nowoczesnym autem terenowym –  ekipa, która dokumentuje jego “zmagania” z Afryką.

Nie bez powodu piszę “zmagania” w cudzysłowie, bo tam, gdzie czeska ekipa szuka przygody – podróżując na przykład opuszczoną w latach 70-tych autostradą przez Amazonię czy przebijając się przez pasma górskie drogami, których nawet nie ma na mapie – Fiedler idzie na łatwiznę podróżując wygodnie po głównych drogach od jednej atrakcji turystycznej do drugiej (owszem, zdarza mu się czasem wpaść tu czy ówdzie w błoto – ale takie są po prostu nawet główne drogi w Afryce). Podczas gdy Czesi biorą ze sobą osoby, które nigdy nie podróżowały albo obsadzają jeden z samochodów załogą na wózkach inwalidzkich, aby udowodnić, że podróżować każdy może, przemierzający świat pod parasolem troszczącej się o niego ekipy filmowej Fiedler wciąż wydaje się próbować udowadniać, że takie przedsięwzięcie to zajęcie dla wybrańców takich jak on – wnuków słynnych podróżników i reportażystów.

Dla oglądającego jest to jednak duża strata, bo film ogląda się przecież dla biernego chociaż przeżycia pewnych emocji. A tymczasem podczas gdy jedna trzecia filmu Czechów to walka z przeciwnościami, opóźnienia, wspólne radości, ale też swary i kłótnie (wyjątkowo irytującym bohaterem jest tu niezogranizowany, zblazowany Polak, który dołączył do jednej z wypraw) oraz nie kończąca się walka ze sprzętem i wieczne reperowanie i spawanie dosłownie rozpadających się na części samochodów, Polak przejeżdża przez czarny kontynent praktycznie bezawaryjnie. Nawet jednak jeśli zdarzy mu się jakaś potrzeba dokonania drobnej naprawy, to zostawia ten problem swojej ekipie, podczas gdy sam z kamerą na kijku wybiera się na wycieczkę z przewodnikiem po rezerwacie goryli. W filmach Dana Přibáňa relacje międzyludzkie między ekipą są jedną z osi filmów i obserwujemy, jak w ekipie dzięki doświadczanym na trasie przygodom buduje się wspólnota, w filmach Fiedlera osoby zapewniające całą logistykę i zaplecze, również filmowe, wyprawy mają mniej więcej takie znaczenie, jakie dla afrykańskich wypraw Stanleya czy Livingstona mieli noszący za nimi ich graty czarni tragarze. Mają być niewidoczni: to nie jest film o podróży, to jest film o Fiedlerze, który w całym serialu wymienia jedynie kilka zdawkowych zdań z resztą ekipy, podczas gdy przez pół filmu z czułością prowadzi konwersację ze swoim samochodem. Mnie jako widzowi jednak osobowość samego Arkadego – szczególnie, że (przynajmniej na ekranie) nie jawi się jakąś wyjątkowo ciepłą czy sympatyczną osobą – nie wystarcza.

Wiąże się to z dużą stratą dla widzów, bo poza tym, że film zyskuje przecież na pokazanych w nim relacjach międzyludzkich, to także przeżywane trudności budują dramaturgię. A po ich pokonaniu ekipa w zdezelowanych gratach dociera do miejsc, do których nie dojeżdżają nawet liczni posiadacze prawdziwych pojazdów ekspedycyjnych. Tymczasem w serialu Fiedlera obserwujemy Polaka pyrkającego sobie maluchem przez Afrykę według starannie zaplanowanego rozkładu jazdy, odwiedzającego co bardziej popularne atrakcje turystyczne na swojej trasie.

Oczywiście to nie jest tak, że u Fiedlera dramaturgii nie ma. Również i jemu zdarzają się na drodze takie czy inne przygody. Większość jednak to sztucznie pompowana drama tak jak rozwodzenie się nad rzekomymi możliwościami terenowymi malucha z okazji zjazdu kilkaset metrów w bok od szosy w jakąś gruntową drogę w poszukiwaniu miejsca na biwak… Taki off-road to ja miewam w Szkocji za każdym razem, jak pojadę na weekend gdzieś pod namiot, zresztą, ciężarówką w pracy zdarzało mi się zjeżdżać w bardziej “niebezpieczne” miejsca – poniżej na przykład zdjęcie z farmy na wyspie North Uist, na którą jeden z dojazdów prowadzi przez atlantycką plażę (chcących dowiedzieć się więcej o mojej szoferskiej przygodzie z tym odległym zakątkiem Szkocji zapraszam do mojego reportażu w portalu 40ton.net):

Powtarzającym się motywem afrykańskiego serialu Fiedlera jest także wątpliwej wartości twierdzenie o kolejnych rekordach bitych przez niego swoim maluchem. Należy tu pamiętać, że przez pewien okres FSM eksportowało te samochody między innymi do Zairu, Kamerunu i Gabonu a sądząc po tym, że w chwili, w której to piszę w internecie wiszą cztery oferty sprzedaży Fiata 126 w samym Johannesburgu podejrzewam, że auta te – choć być może w wersji włoskiej – sprzedawane były także do RPA, a przynajmniej zdarzały się indywidualne importy. Obawiam się zatem, że liczne twierdzenia Fiedlera jakoby jego wyczyny były jakimiś wiekopomnymi momentami w historii Malucha można między bajki włożyć, bo jeśli samochód można było w Afryce normalnie kupić, to raczej wątpliwe jest, żeby akurat Arkady Fiedler był pierwszy, który wpadł na to, żeby autem podjechać na parking przy Przylądku Dobrej Nadziei albo jako że pierwszy kierowca malucha pokonał za jego kierownicą błotnisty odcinek drogi. Ba, wiedząc, jak ciężkie życie mają pojazdy w Afryce obawiam się także, że w porównaniu do tego, czemu musiały stawiać czoła egzemplarze które w Afryce były w normalnym, codziennym użyciu, przejazd Fiedlera był dla malucha niczym spacerek po promenadzie.

Niemniej jednak, jeśli bohater filmu jest ze swojego wyczynu zadowolony – to fajnie dla niego. Czy jednak koniecznie trzeba angażować sponsorów i robić o tym film? Tym bardziej, że jeśli chodzi o zdjęcia to na Youtube nie brakuje kanałów podróżników, którzy pokazują miejsca które odwiedzają w znacznie piękniejszy sposób – i nie udają, że są profesjonalnymi filmowcami kręcącymi dokument. I tu ostatnia produkcja Fiedlera, serial, w którym w pięciu odcinkach zdaje relację ze swojej zimowej podróży za koło polarne jest na tle wizualnym olbrzymim postępem:

Poza pięknymi ujęciami mroźnych krajobrazów jednak ten film jest pod wieloma względami jeszcze gorszy. Tu Fiedler wciąż udaje, że jedzie sam, choć na fotelu obok niego przez całą wycieczkę podróżuje z nim kamerzysta (który widać nie zasługuje dostąpienia sukcesu współgwiazdy, choć jeszcze dekadę temu Fiedler objechał Polskę maluchem wraz z kolegą, którego nie zamiatał pod dywan). Największymi przygodami, które ich po drodze spotkały było wstrzymanie kursowania promu z powodu pogody (normalna rzecz na wybrzeżach północnego Atlantyku) oraz zamknięcie drogi, co kiepsko świadczy o zdolnościach planowania podróżnika, bo już 10 lat temu informacje o takich wydarzeniach z wyprzedzeniem podawane były m.in na nawigacji satelitarnej z której wtedy korzystałem. No, ale przynajmniej coś się w filmie dzieje, bo poza tym to znowu mamy pompowanie dramaturgii z niczego jak wtedy,  kiedy jadący w ulewnym deszczu (który nie jest niczym nadzwyczajnym choćby i w Szkocji) lub wśród całkiem zwyczajnych jak na Norwegię opadów śniegu Fiedler rozwodzi się nad ekstremalnością warunków pogodowych. I mówiąc, że pogoda widoczna na filmie nie jest niczym nadzwyczajnym w tamtej okolicy wiem, co mówię, bo w czasie moich studiów pracowałem w firmie kurierskiej zajmującej się krytycznie pilnymi dostawami i parę razy zdarzyło mi się jechać zimą do Norwegii z jakimiś częściami dla przemysłu wiertniczego. Więc, panie Fiedler, wbrew temu co Pan mówi “bez napędu na cztery koła i elektroniki” też się da po tej Norwegii jeździć – o czym wiem, bo sam przemierzałem ją zimą za kółkiem brytyjskiego busa z tylnym napędem i całorocznym ogumieniem:

Zresztą, nie jest chyba tajemnicą że Norwegia jest krajem do takich warunków przyzwyczajonym i zimowe utrzymanie dróg jest tam na jak najwyższym poziomie – dlatego jeśli droga jest otwarta i akurat nie ma większych opadów śniegu, to zwykły samochód powinien ją bez problemu przejechać (choć oczywiście różne przygody się zdarzają). Ale oczywiście nie trzeba wierzyć na słowo jakiemuś marudzie w internecie, najlepszym dowodem na prawdziwość tych słów jest to, że kiedy Fiedler ze swoim kamerzystą dojeżdżają wreszcie na Nordkapp swoim będącym szczytem off-roadowej technologii SUVem ustawiają się w kolejce, w której na przejazd pługu czeka już między innymi zwykły miejski Hyundai, kamper z napędem tylko na przód oraz przedpotopowa Panda…

No, ale wiadomo, sponsorzy mają swoje wymagania, bez nich takie podróże nie byłyby możliwe, więc trzeba ich w każdy możliwy sposób chwalić. Tylko, że uważny widz zauważy pewne dziwne związane z tym sytuacje. Na przykład przed wyjazdem do Afryki Fiedler zbiera na masce swojego malucha podpisy osób i firm, dzięki którym owa podróż staje się możliwa. Na dojeździe do portu auto ulega awarii i zostaje przywrócone do sprawności w egipskim warsztacie, którego właściciel na koniec również podpisuje się w rogu maski. W kolejnych odcinkach serialu jednak widzimy wyraźnie, że jego podpis został zamazany. Wszystkie autografy z powodzeniem dotrwają do ostatniego odcinka serialu, rozmaże się akurat ten jeden. Przypadek? Nie sądzę. W ciągu jednak tej samej podróży Fiedler uzyskuje pomoc od właściciela firmy obsługującej turystów. Tym razem w filmie pada zdanie, że właściciel pomógł całkowicie bezinteresownie. Doskonale widać jednak reklamę jego firmy, a gdyby ktoś akurat opuścił ten odcinek, to maluch aż do końca wyprawy dumnie niesie na tylnej szybie nalepkę z logiem “bezinteresownie” pomagającego…

Nie inaczej jest w filmie o wycieczce do Arktyki: tu oto mam takie świetne kabelki od mojego sponsora, producenta najlepszych na świecie kabelków – te właśnie kabelki przejechały ze mną całą Azję i Afrykę i cały czas świetnie działają, nie to co inne – zachwala nam na początku wyprawy swoje kabelki Fiedler, po tym, jak owe kabelki, z którymi rzekomo już tyle podróżował, wyjął właśnie z fabrycznego opakowania. Już jednak w piątym odcinku wjeżdżając do Polski wyciąga i instaluje w samochodzie cały nowiutki zestaw kabelków, wtyczek i uchwytów – mam przez to rozumieć, że kabelki, z którymi można przejechać całą Azję i Afrykę nie wytrzymały kilkunastodniowej wycieczki do Norwegii w kabinie luksusowej terenówki? Czy, że podczas wielomiesięcznej produkcji filmu ktoś zapomniał wkleić tą scenę do pierwszego odcinka i na chybcika dorzucono ją do ostatniego?

Algorytmy Youtube z wielkim uporem proponują mi teraz oglądanie wycieczki Arkadego Fiedlera przez Azję. Jakoś jednak ciężko mi się zmusić do oglądania kolejnych filmów o zadowolonym z siebie białym człowieku podróżującym w towarzystwie obsługującej go niewidzialnej ekipy przez dzikie kraje – wam też “wyprawa” opisana w taki sposób zalatuje XIX. wiekiem? A wtedy przynajmniej taka wyprawa wiązała się z prawdziwym ryzykiem i wymagała wyrzeczeń. Dziś (jeśli nie liczyć COVID-19) jedyną przeszkodą aby sobie w dowolne z tych miejsc nie wyskoczyć na długi weekend są pieniądze, a dzięki Google Earth nawet ci mniej bogaci mogą sobie obejrzeć praktycznie całą kulę ziemską nie ruszając się z fotela. Skoro więc samo pokazywanie egzotycznych miejsc na ekranie nie jest już atrakcją samą w sobie, liczą się dramaturgia, przygody i osobowość bohatera danego filmu. I tu jednak dziękuję, wolę chyba po raz kolejny obejrzeć zmagania ekipy trabanciarzy z bezdrożami na drugim końcu świata.

Bo tak to już często jest, że jak Polacy zabierają się do robienia filmów, to planują zrobić je tak, jak się to robiło za granicą, tylko bardziej i wychodzi paździerz, o czym może zaświadczyć każdy, kto próbował oglądać popularne polskie kino sensacyjne. Gdyby Polacy zabrali się do zrobienia filmu drogi, to pewnie staraliby się być bardziej amerykańscy niż Amerykanie, co w realiach pasujących bardziej do “Siódemki” Ziemowita Szczerka skończyłoby się niezamierzoną parodią gatunku. Czesi natomiast potrafią z wdziękiem nakręcić piękny film drogi na miarę kraju, który wzdłuż czy w szerz można przejechać w kilka godzin, w inteligentny sposób bawiący się konwencją gatunku – mam tu na myśli jeden z moich ulubionych filmów, którym jest “Jizda” Sveraka. Wygląda na to, że z filmami podrózniczymi jest nieinaczej. Podczas gdy Přibáň z przyjaciółmi po prostu dobrze się bawią i kręcą o tym nieco zwariowany film, polski podróżnik wyrusza w świat bić dawno pobite rekordy, wyważać dawno otwarte (a często już nieco zapomniane) drzwi i dokonywać wielkich odkryć na miarę odkrycia przez Arkadego Fiedlera faktu, że w Murmańsku stoi statek-muzeum będący główną atrakcją miasta. A mimo tego wciąż udaje się im zrobić film, który jest właściwie tylko o nich.

No chyba, że się mylę – więc jeśli znacie ciekawy kanał podróżniczy, który nie obraca się wokół ego bohatera, to piszcie w komentarzach!


Linki do omawianych filmów Arkadego Fiedlera:
Maluchem Wzdłuż Granic Polski
Maluchem przez Afrykę
Arctic Drive

Linki do filmów Dana Přibáňa:
Trabantem Jedwabną Ścieżką (trailer)
Trabantem napříč Afrikou (film)
Trabantem Jižní Amerikou (serial)
Trabantem z Austrálie do Asie (serial)
Trabantem z Indie až domů (serial)

Fotografia główna: Materiały prasowe projektu TransTrabant.cz

Comments

comments

Dodaj komentarz