“Pokaż mi czym jeździsz…”

„Pokaż mi czym jeździsz, a powiem ci kim jesteś” – z tym zdaniem spotkałem się nie raz. Według tego twierdzenia status społeczny i gust człowieka można rozpoznać po jego samochodzie. Niewątpliwie pewni producenci samochodów zarabiają ciężkie pieniądze właśnie dlatego, że kupujący ich produkty robią to w nadziei, że dzięki danemu znaczkowi na masce swojego pojazdu będą automatycznie przypisywani do grupy, do której aspirują. A dla niektórych jest to naprawdę istotne. Czy jednak jest tak naprawdę?

IMG_0457Dawno, dawno temu byłem częstym gościem w domu jednego z moich kolegów z technikum. Mieszkał on na jednym z większych wrocławskich blokowisk i nie raz, siedząc na jego balkonie, z pewnym rozbawieniem obserwowaliśmy jak desperacko jego sąsiad próbuje zaparkować na zatłoczonym osiedlowym parkingu swojego gigantycznego mercedesa klasy S. Ów sąsiad, początkujący, niewiele starszy od nas biznesmen, posiadał także równie duże BMW oraz Forda Probe, które to auta zapamiętale pucował w każdą pogodną niedzielę. Byłem kiedyś świadkiem, kiedy podczas tego pucowania został zapytany, czemu skoro stać go na takie samochody wciąż mieszka w bloku, w mieszkaniu które jest warte mniej niż każdy z nich. Odpowiedź brzmiała „bo do domu nikogo nie zapraszam, a to, czym jeżdżę widzi każdy”. Najwyraźniej więc niektórzy faktycznie gotowi są do znacznych poświęceń aby być postrzeganymi w pożądany sposób.

Są jednak ludzie, dla których nie jest istotne to, jak patrzą inni na to, czym jeżdżą. Ludzie, którzy nie będą wyrzekali się własnej wygody czy realizowania swoich zainteresowań, aby móc „pokazać innym, że są kimś”. Kiedy studiowałem, zmotoryzowany student nie był już niczym nadzwyczajnym, a niektórzy potrafili wydać naprawdę dużo pieniędzy na zakup i dopieszczenie wymarzonego auta. Można z nimi było godzinami rozmawiać o samochodach, które posiadają obecnie oraz o tych, które planują posiadać w przyszłości. Ja jednak wolałem obracać się z ludźmi którzy jeździli rowerami albo takimi pojazdami, od których jeśli mój zdezelowany Duży Fiat odstawał, to raczej na plus. Dlaczego właśnie z nimi? Dlatego, że z nimi można było porozmawiać o samochodach, jeśli ktoś chciał, ale nie tylko. Znacznie ciekawiej rozmawiało się o wszystkim innym. Dla nich samochód nie był wyznacznikiem statusu, dla nich był narzędziem – służył temu, żeby pojechać na skałki się powspinać, na koncert, na ryby, z teleskopem za miasto, żeby przewieźć rowery górskie, czy (jak w moim przypadku) muzyczne instrumenty, nierzadko przewyższające wielokrotnie wartość pojazdu. Każdy z tych ludzi miał jakąś pasję i zainteresowania, a nawet, jeśli interesował się motoryzacją i dopieszczał swój samochód to nie pod kątem tego, jak ludzie na niego będą patrzeć.

Z podobnym nastawieniem wyjechałem do Szkocji i tu, kiedy nastała potrzeba zakupiłem sobie auto na dojazdy do pracy i wyjazdy do Polski. Auto kupiłem „na szybko”, za grosze, a że okazało się, że było zakupem bardzo udanym, jeździłem nim przez blisko trzy lata, wielokrotnie pokonując trasę między Polską a Szkocją. Część z moich szkockich kolegów z pracy nie mogła zrozumieć mojego podejścia „jak to jest, że stać cię na lepszy, a jeździsz takim starym”. Odpowiadałem, że nie widzę sensu wydawania pieniędzy na nowy, skoro stary jest wciąż dobry. Wśród szeregowych pracowników firmy taka postawa nie znajdowała jednak zrozumienia a to, kto czym jeździ, było częstym tematem dyskusji, w której zostawałem jednak trochę z boku. Z uśmiechem natomiast spoglądał na tą naszą cykliczną wymianę zdań właściciel firmy, w której pracowaliśmy, który jeździł starą Toyotą Corollą i również nie przejmował się opiniami innych. Jemu jednak nikt nie zwracał uwagi na to, że mógłby sobie kupić lepszy samochód. On nie musiał budować swojej pozycji – był właścicielem dobrze prosperującej firmy transportowej. No, ale tu pojawia się pytanie: czy gdybym ja kupił sobie lepszy samochód, to cokolwiek by się w moim życiu zmieniło poza logo na trzymanych w kieszeniach kluczykach? Czy ktoś naprawdę uważa, że wylądowałbym w firmowej hierarchii wyżej niż szef tylko dlatego, że posiadam lepszy od niego samochód?

Kiedy później zaoszczędzone na czterech kółkach pieniądze zainwestowałem edukację, po raz kolejny zaobserwowałem, że im wyżej w hierarchii społecznej, tym, paradoksalnie, rzadziej cztery kółka są istotne dla oceny ich posiadaczy. Krótki spacer po uniwersyteckim kampusie nie pozwalałby na odgadnięcie, którymi samochodami poruszają się studenci, którymi ich wykładowcy.

Bo tu dochodzimy do ryzykownej być może, bo krzywdząco uogólniającej (za co z góry przepraszam) obserwacji: w większości przypadków budowanie swojej pozycji poprzez posiadany samochód dotyczy ludzi prostych. Ludzie, którzy mają czym się w życiu poszczycić – czy to w kwestii szeroko rozumianego sukcesu materialnego, czy to w kwestiach intelektualnych, niekoniecznie potrzebują budować swoją pozycję za pomocą drogiego, błyszczącego samochodu.

Mogą oni oczywiście być pasjonatami, miłośnikami Garbusów, Trabantów, albo (jeśli ich na to stać) Jaguarów lub Ferrari, ale robią to dla siebie, a nie na pokaz. Owszem, w pewnych zawodach również zewnętrzny odbiór używanego pojazdu może mieć znaczenie. Jest na przykład przyjęte, że prezesowi dużej firmy nie wypada jeździć poobijanym Cinquecento i będzie prawdopodobnie poruszał się dużą limuzyną albo drogim autem sportowym. Ale to raczej część szerszej budowy swojego wizerunku – jeden z jego elementów, taki jak garnitur i krawat. Samo założenie jedwabnego krawata czy zakup drogiego BMW nie czyni z nikogo człowieka sukcesu, a dla wielu wbijanie się w ten biznesowy uniform jest nie nagrodą, ale raczej ceną którą muszą zapłacić za swój sukces.

Nieopodal mojego domu jest jedna z najbogatszych dzielnic w Glasgow. Bez miliona na koncie nie ma nawet co marzyć o zakupie w niej domu. Jednak stojące na podjazdach samochody to nie są same Bentleye i Jaguary – owszem, jest ich wiele, niemało też jest zadbanych youngtimerów, nierzadko można tam jednak spotkać auta, które nie przyciągnęłyby niczyjego wzroku stojąc na jednym z councilowych blokowisk: nastoletnie Fordy, małe Micry i Corsy, pełnoletnie campery… Mało który z tych, którzy tak chętnie oceniają innych po ich czterech kółkach prawidłowo zgadłby, że wysiadająca z poobijanego Golfa kobieta to profesor uniwersytetu a jeżdżący Fiestą sprzed dwóch generacji brodacz to właściciel dużej hurtowni z branży elektrycznej.

Niektórzy wciąż jednak próbują. Przekonałem się o tym niedawno, kiedy na wrzucone przeze mnie na forum branży transportowej zdjęcie przedstawiające ciekawostkę architektoniczną załapał się mój samochód. Natychmiast wśród komentujących właściwy temat zdjęcia pojawił się internauta (nazwijmy go Grzesiem) rwący się do tego, aby na podstawie tego czym jeżdżę powiedzieć mi kim jestem. Jeżdżę małym autkiem klasy miejskiej, niezbyt popularnej w Europie marki, które kupiłem nowe korzystając z bardzo korzystnej oferty. Auto spełnia moje wymogi i oczekiwania, jest dobrze wyposażone i jeździ nim się przyjemnie. Ale przecież nie wartości użytkowe są dla Grzesia istotne. Dla niego ważny jest wizerunek. Dzięki temu dowiedziałem się więc, że na motoryzacji nie znam się w ogóle, ponieważ „jeżdżę samochodem dla emerytów”, który „w Top Gear zjechali jak burą sukę. Nie ma w nim nic dobrego, jest mały, brzydki i ogólnie niewypał”. Grześ postanowił wykazać się znajomością rynku i poinformował mnie, że „egzemplarz z 2009 roku taki jak mój kosztuje jakieś £2,500” (zaniżając wartość pojazdu o 2000 funtów, zapewne w nadziei, że mnie to w jakiś sposób zaboli) po czym triumfalnie zdiagnozował że jedynym powodem, dla którego mógłbym jeździć takim samochodem jest fakt, że dopiero co zdałem na prawko jazdy i dlatego „nie chcą mi żadnego innego pojazdu ubezpieczyć” i że zdjęcie zamieściłem po to, aby pochwalić się pierwszym samochodem w moim życiu – co w opinii Grzesia wydaje się być czymś żałosnym. Zapytałem Grzesia czy byłby skłonny pochwalić się, czym on jeździ. Szybko zakończył dyskusję – oczywiście pretekstem było to, że „nie chce mu się dyskutować z gościem, który jeździ takim samochodem”. Nie omieszkał jednak dodać, że on samochody ma dwa i że jak chcę, to mogę przyjechać i mi pokaże.

Nici więc z próby ocenienia Grzesia na podstawie tego, czym jeździ. Z publicznych zdjęć na jego profilu wynika, że do pracy jeździ z żoną autobusem. Wątpię jednak aby nawet znając marki posiadanych rzekomo przez Grzesia bolidów bylibyśmy w stanie uzyskać jakąkolwiek wartościową informację. Szczególnie, że uzyskana przez Grzesia diagnoza mojej osoby jest stekiem bzdur, o czym wie także on sam, bo chętnie korzystał z tego, kiedy dzieliłem się na forum wiedzą której posiadanie stałoby w jawnej sprzeczności z postawionej mi przez Grzesia diagnozy. Co więcej, moje wypowiedzi tak mu się spodobały, że nie poprzestał na lajkowaniu ich, ale prosił nawet o przyjęcie w poczet znajomych na Facebooku. Czy zatem możemy dowiedzieć się czegoś o samym Grzesiu?

Z krótkiego internetowego śledztwa wynika, że niespełnionym marzeniem Grzesia jest praca za kółkiem w roli kierowcy busa. Dlatego właśnie pojawił się na naszym forum – chciał, całkiem rozsądnie, rozeznać rynek przed zainwestowaniem w zakup pojazdu. Ku jego zaskoczeniu praca ta jednak nie polega na zrelaksowanym przemierzaniu co piękniejszych tras w Europie i zgarnianiu za to grubej kabony, więc po powierzchownym rozeznaniu tematu Grześ zraził się do pomysłu. Nie przeszkadza mu to jednak w braniu aktywnego udziału w życiu branżowego forum. Jego aktywność jednak ogranicza głównie do nieudolnych prób udowodnienia sobie i innym grzesiowej wyższości – Grześ bowiem, w odróżnieniu od tych frajerów kierowców, zarabia znacznie lepiej niż oni na swoim londyńskim zmywaku czy budowie. Ponieważ sam Grześ nie ma do zaoferowania niczego, czym mógłby zaimponować innym uczestnikom forum, skupia się jedynie na próbach wdeptania w ziemię każdego z osobna lub branży jako całości. Na podstawie owego krótkiego rozeznania wynika, że nie potrzebuję znać marki grzesiowych pojazdów aby wiedzieć, że słusznie zrobiłem nie dopuszczając go do grona moich facebookowych znajomych. I byłoby to prawdą nawet, gdyby w garażu Grzesia stały Rolls Royce i Maserati.

Wydaje mi się więc, że powiedzenie „pokaż mi czym jeździsz, a powiem Ci ile jesteś wart” nie jest prawdziwe. Podobnego zdania był mój dawny sąsiad. Jeździł on dwudziestoletnim poobijanym Mini, nad którego tylnym zderzakiem przylepiona była nalepka z napisem „Wielcy kochankowie nie potrzebują wielkich samochodów”. Sądząc po ilości pięknych pasażerek w jego samochodziku owa sentencja miała pewne podstawy. Czy może nam to coś powiedzieć o Grzesiu? Cóż, pamiętajmy, Grześ ma dwa samochody i to takie, że jego zdaniem warto jechać do Londynu aby zobaczyć je osobiście. A do tego, jak dodaje, rower i grill na kółkach.


Tekst ukazał się w portalu gazetae.com

Comments

comments