Studencka wyprawa w smugę cienia.

sol_eclTrzy tygodnie do wyjazdu

Kompletna tragedia! Okazuje się, ze nie ma ani busa, którym mieliśmy jechać my, ani dostawczaka, który miał wieźć nasz sprzęt. Część ekipy, nie wierząc w powodzenie wyprawy, wycofuje się z jej organizacji. Praktycznie jesteśmy w proszku. Zorganizowanie od zera takiej wyprawy w trzy tygodnie i to w trakcie zimowej sesji egzaminacyjnej wydawało się kosmiczną niemożliwością. A skoro kosmos- to jest to zadanie dla Koła Naukowego Astronomów.

Dwa tygodnie do wyjazdu

Wyprawa wciąż wisi na włosku. Na szczęście jest Internet, a raczej mnóstwo życzliwych ludzi, z którymi można się dzięki niemu skontaktować. Wciąż nie mamy czym jechać. Tonący brzytwy się chwyta i okazuje się, że to nie brzytwa, a wygodna deska surfingowa: znajomy Tomka z motoryzacyjnego forum internetowego decyduje się pożyczyć nam samochód. Drugim dobroczyńcą jest tato Marzenki, który pożyczy swoją terenówkę (daewoo musso). Wszystko zaczyna się układać- mamy 10 miejsc i 8 uczestników, ale na zwolnione miejsca w ekipie znajdują się chętni spoza koła naukowego. Dziekan obiecuje nam pieniądze. Słowaccy wyznawcy Latającego Potwora Spaghetti podają nam mnóstwo użytecznych informacji dotyczących winiet i trasy przejazdu przez ich kraj, a także Węgry. Marcin i Artur decydują się pożyczyć nam swoje teleskopy. Znaleźliśmy sponsora; firma bagazniki.net.pl wypożyczy nam nieodpłatnie kufer, w którym bezpiecznie będziemy mogli przewieźć sprzęt. Znajomi z dawnych harcerskich czasów pożyczą nam CB radia, więc będzie porozumienie miedzy samochodami. Super- jedziemy!!!

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Opis: może wygląda sympatycznie, ale to siedziba biurokratycznego potwora
Autor: Tomasz Oryński

Ostatni tydzień przed wyjazdem

Prawa Murphy’ego dają znać o sobie. Samochód z Internetu ulega rozbiciu- na szczęście nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło i zamiast skody felicii dostajemy forda scorpio na gaz. Wielka, wygodna limuzyna, a do tego taniej jeździ! Tymczasem nawarstwiają się problemy biurokratyczne- okazuje się na przykład, że studenci nie mają prawa do wliczenia kosztów paliwa w budżet wyjazdu. Student powinien poruszać się li i jedynie komunikacją zbiorową. Argumentujemy, że samochodami jest o połowę taniej, o wiele wygodniej, po za tym mamy dużo sprzętu, a na środek pustyni pociągi nie jeżdżą. Panie w Dziale Młodzieżowym rozkładają tylko bezradnie ręce; taki jest przepis i już. Na szczęście nasze nieocenione panie z dziekanatu znajdują rozwiązanie. Na resztę problemów z Działem Młodzieżowym lekiem okazała się zmiana władz koła. Świetnie! Udało się nam uporać z największą przeszkodą, czyli biurokracją. Każdy samochód ma opasłą teczkę dokumentów- tłumaczone na 6 języków upoważnienia od właścicieli, ubezpieczenia, zielone karty… Wszystko wydaje się zapięte na ostatni guzik i wtedy nagle grom z jasnego nieba: zgubiła się czarna tablica rejestracyjna z musso. Nie ma jak dorobić, trzeba wymienić, ale razem z dowodem rejestracyjnym, na który czeka się dwa tygodnie. Co robić? Znowu pomocą służyło zaprzyjaźnione forum motoryzacyjne, udało nam się nawet nawiązać kontakty ze światem przestępczym, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się na jazdę na dowodzie tymczasowym; liczyliśmy na to, że poza UE nie będą się znali na naszych dokumentach… I udało się!

Przeddzień wyjazdu

Postanawiamy nie pakować samochodów w przeddzień, ale rankiem: “bo co to jest za problem, każdy wrzuci swój plecak i pojedziemy”- później okazuje się to fatalnym błędem. Ja jadę po scorpio, a wieczorem, sprawdzając poziom oleju i uzupełniając płyny, gubię kluczyki. Po półtoragodzinnym poszukiwaniu, łącznie z przeszukiwaniem szczelin między kostkami brukowymi na jezdni, pomagający mi brat odnajduje je w szczelinie między tunelem wału napędowego a fotelem… Uff.

Dzień wyjazdu

Na zbiórkę w umówionym miejscu i czasie, tak jak było ustalone, zjawili się uczestnicy wyprawy, czyli ósemka wyruszająca w trasę z Wrocławia. Są to członkowie naszego koła: Teresa Piskorska, Radek Sadowski, Maciek Zapiór (astronomia, UWr), Tomek Oryński (fizyka, UWr) i Marzenka Prętka (fizyka, PWr) oraz dwoje członków koła naukowego astronomów z Torunia – Maja Kaźmierczak i Marcin Lewandowski, a także mający pełnić funkcję przewodnika od strony turystycznej, Staś Karolewski (student historii sztuki UWr).

Radek_j
Opis: Radek gotowy do odjazdu
Autor: Maja Kaźmierczak

Z pozostałymi uczestniczkami, czyli naszą koleżanką z koła, Ewą Zahajkiewicz oraz studentką turystyki z krakowskiej AE, Martą Mazurek, umówieni jesteśmy w Bielsku- Białej. Tymczasem okazuje się, że nasze samochody wcale nie są tak wielkie, jak nam się wydawało (albo nasze bagaże wcale nie są takie małe)… co owocuje wielkim remanentem w bagażach, podrzuceniem części z nich do domu i w konsekwencji (wraz z kolejkami na stacjach paliw i żmudną procedurą brania faktur) ponad dwugodzinnym opóźnieniem startu wyprawy. Po drodze do Bielska tracimy kolejne godziny na korki na trasie objazdu na Śląsku oraz wychodzi na jaw, że jedno z CB nie działa…

SAMSUNG DIGIMAX D530
Opis: Na Słowacji wybraliśmy mniej uczęszczane drogi, aby nie kupować winiet. Ubocznym skutkiem tej decyzji były urocze miejsca, przez które musieliśmy przejechać.
Autor: Radek Sadowski

Załoga w musso jedzie do supermarketu na ostatnie zakupy, zaś Tomek z toruniakami (którzy zyskali już przezwisko pierników) “zbieramy dziewczyny” z Bielska i zostawiamy u Marty niepotrzebne nam uszkodzone CB radio. Wkrótce potem doganiamy drugą ekipę i zmierzamy ku granicy słowackiej. Okazuje się prawdą to, przed czym nas ostrzegano: po drodze możemy spodziewać się dziurawych dróg. Co prawda miano na myśli Serbię i Bułgarię, ale to droga z Żywca do Zwardonia okazuje się najgorszym odcinkiem na całej trasie. Istny poligon!

Przez Słowacje przejazd jest bardzo przyjemny, po drodze zatrzymujemy się pod ruinami zamków w pięknej dolinie przecinającej Małą Fatrę (specjalnie)

slowacki_zameczek_j
Autor: Maja Kaźmierczak

oraz zwiedzamy urocze górskie miasteczko (“niechcący”).

slowackie_miasteczko_j
Autor: Tomasz Oryński

Do granicy węgierskiej dojeżdżamy już o zmroku i wychodzi na jaw kolejne niedopracowanie naszej wyprawy- w drodze na zaćmienie stracimy 3 godziny: jedną przez zmianę czasu z zimowego na letni, a dwie z powodu przekraczania stref czasowych. Oczywiście na zaćmienie jedzie banda astronomów, ale nikt o tym nie pomyślał. Widać szewc bez butów chodzi… Decydujemy się poszukać noclegu w Budapeszcie, co jednak poza odwiedzeniem paru pięknych miejsc (w tym Cytadeli)

budapeszt_j
Opis: Panorama z Cytadeli
Autor: Tomasz Oryński

oraz obejrzeniem z okien samochodu miasta “by night” nie daje żadnych rezultatów. Musimy jechać dalej, na umówiony camping. Niestety zmęczenie kierowców daje się we znaki, więc podejmujemy decyzję szukania noclegu wcześniej. Znaleziony motel okazuje się dość drogi, jednak chętni na spanie w samochodach zostają przegłosowani. Ta decyzja da znać o sobie w drodze powrotnej… Przed snem gromkim “sto lat” i symbolicznym tortem celebrujemy urodziny Ewy.

Wyprawy dzień drugi

“cały dzień samochód gnał, nie było postoju by zdążyć na czas…” Pięknego niedzielnego ranka wita nas nowa niespodzianka- scorpio złapał kapcia. Zmieniamy więc szybko koło i wyruszamy na poszukiwanie zakładu wulkanizacyjnego, czyli, jak to się ładnie nazywa na Węgrzech, gumiszerwizu. Okazuje się, że Węgrzy szanują się bardziej niż Polacy i ciężko jest znaleźć cokolwiek otwartego w niedzielę. W końcu trafiamy do przydrożnego wulkanizatora, gdzie sympatyczny pan Laszlo wyciąga z naszej opony metalowego wióra, a my w tym czasie jemy śniadanie.

guma_j
Opis: W oczekiwaniu na naprawę koła
Autor: Marcin Lewandowski

Węgry robią na nas wrażenie- jest to ładny kraj, wszędzie czysto i nawet stare trabanty czy żuki są zazwyczaj o wiele bardziej zadbane niż u nas. Do granicy dojeżdżamy piękną autostradą i po opuszczeniu Węgier z pięknego terminala przedostajemy się na dziurawą drogę, na której stoi pokraczny mały barak- witamy w Serbii i Czarnogórze. Nim jednak doszło do kontroli granicznej, musieliśmy zdezynfekować pojazdy, przy czym przejazd przez nasączone tajemniczym płynem gąbki jest jedynie elementem pobocznym towarzyszącym zainkasowaniu przez panów wyglądających na lokalnych dresiarzy 3 euro od auta.

ikea_j
Opis: Jak widać w Serbii też mają wyprzedaże w Ikei.
Autor: Tomasz Oryński

Po pokonaniu granicy znaleźliśmy się na drodze, na której ilość wyrw napawała nas prawdziwym przerażeniem. Na szczęście już po około dwóch kilometrach wyjechaliśmy na będącą w budowie (co oznacza na razie jednopasmową) autostradę o zaskakująco dobrej nawierzchni i niedużym- w porównaniu do Polski- ruchu. Przejazd przez Belgrad także nie stanowił problemu, więc zatrzymując się tylko kilkakrotnie na stacjach paliw i bramkach opłat autostradowych (żeby nasz kraj miał takie piękne autostrady jak tamta biedna, zniszczona wojną Serbia), dojechaliśmy do Niszu. Tam, zgodnie z zaplanowaną trasą, zjechaliśmy na górską ścieżynkę piętnastej kategorii (objazd).

Do granicy bułgarskiej dojechaliśmy znów po zmroku. Dezynfekcja pojazdów na granicy zorganizowana jest tu o wiele lepiej- pobierający opłaty siedzi w wygodnej budce, inkasuje pieniądze i nawet głowy sobie nie zawraca choćby pozorowaniem jakiejkolwiek dezynfekcji… Za granicą za 4 euro wykupiliśmy winietki uprawniające do 7- dniowej jazdy po Bułgarii (cena obejmuje także autostrady, których jest tam trochę i są całkiem przyzwoite). I pomyśleć, że w Polsce za niewiele mniejszą kwotę można przejechać “aż” 70 km z Krakowa do Katowic…

SAMSUNG DIGIMAX D530
Opis: Maciek, jako autor filmu dokumentującego naszą wyprawę, ani na chwilę nie rozstawał się z kamerą.
Autor: Radek Sadowski

Tym razem, nauczeni doświadczeniem dnia poprzedniego, zdecydowaliśmy nie marnować czasu na szukanie noclegu i jechać prosto do obserwatorium w Rożen, gdzie dzięki prof. Rudawemu mieliśmy zapewniony nocleg. Załoga w scorpio zdecydowała się przeciąć Sofię na wprost, korzystając z nocnej pory. Wybór obwodnicy okazałby się błędem, bo jak przekonała się załoga musso, obwodnica kończyła się w szczerym polu… Obserwacja zwariowanych bułgarskich kierowców slalomujących między dziurami oraz śmigających na czerwonym świetle była równie ciekawa, jak oglądanie samego miasta. O ile sama Sofia wymaga umiejętności od kierowcy (a od samochodu spełniania “testu łosia”), to reszta dróg tylko w sporadycznych przypadkach jest gorsza od polskich, najczęściej zaś o wiele lepsza. Drogi są oznakowane czytelnie, ale tylko jeden raz- nie wybaczają błędów. Kolejnym razem to my pojechaliśmy bokiem, a musso dzięki przegapieniu drogowskazu władowało się w miasto… no i znowu mieli pecha. Tym bardziej, że pytanie o drogę w Bułgarii nie należy do łatwych zadań- trzeba pamiętać o odwrotnym kręceniu głową na “tak” i “nie” oraz o tym, ze “prvo” to nie znaczy “w prawo”, tylko prosto.

zakret_j
Opis: Na szosie Asenovgrad- Smoljan bezpieczniej jechać w nocy. Światła zza zakrętu dają nam znać, że z przeciwnej strony zbliża się inny pojazd.
Autor: Maja Kaźmierczak

W czasie, gdy terenówka błądziła po mieście, my pocinaliśmy sobie przez górki. Im wyżej, tym robiło się zimniej, wężej, bardziej kręto i śnieżnie- nic dziwnego, skoro obserwatorium jest położone znacznie wyżej niż Śnieżka. Ostatni odcinek to był już istny tor saneczkowy- w warstwie topniejącego śniegu dwie lodowe koleiny… Tylnonapędowe scorpio na letnich gumach to nie jest najlepszy sprzęt do tego typu eskapad, ale na szczęście udało się wyjechać na górę, tylko raz wypychając go z zaspy. Pomogło posadzenie wszystkich pasażerów na tylne siedzenie…

lodowisko_j
Opis: Dopiero rankiem było widać, dlaczego wyjazd do obserwatorium sprawił nam tyle kłopotów.
Autor: Tomasz Oryński

W obserwatorium powitał nas specjalnie na naszą cześć obudzony kierownik administracyjny. Oprowadził nas po całym budynku, dając do zrozumienia, że właściwie wszystko jest do naszej dyspozycji. My jednak zadowoliliśmy się dwoma apartamentami, które wskazał na początku. Wystrój pokojów mógłby w zupełności, bez najmniejszej zmiany, stanowić scenografię do jakiegoś filmu z lat 60-tych…

radio_j
Opis: To radio jest ciągle sprawne, szkoda tylko, że prawie nikt nie nadaje już na tym zakresie.
Autor: Stanisław Karolewski

Wyprawy dzień trzeci


Start w śniegu, meta pod kwitnącą jabłonią. Z Rożen wyruszyliśmy po śniadaniu, czyli jak zwykle późno. Okazało się to dobrym posunięciem, bo pogoda była już wiosenna i temperatura dodatnia, dzięki czemu lód na drodze stopniał. I bardzo dobrze, bo sama myśl o zjeździe scorpio tą lodową rynną napawała mnie strachem. Po wyjeździe z gór okazało się, że musimy na nowo zdefiniować pewne pojęcia autostradowe. Otóż, jeżeli w Bułgarii autostrada zaznaczona jest na mapach sprzed kilku lat, nie znaczy to wcale, że musi istnieć w rzeczywistości… Dzięki temu umówione miejsce spotkania “na pierwszym parkingu na autostradzie wiodącej do granicy” zmieniło się w “na ostatnim parkingu przed granicą”.

wnimanie_j
Opis: Z tego znaku zrozumieliśmy tylko Wnimanie, ale i to nie było nam potrzebne. Nikt nie miał wątpliwości, że na tych krętych drogach trzeba bardzo uważać.
Autor: Tomasz Oryński

W końcu nas dogonili- czekanie na nich było naszą codziennością; przeważnie scorpio poruszało się w awangardzie- w końcu choć był to stary samochód, zaprojektowano go jako komfortowy połykacz autostrad… i to się czuło. Natomiast terenówka to jednak terenówka, a z ładunkiem, który w nią wpakowaliśmy (cała paka po sufit + dachowy bagażnik ze sprzętem) upodobniała się raczej do ciężarówki. Nic więc dziwnego, że kierowcy i pasażerowie musso szybciej ulegali zmęczeniu. My woleliśmy wcisnąć więcej gazu i móc choć na chwilę wysiąść z samochodu, co zresztą dobrze wpływało na obu kierowców, czyli mnie i Marcina; wierzcie mi, po paru dniach jazdy naprawdę ma się dosyć. Terenówką powozili Marzenka i Maciek.

trabant_j
Opis: Po drodze spotykaliśmy różne ciekawe pojazdy.
Autor: Maja Kaźmierczak

Granica bułgarsko- turecka to modelowy przykład biurokratycznego molocha. Pokonanie olbrzymiego terminalu zajęło nam chyba z półtora godziny- ilość okienek, szlabanów i urzędników wbijających pieczątki była nieprawdopodobna. Najbardziej dopieszczone okazały się paszporty mój i Marzenki, w końcu byliśmy odpowiedzialni za pożyczone pojazdy. Musieliśmy podpisać deklaracje, że samochody, które wwieziemy do kraju, wywieziemy w drodze powrotnej… niemniej w porównaniu do dantejskich scen, które opisywali ludzie na forach internetowych, nie było tak źle… ale to tylko dzięki temu, że granicę przekraczaliśmy nocą.

Jesteśmy w Turcji! Z jednej strony euforia, a z drugiej… do Istambułu jeszcze kawał drogi. Umawiamy się na najbliższym parkingu na autostradzie, gdzie skorzystamy z toalet oraz naradzimy się co do noclegu. Zmęczenie uczestników wyprawy stawia pod znakiem zapytania możliwość dotarcia na planowany nocleg w Istambule… ale póki co ruszamy. Autostrada piękna- cały czas co najmniej trzypasmowa, ruch znikomy… tylko parkingów nie ma. Po ok. 100 km w desperacji (a raczej przymuszeni naciskiem pęcherzy moczowych) przystajemy w oświetlonym miejscu na poboczu. Jak się później okaże, na całym blisko 300-stu kilometrowym odcinku jest tylko jeden parking!

zachod_j
Opis: Zachód Słońca zaskakiwał nas codziennie, choć byliśmy jeszcze daleko od celu.
Autor: Maja Kaźmierczak

Po krótkiej dyskusji stwierdzamy, że do Istambułu niedługa droga, a że autostrada świetna, to przy dobrym wietrze za dwie godzinki możemy spać już w naszych namiotach… Jednak los, a raczej moja nieznajomość tureckiego ponownie spłatała nam figla. Otóż pełniąc zaszczytną funkcję pilota, wyczytałem z mapy, że musimy przed Istambułem zjechać w prawo i pojechać wzdłuż jeziora na lotnisko Havalimani, nieopodal którego znajduje się nasz camping. I kiedy znalazłem pasujący do opisu zjazd z autostrady (przed nami Istambuł, po prawej jezioro, drogowskaz na Havalimani), skierowałem naszą wyprawę w tamtym kierunku. W rezultacie wylądowaliśmy w bardzo podejrzanej mieścinie przypominającej poligon nie tylko stanem dróg, ale również stanem budynków.

Po drodze napotykaliśmy progi zwalniające, których pokonanie można by określić chyba jedynie mianem “przeprawy”; przy każdym kolejnym przejeździe drżeliśmy ze strachu, czy tym razem scorpio zahaczy o próg podwoziem. Pomimo tego wysiadanie z samochodu w celu jego odciążenia nikomu się nie uśmiechało…

dziura_j
Opis: W tych regionach jazda po zmroku bocznymi drogami wymaga ciągłego maksymalnego skupienia- kiepsko byłoby zostawić podwozie w takim kraterze.
Autor: Ewa Zahajkiewicz

W końcu zabłądziliśmy totalnie. W szczerym polu (jak to w Turcji bywa) natrafiliśmy na szkołę, a w niej na portiera, który narysował nam mapkę, jak trafić z powrotem na autostradę do Istambułu. Dowiedzieliśmy się później, że wszystko dobrze zaplanowałem, tylko nie wpadłem na to, że havalimani to nie jest nazwa własna lotniska, ale właśnie “lotnisko”…

Na camping w drugim podejściu trafiliśmy już bez problemu, z tym że byliśmy na nim o drugiej w nocy. Życzliwi ochroniarze ugościli nas pomimo nieczynnej recepcji.

Wyprawy dzień czwarty – przez Azję…

To był kolejny dzień późnego wyruszenia w trasę. Jak mogliśmy dopuścić do tego, by cykl dobowy tak nam się przesunął, że wyjazd o świcie odbywał się niemal w południe, a przyjazd o zmroku następował grubo po północy?

W całej bandzie astronomów nie znalazł się nikt, kto by wpadł na pomysł, aby zwrócić uwagę na problemy z czasem. Przestawienie czasu z zimowego na letni, zmiany stref czasowych, a także opóźnienie wyjazdu z Wrocławia o ponad 2 godziny przy tak dokładnie zaplanowanej marszrucie nie pomogło nam w utrzymaniu normalnego cyklu dobowego. Mi tam w to graj- jestem z natury sową, ale niektórzy naprawdę mieli dosyć…

korek_j
Opis: Przemykający między samochodami żebracy i handlarze to dla nas pewna egzotyka.
Autor: Radek Sadowski

Tuż za bramą campingu powitał nas inny świat. Korki w Istambule to istny żywioł. Wszyscy jadą obok siebie na grubość lakieru, trąbią, mrugają, bezładnie zmieniają pasy, a między tym wszystkim krążą motocykliści, rowerzyści (bardzo często pod prąd), piesi, handlarze i żebracy… Ci ostatni szczególnie upodobali sobie musso; ten z wyglądu luksusowy, a jednocześnie nietypowy jak na tureckie drogi pojazd rzucał się w oczy. Przez pewien czas obserwowaliśmy kilkuletniego dzieciaka biegnącego przez blisko 200 metrów za naszą terenówką… Nasze nie pierwszej młodości i nieco poobijane scorpio nie wzbudzało takiego zainteresowania… chyba że wśród miłośników motoryzacji jako egzotyczny, zachodnioeuropejski model forda.

autobusiki_j
Opis: Mieliśmy wrażenie, że tutaj jest więcej autobusów niż pasażerów.
Autor: Ewa Zahajkiewicz

Dla nas z kolei egzotyczne było mrowie miniaturowych autobusików stojących na każdym przystanku i zajmujących się głównie wymuszaniem pierwszeństwa oraz testowaniem klaksonu. Sądząc po liczbie pasażerów w każdym autobusie, przewóz ludzi jest jakąś poboczną gałęzią działalności. Przejeżdżające co jakiś czas karetki i inne pojazdy uprzywilejowane powodują podobny efekt jak włożenie kija w mrowisko; chyba nikogo nie zaskoczę, jeżeli napiszę, że 90% kierujących usiłuje przepchać się przez zator “w ogonie” karetki, próbując jednocześnie uniemożliwić to samo pozostałym uczestnikom ruchu drogowego… Prawdopodobnie przy okazji jednego z takich zdarzeń tylny zderzak w scorpio wzbogacił się o nowe pęknięcie.

Nagle zza kolejnego zakrętu autostrady wiodącej wciąż przez miasto wyłania się cieśnina Bosfor.

bosfor3_j
Opis: Niesamowicie długi wiszący most spinający oba brzegi cieśniny robi na nas piorunujące wrażenie.
Autor: Stanisław Karolewski

Co raczej niespotykane w Turcji, uprzejmi kierowcy z prawego pasa celowo zostawiają nam nieco miejsca, aby umożliwić najeżonym obiektywami aparatów pojazdom z dalekiego kraju dokładne obfotografowanie nadzwyczajnego widoku.

bosfor4_j
Opis: Fotografie z okna samochodu nie oddają w pełni zapierającego dech w piersiach widoku.
Autor: Maja Kaźmierczak

No, teraz jeszcze tylko opłacić myto i jesteśmy w Azji! Poczuł to również scorpio- samoczynnie naprawił się niedziałający wcześniej klakson. Dobre auto, wie co będzie potrzebne w “dzikich krajach”…

bosfor2_j
Opis: Most- brama do Azji
Autor: Stanisław Karolewski

Azja wita nas palmami i pięknym fragmentem autostrady wiodącej skrajem morza, jednak już po kilkudziesięciu kilometrach robi sie coraz bardziej pustynnie. Zatankowawszy do pełna, decydujemy się na indywidualne dotarcie do Konya. My, czyli załoga szybszego pojazdu, nie będziemy musieli marnować czasu na oczekiwanie na terenówkę, w zamian za to przeznaczymy go na znalezienie noclegu.

morze_j
Opis: Pierwsze kilometry w Azji pokonujemy, mając po prawej ręce zatokę Izmit Korfezi.
Autor: Maja Kaźmierczak

Autostrada do Ankary jest pięknym przykładem wspaniałej infrastruktury drogowej, jednak brakuje jej jeszcze jednego fragmentu – kilkadziesiąt kilometrów przeprawy przez góry pokonujemy niezwykle ruchliwą i krętą drogą o standardzie naszej “gierkówki”. Od typowej polskiej krajówki różni ją jednak jeden szczegół: stojący u stóp wzniesienia znak drogowy “stromy podjazd – nachylenie 11% – długość 12 km”…

autostrada_j
Opis: Tak wyglądają tureckie autostrady.
Autor: Maja Kaźmierczak

Podczas dosyć szybkiego podjazdu szyki psuje nam zjeżdżający pod prąd turecki Tofas, czyli rozwojowa wersja fiata 123 (jest tak stromo, że staramy się nie zwalniać, by potem nie mieć trudności z rozpędzeniem samochodu). O włos uniknęliśmy zderzenia, jednak załoga czterech Turków podróżująca tamtym wehikułem z pewnością nie czuje się winna- przecież mieli awaryjne! Tym samym marzenie o szybkim podjeździe na sam szczyt legło w gruzach… Resztę wzniesienia pokonujemy z trudnością, wyprzedzając pełznące z rykiem silnika w kłębach dymu ciężarówki.

Ciężarówki w Turcji to zupełnie inna niż w Europie “filozofia” transportu. Po pierwsze, królujące na naszych szosach tiry, czyli ciągniki z naczepą, są w mniejszości; po drugie- tamtejsze czteroosiowe trucki zapakowane na 5 metrów wysokości (i nierzadko 4 szerokości) wciąż wprawiają nas w zdumienie: jak oni to ładują?!

ciezarowa_j
Opis: Jak oni to ładują?
Autor: Stanisław Karolewski

Ankarę przejeżdżamy południową obwodnicą. Czteropasmowa autostrada poprowadzona przez wzgórza otaczające miasto robi na nas wrażenie o wiele większe niż sama stolica. Co za pomysł stawiać tak wielkie miasto na środku pustyni? Co ci ludzie tam robią?

Po zjechaniu z autostrady trafiamy na drogę do Konya, do celu pozostaje już tylko jakieś 300 km… Nie wiem, co można napisać o tej nocnej drodze przez pustynię; może tylko tyle, że po drodze minęliśmy kilka miejscowości i ze cztery zakręty… Co jest dla nas zaskakujące, rzadko spotykamy samochód pędzący szybciej niż 140 km na godzinę; czyżby tureccy kierowcy byli bardziej rozsądni niż polscy wariaci drogowi?

SAMSUNG DIGIMAX D530
Opis: Konya to już naprawdę azjatyckie miasto.
Autor: Radek Sadowski

W Konya, którego przedmieścia ciągną się i ciągną, docieramy w końcu do samego centrum, którego głównym punktem jest olbrzymie rondo otaczające wzgórze w środku miasta. Mają tam również tramwaje i to identyczne, jak w Krakowie (ciekawe, czy także “z drugiej ręki”). Krążąc po mieście w poszukiwaniu hotelu, zapędzamy się w bardzo podejrzaną dzielnicę, toteż decydujemy się zasięgnąć języka w centrum, czyli “na rondzie”. Jeden z zapytanych przez nas o nocleg Turków mówi całkiem dobrze po angielsku i okazuje się być przyjacielem Polaków, z którymi pracował podczas swojego 20-letniego pobytu w Szwecji. Proponuje nam gościnę na swoim terenie, gdzie bez problemu można by rozbić namioty, jednak po konsultacji z przybyłą w międzyczasie załogą musso postanawiamy poszukać hotelu- również i tu nowo poznany przyjaciel służy nam pomocą. Decydującym argumentem podjęcia takiej decyzji była możliwość bezpiecznego pozostawienia w hotelu bagaży oraz złe samopoczucie Teresy. Nie chcielibyśmy, żeby nam się rozchorowała 3000 km od domu…

z_okna_j
Opis: Meczet tuż za oknem oznaczał jedno: o zaspaniu nie mogło byc mowy.
Autor: Stanisław Karolewski

Po odbyciu całego rytuału związanego z targowaniem się (a więc wychodzenie, wracanie, udawanie obrażonych, gonienie nas przez pracowników hotelu, itp.) udało nam się zdobyć nocleg w podrzędnym hoteliku w małym zaułku. Cenę zbiliśmy z początkowych 20 euro do 8 dolarów na głowę. Umawiamy się na dwie noce i idziemy spać- jutro czeka nas wielki dzień!

Wyprawy dzień piąty- zaćmienie.

Rano wyjeżdżamy za miasto w poszukiwaniu dogodnego miejsca do obserwacji. Pustynię otaczającą Konya pokrywa swego rodzaju obłok: pary, mgły lub piachu. Na szczęście około 50 km od miasta znajdują się sympatyczne wzgórza, wśród których wynajdujemy dość ładnie zatrawioną dolinkę.

SAMSUNG DIGIMAX D530
Opis: Tu nam będzie dobrze.
Autor: Radek Sadowski

 

pustynia1_j
Opis: Tu nam będzie dobrze- zaczynamy się rozpakowywać.
Autor: Maja Kaźmierczak

Tu, ukryci od ewentualnego wiatru, możemy przystąpić do śniadania, a także rozstawiania sprzętu… i tutaj nagle grom z jasnego nieba! Zapomnieliśmy wziąć z hotelu Maksutowa. Ja, jako kierowca szybszego samochodu oraz Ewa pełniąca rolę towarzystwa zostajemy wysłani z misją dostarczenia sprzętu na czas, co też niezwłocznie czynimy. Na szczęście tureckie, proste jak drut szosy o znakomitej nawierzchni i znikomym ruchu pozwalają na bezpieczne przekroczenie dopuszczalnej prędkości. Również policja z radarem nie jest nam straszna, ponieważ na pustyni widać ją już z odległości kilku kilometrów. Po dojechaniu do Konya z tylnego prawego koła zaczyna wydobywać się niepokojący dźwięk. Czyżby to wynik pędzenia ponad 160 km/h nie najmłodszym już samochodem? Raczej nie, podobny dźwięk zaniepokoił nas już w Serbii, jednak wówczas zniknął tak niespodzianie jak się pojawił. Postanawiamy skontrolować samochód i podczas gdy Ewa pobiegła do hotelu po teleskop, ja odkręcam koło, aby sprawdzić, czy nie dzieje się tam nic niepokojącego.Wszystko jednak na mój gust wygląda dobrze. Podczas przykręcania koła przyłącza się do mnie uczynny Turek, który wręcz wyrywa mi klucz i samodzielnie dokręca wszystkie śruby. Miło z jego strony.

ruiny_j
Opis: Jak widać nie my pierwsi doceniliśmy zalety tej dolinki.
Autor: Stanisław Karolewski

Pomimo uspokajających wyników mojej amatorskiej kontroli i zaniknięcia podejrzanego dźwięku, nie rozwijamy już szaleńczych prędkości; na szybkościomierzu wskazówka nie przekracza 150 km na godzinę. W kilkanaście minut po pierwszym kontakcie żądni możliwości spojrzenia przez teleskop dołączamy do reszty grupy. Wkrótce przekonamy się, że czeka nas kolejna niespodzianka- dupy z nas, a nie astronomowie, bo zaćmienie chcieliśmy oglądać o godzinę za wcześnie. Całe szczęście, że nie pomyliliśmy się w drugą stronę…

majamarcin_j
Opis: Maja i Marcin w oczekiwaniu na zaćmienie.
Autor: Stanisław Karolewski

W końcu nadchodzi wytęskniona chwila… w początkowej fazie zaćmienia towarzyszy nam euforia i silny wiatr. Z czasem euforia gaśnie, ustępując miejsca nerwowemu oczekiwaniu na największy cymes, czyli zaćmienie całkowite.

pasterz_j
Opis: Nasza ekspedycja wzbudziła w tubylcu niemałe zainteresowanie.
Autor: Stanisław Karolewski

Tymczasem na miejsce obserwacji zbliżają się dwie kłębiaste grupy: jedną jest stado owiec prowadzone przez sympatycznego pasterza na osiołku, a druga to pojawiające się na horyzoncie chmury. Z pasterzem szybko doszliśmy do porozumienia- chętnie podzieliliśmy się z nim naszymi instrumentami, przez które z zaciekawieniem obserwował zaćmione już w blisko połowie Słońce.

Turek odwdzięczył się nam uprzejmością, dzięki czemu Radek miał okazję skorzystać z jego “sprzętu”, czyli przejechać się na osiołku.

SAMSUNG DIGIMAX D530
Opis: Właściwy człowiek na właściwym miejscu.
Autor: Tomasz Oryński

Mimo tego zaniepokojenie wciąż wzbudzał w nas drugi niespodziewany gość, czyli chmury. Maciek, jako szef obserwacji, wysłał mnie, jako szefa logistyki, na rekonesans, czy nie możemy przenieść się dalej. Postanowiłem wziąć samochód terenowy, co okazało się dobrą decyzją, ponieważ już ok. 50 m za miejscem obserwacji pustynia stawała się tak kamienista, że można było zapomnieć o przedostaniu się tamtędy fordem. Jedynym kierunkiem odwrotu była dolina, jednak to właśnie stamtąd nadchodziły chmury. Decyzja była prosta: zostajemy tutaj.

SAMSUNG DIGIMAX D530
Opis: W oczekiwaniu na zaćmienie.
Autor: Radek Sadowski

Słońca powoli ubywało, a przyroda, jakby przeczuwając, co się święci, także zaprzestała aktywności. Zniknęły gdzieś wszechobecne pieski preriowe, całkowicie ucichł wiatr, temperatura nieznacznie się obniżyła, wszędzie zapanowała cisza… a my wraz z nią w skupieniu oczekiwaliśmy na TEN moment. Każdy nerwowo powtarzał sobie swoje zadania, wszystko zaplanowane było w najdrobniejszych szczegółach. Jeszcze trochę, jeszcze chwila, już można spojrzeć na Słońce przez palce i nagle… JEST!!!

kilka_j
Opis: Tymczasowy kolaż zastępujący internetową galerię zdjęć, która pewnie jeszcze się robi. Wiadomo, prowizorki są zawsze najtrwalsze 🙂

Cóż za fantastyczne wrażenie! Tego nie da opisać się słowami… Momentalnie wszystkie nasze misterne plany działania szlag trafił- wszyscy, skacząc, drąc paszcze, obejmując się z nieopanowanej radości i przepychając się przed instrumentami, nie mogli uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Przez szaleńcze wrzaski euforii przebijały się chwilami trzask migawek aparatów oraz dowody na to, że ktoś zdaje sobie sprawę z kompletnej katastrofy; okrzyki “kurde, czemu mi nikt nie przypomniał, że mam już włączyć stoper!”, “cykaj zdjęcia, cykaj, nie mogę jednocześnie stać przy obu teleskopach!”, bądź “czy ktoś widział mój zeszyt, w którym mieliśmy zapisywać zmiany temperatury?” świadczyły o tym, że jednak staraliśmy się opanować…

granat_j
Opis: Taki kolor przybrało niebo podczas fazy całkowitej zaćmienia.
Autor: Stanisław Karolewski

Z pomocą przyszła sama przyroda. Nagłe oziębienie o kilkanaście stopni szybko ochłodziło nasze rozpalone czaszki. Udało nam się zapanować nawet nad takimi wypadkami jak zerwanie kliszy w aparacie, czy stracenie Słońca z pola widzenia kamery. W tej chwili zrozumiałem, że zdanie profesora Rudawego udzielającego nam porad przed wyprawą: “jeżeli uda wam się zrobić jakieś ładne zdjęcia, to będzie super” miało drugie dno i nie dotyczyło wyłącznie problemów czysto technicznych…

zacmienie_j
Opis: Zaćmienie w obiektywie Stanisława Karolewskiego.

Tymczasem ostudzeni chłodem- nagłe przejście z upałów w temperaturę rzędu 10 stopni- mogliśmy już bardziej na spokojnie kontemplować obserwowane widoki. Kiedy oglądam jakieś piękne astronomiczne zjawisko (jak na przykład pierścienie i księżyce Saturna czy właśnie zaćmienie), nigdy nie mogę uwierzyć, że wygląda to tak, jak na zdjęciach lub filmie. Zawsze wydaje mi się, że wszystko jest przereklamowane, ale widząc na własne oczy, nie mogę wyjść z podziwu, że to nie dość, że wygląda tak, jak na zdjęciu, to w rzeczywistości jest o wiele piękniejsze…

wenus_j
Opis: Ten punkt u góry zdjęcia to własnie Wenus.
Autor: Stanisław Karolewski

Na granatowej kopule nieba korona słoneczna otaczała czarną tarczę Księżyca. Przez przyrządy widać było nawet czerwone protuberancje… Nad wzgórzem opasającym naszą dolinkę widać było Wenus, natomiast nas otaczała bajeczna, pomarańczowa poświata na niebie. Ciszę rozcinały tylko nasze głosy i odgłos robionych zdjęć. Wraz z zakładaniem kolejnych warstw odzieży wszyscy stawali się mniej hałaśliwi. Nagle ciemność rozdarł pierwszy błysk. Zrobiliśmy ostatnie zdjęcia “perły” i sprzęt w okamgnieniu trzeba było ponownie przysłonić folią mylarową.

perlai_j
Opis: Perła to chyba najpiękniejszy moment zaćmienia.
Autor: KNA

Księżyc powoli złażący z tarczy słonecznej nie wzbudzał już takiego zainteresowania. Niejako z obowiązku pstrykane zdjęcia co jakiś czas absorbowały pojedyncze osoby. Wciąż nie mogliśmy otrząsnąć się z wrażenia, jakie pozostawiło na nas fantastyczne zjawisko, które zakończyło się zaledwie przed paroma minutami, a które zdążyło jednocześnie stać się odległe jak opowieści z tysiąca i jednej nocy… Chyba nikt nie miał wątpliwości, że warto było jechać cztery dni, aby przeżyć te cztery minuty… Każdy z nas wie, że jeżeli nadarzy się ponowna okazja wyprawy na zaćmienie Słońca, nikt nie będzie zastanawiał się dwa razy.

szkoda_j
Opis: Szkoda, że już po wszystkim.
Autor: Stanisław Karolewski

Zaćmienie zakończyło się- jeszcze tylko robimy zbiorowe zdjęcie z dużym teleskopem i ładujemy się szybko do samochodów, bo chcemy zdążyć pozwiedzać miasto. Zjazd pustynią do asfaltu zakłóciło jedno małe zdarzenie- jakiś niesforny piesek preriowy nie mógł zdecydować się, w którą stronę uciekać spod kół. Zakończyło się ostrym hamowaniem obu jadących jeden za drugim pojazdów. Na szczęście nikt na nikogo nie najechał; tego nam tylko brakowało: stłuczka na środku bezludnej pustyni…

grupa_j
Opis: Zdjęcie grupowe. Od lewej: Maciek, Staś, Marzenka, Radek, Ewa, Teresa, Marcin, Maja, Tomek i Marta.
Autor: samowyzwalacz z małą pomocą Maćka Zapióra

Do Konya dotarliśmy w godzinach szczytu i od razu zaczęliśmy przeciskać się pod meczet-muzeum, który chcieliśmy zobaczyć. Tętniące życiem azjatyckie miasto powalało nas swoją odmiennością- głosy muezinów wydobywające się z trzeszczących głośników umieszczonych na minaretach, pozornie bezładny ruch wszystkich pojazdów i pieszych, gwar i kanonada klaksonów nie są w Europie codziennym zjawiskiem… Oglądając w telewizji sceny z azjatyckich ulic, zawsze zastanawiałem się, jakim cudem oni tam jeżdżą. Okazuje się, że jest to zadziwiająco proste- wystarczy zapomnieć o pasach ruchu, kierunkowskazach oraz innych europejskich wymysłach i dać ponieść się prądowi. Wbrew pozorom, wzajemna życzliwość uczestników ruchu sprawdza się znakomicie. Myślę, że nasz przejazd powodował pewne fluktuacje w tętniącej tkance miasta- przede wszystkim za sprawą Marzenki kierującej musso. W kraju, gdzie widok kobiety za kierownicą jest czymś egzotycznym, wielka terenówka prowadzona przez uroczą blondynkę powodowała prawdziwe zdziwienie na twarzach przechodniów. Nawet nie widząc bagażnika zamocowanego na dachu samochodu, nie mielibyśmy problemu z podążaniem za naszymi kolegami z wyprawy- wystarczyło obierać kierunek na miejsca, gdzie przechodnie, wciąż jeszcze pod wrażeniem, zamierali w bezruchu.

 

SAMSUNG DIGIMAX D530
Opis: Meczety wciąż robiły na nas nadzwyczajne wrażenie.
Autor: Radek Sadowski

Po obejrzeniu, niestety tylko z zewnątrz (nie udało nam się zdążyć na czas) pięknego meczetu odstawiliśmy samochody pod hotel, gdzie też poznaliśmy profesora uniwersytetu w Ankarze. Jak to jest w tureckim zwyczaju, po krótkiej rozmowie polecił nam restaurację swojego kuzyna. I faktycznie, warto było skorzystać z tej porady; kiedy w restauracji wymieniliśmy nazwisko naszego “protektora”, zostaliśmy podjęci wyśmienicie. Odnoszę wrażenie, że gdybyśmy przyszli prosto z ulicy, zostalibyśmy obsłużeni równie uprzejmie… jednak zawsze miło jest mieć wrażenie bycia “swojakiem”. Kelner na naszą cześć odświeżył swoją dość dobrą znajomość języka polskiego; okazuje się bowiem, że Turcy stawiają sobie za punkt honoru powiedzieć choć kilka słów w języku swoich gości.

w_knajpie_j
Opis: Tu akurat jesteśmy w innej restauracji. Jak widać, turecka herbata nam smakuje.Autor: Uprzejmy kelner.

Po wybornym obiedzie udaliśmy się na zwiedzanie miasta, którego mieszkańcy, korzystając z wieczornego chłodu, wylegli tłumnie na ulice. Sklepy, knajpy i kluby nocne wabiły nas otwartymi drzwiami, uliczni sprzedawcy bakalii zachęcali do próbowania swojego towaru, a sprzedawcy wylewający się ze sklepów z najrozmaitszym towarem zapraszali nas do skosztowania tureckiej herbaty… Wraz z zachodem słońca z ulic miasta praktycznie zniknęły kobiety. Ciekawe zatem, jaki sens miały otwierające się właśnie wtedy dyskoteki?

Wieczorem w hallu naszego hoteliku zastanawialiśmy się nad planami na następny dzień. Zmęczona ciągłym podróżowaniem załoga musso chciała jak najszybciej dostać się do Istambułu, natomiast my postanowiliśmy zwiedzić coś po drodze. Pomimo zmiany skali w tak olbrzymim kraju jak Turcja większość atrakcji znajdowała się poza naszym zasięgiem. Znając jednak zalety podróżowania po tym wielkim kraju, zdecydowaliśmy się na wizytę w Kapadocji. 700 czy 1000 km, w końcu co to za różnica?

wulkan_j
Opis: Nie ma siły, żeby nie trafić do Kapadocji- górujący nad nią wulkan jest świetnym punktem orientacyjnym.
Autor: Maja Kaźmierczak

Wyprawy dzień szósty- każdy chodzi swoją drogą.

Wyjazd z Otelu jak zwykle opóźnił się. Życzliwi Turcy nie pozwolą nam odjechać, zanim nie wypijemy z nimi po szklaneczce herbaty i nie zamienimy paru słów. Jeszcze zakupy, tankowanie i wreszcie jedziemy. Na rogatkach Konya musso obrało kurs na północ, my- na wschód. 1000 km to trasa na co najmniej dwóch kierowców, więc chcieliśmy mieć pewność, że gdy któremuś z nas zacznie dokuczać żołądek (wciąż nie dowierzaliśmy zjedzonym poprzedniego dnia pysznościom), ktoś inny będzie w stanie prowadzić samochód; siłą, groźbą i szantażem przymusiliśmy świeżo upieczonego kierowcę, Martę, do spróbowania swoich sił. Po kilkudziesięciu kilometrach przekonaliśmy się, że jedynym mankamentem jej umiejętności jest brak wiary w siebie. Uspokojony powróciłem za kółko.

Jakby co- nie zginiemy.

skalne_miasto_j
Opis: Atrakcje turystyczne widoczne były już z oddali.
Autor: Maja Kaźmierczak

Za cel naszej wycieczki obraliśmy słynne skalne miasto, Goreme. Zbliżając sie do niego około 12 w południe, ujrzeliśmy niesamowitą wydrążoną skałę górującą nad leżącym nieopodal drogi miasteczkiem. Oczywiście nie mogliśmy przegapić zobaczenia takiego cuda, więc pojechaliśmy w to miejsce. Widok roztaczający się ze szczytu zapierał dech w piersiach, a chłód panujący w dawniej zamieszkanych grotach dawał utęsknioną chwilę wytchnienia od prażącego słońca. Po sesji zdjęć udaliśmy się do miasteczka w poszukiwaniu bankomatu. O dziwo, znalazł się bardzo szybko w witrynie czegoś będącego odpowiednikiem naszego mięsnego. Piszę “odpowiednikiem”, ponieważ polskiego klienta przyzwyczajonego do “lodówek” mieszczących kawałki mięsa i wędlin mogłoby zszokować nazwanie “sklepem” wykafelkowanego pomieszczenia, w którym na solidnym haku u sufitu wisi sobie obdarta ze skóry krowa…

my_j
Opis: To najdalszy punkt naszej wędrówki. Pora na pamiątkowe zdjęcie.
Autor: jakiś Turek

Ruszamy w dalszą drogę. Za którymś fotostopem natrafiliśmy na kilka straganów rozstawionych nad urwiskiem, z którego roztaczał się piękny widok na Goreme leżące u stóp wulkanu z ośnieżonym szczytem. Postanowiamy przekąsić nasze zapasy. Nabywszy u życzliwego sprzedawcy pysznej, słodkiej apple-tea, delektowaliśmy się piękną chwilą. Humor nieco popsuł nam moment płacenia, kiedy okazało się, że przyjemność ta była słona… cenowo.

goreme_j
Opis: Widok na wioskę Goreme- bezcenny. Za wszystko inne zapłacisz 15 YTL.
Autor: Maja Kaźmierczak

Po chwili znajdowaliśmy się już na dole. Podczas spaceru po mieście, w którym dawne czasy zazębiają się z nowoczesnością, wciąż nie mogliśmy nadziwić się wszechobecnym kontrastom. Na przykład ludzie mocujący anteny satelitarne na wykutych ponad 1000 lat temu skalnych domach… W przewodniku wyczytaliśmy, że niedaleko miejscowości znajduje się “skansen”. Oczywiście postanowiliśmy go zwiedzić. W poszukiwaniu parkingu zapędziliśmy się nieco za daleko, niemniej warto było. Na szczycie niezwykle stromego podjazdu powitał nas przepiękny, niemal księżycowy krajobraz. Nasz samochód stojący na tle panoramy niesamowitych formacji skalnych wyglądał, jak gdyby trafił z równoległego świata do jakiejś magicznej krainy.

absurd_j
Opis: Scorpio… nie z tego świata.
Autor: Ewa Zahajkiewicz

Po znalezieniu parkingu wybraliśmy się we czwórkę na zwiedzanie skansenu, ponieważ Ewa wolała pozostawić sobie nieco więcej funduszy na Istambuł. Przedstawiliśmy jej jednak wyczerpującą dokumentację fotograficzną- a było co fotografować! Wykute w skale kaplice i kościoły z okresu wczesnego chrześcijaństwa- od pokrytych prymitywnymi malowidłami prostych kapliczek z III wieku po wielkie, ozdobione bogatymi bizantyjskimi freskami kościoły z czasów, kiedy Mieszko I randkował z Dąbrówką i zastanawiał się nad porzuceniem wiary w Światowida- zrobiły na nas niesamowite wrażenie.

freski1_j
Opis: Niektóre freski byłynaprawdę nieprawdopodobnie piękne.
Autor: Maja Kaźmierczak

Niestety, słońce zmierzało ku zachodowi, więc należało ruszać w drogę. O 17 wystartowaliśmy, mając przed sobą ok. 700 km drogi do Istambułu. To, co wydaje się niemożliwe w Polsce, w Azji jest niczym klaśnięcie w dłonie: szerokie, dwupasmowe drogi prowadzące przez piękne pustkowia pozwalają na bezpieczne rozwinięcie wielkich prędkości, a ogrom przestrzeni na zewnątrz samochodu sprzyja zbliżeniom wewnątrz- czas podróży upłynął nam na szczerych, głębokich i ważnych rozmowach…

malowidla_j
Opis: W niektórych kościołach można było odczuć, że są stare.
Autor: Maja Kaźmierczak

W Istambule zawitaliśmy około drugiej w nocy. Niestety dochodzimy do wniosku, że niezbędna będzie całkowita przebudowa naszego obozowiska; spakowanie elementów różnych namiotów w obu samochodach sprawiło, że załoga wcześniej przybyła na miejsce rozstawiła jeden namiot z posiadanych części, my zaś nie mieliśmy już gdzie spać…

marta_j
Opis: Pomyśleć, że ta kaplica ma 1500 lat…
Autor: Tomasz Oryński

Wyprawy dzień siódmy- niby wszystkie wielkie miasta są takie same, ale…

O poranku wyruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Pierwszą atrakcją było to, że udało nam się nawzajem zgubić. Smsowo umawiamy się zatem pod Haga Sofia. Znalezienie parkingu w Istambule jest dość łatwe, jeżeli nie kierujemy się europejskimi przyzwyczajeniami. To, że na parkingu nie widać miejsca na zaparkowanie pojazdu, a każdy z już tam stojących samochodów blokuje dziesięć zaparkowanych głębiej, wcale nie oznacza, iż rzeczywiście nie ma miejsca. Ten pozorny absurd rozwiązany jest w następujący sposób: pozostawiając auto parkingowemu, wręcza się mu kluczyki, a on radzi sobie z brakiem przestrzeni, przestawiając wszystkie auta; innymi słowy szacujemy godzinę, o której chcemy zjawić się po samochód, a oni “żonglują” powierzonymi pojazdami w taki sposób, aby w zadeklarowanym czasie dany wóz znajdował się “na wierzchu”. O dziwo, spisuje się to nadspodziewanie dobrze, zaś kunszt parkingowych manewrujących powierzonymi pojazdami jest godny podziwu.

parking_j
Opis: Czy ten parking jest w połowie pełny, czy w połowie pusty?
Autor: Tomasz Oryński

No, ale nie parkingi są największą atrakcją tego spinającego dwa kontynenty miasta. Po zakupieniu biletów do drugiej po Bazylice Św. Piotra w Watykanie największej chrześcijańskiej świątyni- wchodzimy do środka. Ogrom tego kościoła jest niewyobrażalny, a fakt, że właśnie trwają prace konserwacyjne i połowę głównej nawy zajmuje gigantyczne rusztowanie ułatwiające restaurację mozaikę na kopule, tylko podkreśla rozmiary tego przybytku. Niesamowicie przedstawione postaci, niczym z prawosławnej ikony Jezus ułożony z drobnych klocuszków na ścianie- wszystko to zaowocuje setkami fotografii. Nikt nie mógł nadziwić się wspaniałości tej świątyni.

hagia_j
Opis: To jest olbrzymie…
Autor: Stanisław Karolewski

Potem uderzamy do konkurencji – kiedy Osmanie nasycili się już krwią chrześcijan, pozazdrościli im świątyni i walnęli sobie Błękitny Meczet naprzeciwko. Budynek jest równie monumentalny, jednak wewnątrz jest jasno, co kontrastuje z mrokiem panującym w Haga Sofia. W odróżnieniu od chrześcijańskiej świątyni w meczecie wciąż tętni życie religijne; stąpając na bosaka po rozłożonych na podłodze dywanach, turysta mija się z udającymi się na modlitwę wiernymi…

meczet_j
Opis: Obie budowle zawracają w głowie.
Autor: Ewa Zahajkiewicz

Spacer nad cieśninę Bosfor przez park jest okazją do zrobienia kolejnych pięknych fotografii. Ukwiecony park prowadzi nas do herbaciarni pod gołym niebem, z której możemy podziwiać przepływające w dole statki i okręty, a także helowy balon unoszący się nad azjatycką stroną miasta.

balon_j
Opis: Statki morskie widział chyba każdy. Helowy balon to rzadkie zjawisko.
Autor: Maja Kaźmierczak

Kolejną atrakcją- poprzedzoną szybkim posiłkiem (bułka plus jogurt) i zabawą z lokalnym kotem- jest Wielki Bazar. Weźmy krakowskie sukiennice, powiększmy je do rozmiaru całego krakowskiego rynku i przyprawmy szczyptą egzotyki, a będziemy mieli pewne wyobrażenie o tym, czym jest ta świątynia handlu. W dzisiejszych czasach w znacznej mierze nastawiona jest na turystów i jest tam sakramencko drogo, jednak wszyscy robimy zakupy- choćby dla samej przyjemności targowania się…

SAMSUNG DIGIMAX D530
Opis: Radek na bazarze zainteresował sie herbatą.
Autor: Radek Sadowski

Wszyscy sprzedający na wyścigi zabiegają o uwagę przechodzących turystów. Zaczynamy zastanawiać się nad ułatwieniem sobie krążenia po uliczkach bazaru: może jakaś tabliczka z napisem “no, thanks?”. Częstotliwość, z jaką zmuszeni jesteśmy wymawiać te magiczne słowa, powoduje zabawną sytuację, kiedy to na zachwyty nad pięknymi, niebieskimi oczami Ewy również odruchowo odpowiadam “nie, dziękuję”.

talerze_j
Opis: Marzenka postanowiła kupić talerz. Wybór okazał się bardzo trudny.
Autor: Stanisław Karolewski

Po zakupach postanowiliśmy obejrzeć ze wzgórza nad zatoką zachód słońca. Zaowocowało to tylko półgodzinnym błądzeniem w kłębowisku ciasnych, stromych zaułków, w których składanie lusterka w celu wyminięcia się z samochodem z przeciwka jest czymś naturalnym. Kolejne półtora godziny spędzamy w korku, po czym w końcu udaje nam się dojechać na camping. Po niedługiej chwili dołącza do nas załoga musso; dowiadujemy się, że gdybyśmy poczekali godzinę z wyruszeniem na peryferia miasta, uniknęlibyśmy podróżowania w trakcie kulminacji szczytu komunikacyjnego… Szkoda, że tego nie wiedzieliśmy; dwie godziny w istambulskiej drogowej dżungli wyczerpało mnie o wiele bardziej niż 700 km, które przejechałem poprzedniego dnia…

most_j
Opis: Most nad cieśniną o zachodzie słońca.
Autor: Stanisław Karolewski

Wieczorem udaliśmy się jeszcze na spacer do pobliskiej mariny. Ogromne, szybkie jachty motorowe, jakże różne od naszych mazurskich łódek, to coś niespotykanego, nawet na Bałtyku. Wizyta w pobliskiej kafejce internetowej zaowocowała mrożącą krew w żyłach wiadomością: budżet nam się kończy. Nie była to jedyna ostudzająca rzecz- tej nocy wymarzliśmy w namiotach jak rzadko kiedy… Niby ciepłe kraje, ale obozowanie 50 m od morza może dać się we znaki.

SAMSUNG DIGIMAX D530
Opis: Nasze obozowisko na istambulskim campingu.
Autor: Radek Sadowski

Wyprawy dzień ósmy- czas przygód.

Rano zdziwienie- tuż za miastem pierwszy deszcz skrapia nam przednie szyby. Krople z nieba towarzyszyć nam będą przez znaczną część naszej drogi do domu. Na autostradzie mijamy wozy transmisyjne TVP. Chcemy na nich zatrąbić, ale klakson znów się popsuł. No cóż, auto widać wie, że ponownie jesteśmy w Europie. Przed granicą zjeżdżamy do miasta na ostatnie zakupy, na granicy zaś grzęźniemy w biurokratycznym buszu. Odsyłają nas od okienka do okienka, lecz nikt nie umie wytłumaczyć nam, co jest nie tak. Latamy niczym Asterix w jednej z jego 12 prac… W końcu odkrywamy, że chodzi o zdanie dokumentu potwierdzającego wywóz naszego samochodu z Turcji. W tym czasie wyprzedza nas telewizja.

destylator_j
Opis: Polska jest zacofanym krajem. Znajduje się dopiero na etapie zbieractwa, od przydrożnych handlarzy można kupić jagody lub grzyby. Bułgaria jest już na etapie przetwórstwa- tam przy drodze kupuje się… destylatory!
Autor: Stanisław Karolewski

Dzięki pomocy napotkanego Serba udaje mi się ustalić prawidłową kolejność odwiedzanych okienek, w każdym z nich przybywa pieczęci na moich papierach. W końcu udało się, wjeżdżamy do Bułgarii. I tu zaskoczenie- nie dość, że dezynfekują (poznaliśmy po tym, że przez otwarte okno dostałem po gębie ohydnym rozpylonym środkiem), to jeszcze nie biorą za to pieniędzy. Za to celnicy każą nam zjechać na bok i do czegoś się przyczepiają, ale my znowu nie wiemy, o co chodzi. Na szczęście z odsieczą przychodzą nam władający językiem rosyjskim panowie z TVP i zażarcie targują się z kolegami “naszych” pograniczników. Po krótkiej wymianie zdań dochodzą do kompromisu: wysokość negocjowanej łapówki zostanie zaakceptowana pod warunkiem, że my jesteśmy z nimi. W rezultacie otrzymujemy czarodziejski kwitek, którego okazanie otwiera przed nami wszystkie pozostałe szlabany. Chwała Telewizji Polskiej- teraz naprawdę jesteśmy w Bułgarii!

hassan_j (1)
Opis: W miejscu twierdzy Hassana dziś zachowała się tylko śwątynia.
Autor: Stanisław Karolewski

Naszym celem ponownie jest obserwatorium w Rożen. Po drodze zwiedzamy twierdzę Hassana. Ruiny na skale będącej bramą w góry i dominującej nad Asenovgradem zupełnie nie wyglądają na miejsce, z którego dawniej trzęsiono połową Europy… Po licznych fotkach i zajrzeniu w każdy kąt ruszamy w dalszą drogę. Po kilkudziesięciu kilometrach ponownie daje znać o sobie prawe tylne koło.

zbiorowe_j
Opis: W ruinach twierdzy wszystkim się podobało.
Autor: bułgarska dziewczyna

Nagle “niewinne” stukanie przeradza się w prawdziwy łomot. Przestraszeni stajemy na poboczu.. i całe szczęście. Urwały się już dwie spośród pięciu śrub mocujących koło. W takiej sytuacji nie decydujemy się na jazdę po krętych górskich serpentynach. Po naradzie z drugą ekipą postanawiamy skorzystać z ubezpieczenia assistance i wezwać pomoc, zaś musso otrzymuje zadanie udania się do obserwatorium i oczekiwania na wypadek konieczności zjechania po nas. Terenówka znika za zakrętem, a ja odbywam długą telekonferencję- najpierw z centrum ubezpieczyciela w Warszawie, a następnie, powtarzając to samo po angielsku, z jego partnerem w Sofii. Zgłoszenie zostaje przyjęte, laweta będzie za godzinę. Strach pomyśleć, co przyniesie rachunek telefoniczny za roaming… Wyciągamy butlę, gotujemy herbatę i przy dźwiękach gitary oczekujemy na przysłanie pomocy. Po około godzinie zjawia się żółty mercedes, którego kierowca mówi, że nie ma potrzebnych części do naprawy naszego samochodu i bez serwisu się nie obejdzie. Podejmujemy decyzję: ja udam się z samochodem do naprawy, po resztę przyjedzie musso, a potem zobaczymy co dalej.

SAMSUNG DIGIMAX D530
Opis: W oczekiwaniu na pomoc drogową.
Autor: Radek Sadowski

Sympatyczny kierowca lawety zawozi naszego forda aż do Plovdiv (scorpio to nietypowy model także w Bułgarii). Właśnie tam znajduje się najbliższy serwis, w który mogą mieć odpowiednie śruby. W trakcie jazdy przekonuję się, że Polak z Bułgarem potrafi się całkiem sprawnie dogadać… Po zajechaniu pod serwis, pomimo sobotniego wieczora, zjawia się mechanik. Ogląda samochód, podaje cenę, którą panu laweciarzowi udaje się w moim imieniu stargować i mówi, że auto będzie gotowe na poniedziałek. Na szczęście daje się przekonać, by przyspieszyć naprawę do jutrzejszego poranka, jednak kosztuje nas to całą kwotę, którą utargował pan laweciarz. Umawiam się z mechanikiem na rannego SMS-a, po czym lawetą zostaję podwieziony do hotelu zapewnionego mi przez ubezpieczyciela. Wszystko odbywa się bezgotówkowo, pani recepcjonistka bierze mój paszport i oświadczając: “to zajmie jakieś 15 minut”, znika na zapleczu.

rodopy_j
Opis: Z obserwatorium roztacza sie przepiękna panorama na okalające je góry.
Autor: Stanisław Karolewski

W ramach oczekiwania udaję się na spacer po okolicy. Po powrocie wita mnie przerażony wzrok recepcjonistki. W odpowiedzi na moje zdziwione spojrzenie pokazuje mi kartę meldunkową, której wypisywanie miało zająć jej owe 15 minut. W przypadku braku takiej karty u cudzoziemca pierwszy patrol policji zabiera mnie na dołek. A ja jeszcze nie miałem paszportu… Chyba nie zdaję sobie sprawy, co to oznacza, bo ona przerażona jest o wiele bardziej niż ja. No, ale wszystko skończyło się dobrze. Udaję się do przydzielonego mi pokoju na ósmym piętrze. Hotel lata świetności ma już za sobą, ale niczego nie można mu zarzucić. Oglądam przez chwilę panoramę miasta, biorę prysznic i już leżę w niesamowicie wygodnym łóżku z polską gazetą (która leżała spokojnie w moim plecaku) w ręku… A tymczasem reszta załogi ogląda niebo przez dwumetrowy teleskop… Wrrrr!

teleskop_jOpis: Następnego dnia cała załoga poszła z bliska oglądać sprzęt, przez który nocą spoglądali w niebo.
Autor: Maja Kaźmierczak

Wyprawy dzień dziewiąty- odpoczynek w obserwatorium.

Rano wstaję i idę na spacer. Plovdiv to ładne miasto, pełne zieleni i jak na Bułgarię całkiem zadbane. Co przede wszystkim rzuca się w oczy, jest czystsze od przeciętnego polskiego miasta. Przed południem dostaję SMS-a o treści “auto ok”, więc pędzę pod hotel, gdzie czeka na mnie mój mechanik. Zahaczając po drodze o bankomat, zajeżdżamy do serwisu. Samochód stoi bez koła- mechanik chciał mi pokazać, że faktycznie wymienił zerwane śruby, a także to, że od drgań rozwiercone są otwory w feldze, gdzie założył specjalne kołnierze. Zakłada koło i zaczyna je dokręcać, gdy nagle TRACH- poszła kolejna śruba.

SAMSUNG DIGIMAX D530
Opis: Bramą w góry jest miasteczko Asenovgrad- tu widok z twierdzy Hassana.
Autor: Radek Sadowski

Na szczęście udaje się znaleźć jeszcze jedną pasującą. Zapewniony, że koło powinno wytrzymać jeszcze 2000 km, wyjeżdżam z miasta. Po 40 minutach krążenia zaczynam rozumieć, co miał na myśli Maciek, kiedy zbłądziwszy tutaj, twierdził, że Bułgaria jest fatalnie oznakowana. W przeciwieństwie do reszty kraju, Plovdiv oznakowany jest beznadziejnie. Kiedy po raz trzeci wróciłem w to samo miejsce, zdałem sobie wreszcie sprawę, że jeżdżąc w kółko, nigdy się z miasta nie wydostanę. W końcu- udaje się.

koronograf_j
Opis: To urządzenie wraz z kopułą jest zbudowane w całości za pieniądze podarowane obserwatorium przez kolegów naszego przewodnika.
Autor: Stanisław Karolewski

Tym razem wyjazd do obserwatorium nie sprawił żadnych problemów. Przez kilka dni śnieg zalegający na drodze zdążył stopnieć i prawie cała droga wita mnie suchym asfaltem. Do obserwatorium docieram akurat w ostatniej chwili, by zobaczyć dwumetrowy teleskop. Coś niesamowitego! Następnie oprowadzający nas astronom z dumą demonstruje nam swoje dziecko – zafundowany mu przez kolegów-“biznesmenów” koronograf. Na nas, opatrzonych w Białkowie, nie robi to wielkiego wrażenia, więc nasz przewodnik obiecuje, że następnym razem namówi kolegów na wykup dwumetrowego instrumentu.

komputer_j
Opis: Niewiarygodne, ale astronomowie z Rożen na co dzień wciąż korzystają z tego sprzętu.
Autor: Maja Kaźmierczak

Po południu nadrabiamy zaległości internetowe w pracowni studenckiej, która w odróżnieniu od reszty sprzętu nie jest na poziomie lat 70-tych. Wieczór spędzamy na pysznej kolacji i śpiewach przy wtórze gitary… nareszcie czas na odpoczynek. Niestety tej nocy z obserwacji nici, zachmurzenie jest coraz większe.

szef_kuchni_j
Opis: Szef kuchni- Marzenka- przygotowuje smakowitą kolację.
Autor: Stanisław Karolewski

Wyprawy dzień dziesiąty- do domu!

Rano za oknem wita nas mgła i deszcz. Po pożegnaniu z życzliwymi gospodarzami zjeżdżamy w dół. Im niżej, tym opady bardziej obfite. Na autostradzie szaleje już ulewa. Cudem udaje mi się nie rozbić samochodu, kiedy beztroski kierowca autokaru zajeżdża nam drogę na łukowym wiadukcie. Sofia w świetle dnia wygląda nieco mniej efektownie niż w nocy, toteż nawet na chwilę nie zatrzymujemy się.

sofia_j
Opis: A pani Zosia wyglada tak.
Autor: Maja Kaźmierczak

Im bliżej granicy, tym więcej dziur w drodze; sama końcówka to igranie ze śmiercią- omijanie kolejki TIR-ów na jedynym wolnym pasie na krętej drodze, kiedy nie widać, czy jakiś szaleniec nie gna z przeciwka, wbrew pozorom nie jest wcale taką wesołą czynnością. Oczekiwanie na musso na granicy nieco się wydłuża. Nie zgadaliśmy się z drugą załogą, która po drodze… zatrzymała się na posiłek. W końcu dojeżdżają; Maciek, parkując z rozmachem, przestawia zderzakiem kosz na śmieci. Na szczęście kosz jest na kółkach, więc obywa się bez strat. Umawiamy się na spotkanie na kolejnej granicy i każdy samochód rusza w drogę.

W okolicach Belgradu dźwięki wydostające się z koła stają się coraz bardziej niepokojące: urwała się kolejna śruba. Decydujemy się na zmianę koła na zapasowe, co powoduje krótkotrwałą poprawę.

belgrad_j
Opis: Belgrad przecina się autostradą, niespecjalnie zwalniając.
Autor: Maja Kaźmierczak

W wyniku dokonywanych zamian koła, dokręceń śrub (które mają tendencję do poluzowywania się) i ostrożnej jazdy do granicy węgierskiej docieramy niemal jednocześnie. Chcemy jak najszybciej dostać się na sprawdzony przez Internet camping. Po drodze udaje nam się pobłądzić, a ponieważ my szybciej znajdujemy właściwą drogę, dojeżdżamy na miejsce, gdzie według nas camping powinien się znajdować. Dzwonimy do wrót dłuższą chwilę… w końcu z domofonu dochodzi do nas głos mężczyzny mówiącego jedynie po węgiersku. Brama zamknięta, namiotów nie widać- to chyba nie tu? Udajemy się na dalsze poszukiwania. W kolejnej wiosce spotykamy drugą ekipę, która w tym czasie nas dogoniła. Znajdujemy znak “camping”, ale co z tego, skoro campingu nie ma… Dziewczyna na stacji paliw twierdzi, że campingu nigdy nie było, zresztą sami mieszkańcy nie mogą się nadziwić, dlaczego ten znak tam stoi. Ponieważ okazuje się, że camping z internetu to ten, na który trafilismy za pierwszym razem, wracamy tam w te pędy. Rozmowa z “panem z domofonu” jest równie efektowna jak poprzednio. W czasie naszej narady zjawia się portier i łamaną angielszczyzną daje do zrozumienia “no camping!”. Nasze poszukiwanie noclegu wieczorem napawa go najwyższym zdumieniem- też pomysł… Przecież recepcja czynna jest do 17-tej, zresztą dopiero w sezonie… a że w Internecie napisane było inaczej, to już nie jego problem.

SAMSUNG DIGIMAX D530
Opis: Niestety taka pogoda towarzyszy nam przez większość powrotnej drogi.
Autor: Radek Sadowski

Musimy znaleźć inne miejsce do spania, choćby na dziko. Pierwsza lokacja nie przypada nam do gustu; podczas gdy musso zapuszcza się w las w celu poszukiwania dobrej lokalizacji, my, ledwo wjechawszy w błotnistą drogę, wypychamy ugrzęźnięty samochód na asfalt. Wpadamy na pomysł, aby udać się w okolice znajomego już, całodobowego serwisu wulkanizacyjnego, którego właściciel wyglądał bardzo sympatycznie: może pozwoliłby nam rozbić namioty na podwórku? Docieramy tam po niedługich poszukiwaniach, lecz nie chcemy budzić właściciela- rozbijamy namioty w niedalekim zagajniku.

SAMSUNG DIGIMAX D530
Opis: Czasem i chmury na niebie wyglądają pięknie.
Autor: Radek Sadowski

Wyprawy dzień jedenasty- nareszcie u siebie…

Rankiem zwijamy się błyskawicznie, znowu leje. Poza korkiem w Budapeszcie przejazd przez Węgry odbywa się bezproblemowo, choć widać wszędzie ślady niedawnej powodzi. Na granicy słowackiej ponownie włazimy z Marcinem pod samochód- pomimo niepokojących dźwięków nie widać, żeby coś specjalnego się działo. Na Słowacji robimy ostatnie zakupy. Na uroczej polanie nad potokiem, korzystając z promieni kwietniowego słońca, zjadamy śniadanie na trawie. Maciek uwiecznia na kasecie podsumowujące wyjazd wypowiedzi, po czym ruszamy w dalszą drogę. Późnym popołudniem wjeżdżamy do Polski. Gburowatość pograniczników nie pozostawia żadnych wątpliwości- jesteśmy w domu!

SAMSUNG DIGIMAX D530
Opis: Na Słowacji urządziliśmy sobie krótki postój na śniadanie na trawie. Jak się później okazało, na kolejną taką okazję trzeba było poczekać prawie miesiąc.
Autor: Radek Sadowski

Zachowanie forda jest coraz bardziej niepokojące, a ponieważ Maja i Marcin decydują się pojechać pociągiem do Torunia z Bielska-Białej, naradzam się z bielszczankami. W związku z istniejącym ryzykiem awarii postanawiam nie jechać do Wrocławia, lecz odstawić pożyczony samochód wprost do jego właściciela w Trzebinii. Wcześniej korzystamy z zaproszenia Ewy i całą bandą zwalamy się jej rodzicom do domu na pyszny obiad. Świętujemy urodziny Mai- to już druga taka impreza na tej wyprawie! Późnym wieczorem żegnamy się z załogą musso, a z Ewą i Martą jeszcze robimy porządki wewnątrz forda. Wreszcie podjeżdżamy do domu Marty, która udziela mi noclegu.

 

SAMSUNG DIGIMAX D530
Opis: Dom Ewy był ostatnim miejscem, gdzie grupa zawitała w całości. Do domu wracaliśmy już różnymi drogami.
Autor: Tomasz Oryński


Już w kraju…

Następnego dnia szok- za oknem prawdziwa śnieżyca. Odgarniamy śnieg z auta i wsiadamy, bowiem mam w planach odwiezienie Marty do Krakowa. Samochód jednak stanowczo protestuje – całym tyłem tak rzuca, że strach jechać szybciej niż 50 km/h, a dźwięk z koła przypomina pracujący wirnik śmigłowca. Szukamy najprostszej drogi do Trzebinii. Nagle, kiedy mijamy znak “Chrzanów 15”, z tyłu auta dobiega głośny huk. Moją pierwszą myślą jest: “urwało się koło”, ale zaraz pojawia się druga myśl “w takim razie dlaczego jedziemy?” Ostrożnie przyspieszam do 60, 70, 80 km/h… nie ma śladu po dziwnych zachowaniach samochodu. Bez żadnych przygód odwożę Martę do Krakowa, a następnie dojeżdżam samochodem do Trzebinii… Przy kawie opowiadam panu Andrzejowi, właścicielowi już nie “naszego” scorpio,pierwsze gorące wrażenia z naszej wyprawy.

Niewiarygodne, że nam się udało! Na zdrowy rozsądek nie miało prawa, a jednak… włożyliśmy trochę pracy i byliśmy TAM. Choć samo zaćmienie trwało tylko 4 minuty, a poza kilkoma chwilami zwiedzania nie było nic innego niż pęd i połykanie kilometrów, warto było! I mimo że wróciliśmy do szarej rzeczywistości z oczekującym na nas żmudnym rozliczeniem wyjazdu, chyba w każdym z nas wspomnienia zostaną na dłużej… To była fantastyczna wyprawa- egzotyka Azji, odmienność wszystkich mijanych krajów, przygody motoryzacyjne i nie tylko, ale przede wszystkim z a ć m i e n i e… to było naprawdę coś!

Epilog

W parę tygodni po wyprawie zapytałem pana Andrzeja, co właściwie działo się zfordem. Odpowiedź była zaskakująca: ani koło, ani tarcza, ani półoś, ani rozkręcony w tym celu tylny most nie nosił jakichkolwiek śladów naszych przygód… Industrialne czary i magia?

Korekta: Ewa Zahajkiewicz

Kolaże, mapa i opracowanie CSS/html oryginału: Marcin Giełda

Tekst ukazał się na stronie Koła Naukowego Studentów Astronomi  knsa.info w marcu 2006 


Podziękowania:

  • wrocławskiemu internetowemu sklepowi i wypożyczalni bagażników dachowychbagazniki.net.pl, dzięki któremu mogliśmy bezpiecznie przewieźć nasz sprzęt obserwacyjny,
  • panu Andrzejowi Oleszczukowi z firmy Eko-gaz, który wypożyczył nam samochód na wyprawę,
  • tacie Marzenki, który pożyczył nam swoją terenówkę,
  • dziekanowi Wydziału Fizyki i Astronomii za wsparcie finansowe,
  • paniom z dziekanatu Wydziału Fizyki i Astronomii oraz Działu Młodzieżowego za życzliwość i cierpliwość,
  • Dziekanowi Wydziału Podstawowych Problemów Techniki Politechniki Wrocławskiej za finansową pomoc,
  • internetowym znajomym szczególnie tym z forum “Automobil”: forum.gazeta.pl,
  • profesorowi Rudawemu za cenne porady i wskazówki,
  • profesorowi Pigulskiemu, opiekunowi koła, za pomoc organizacyjną i wsparcie moralne,
  • Marcinowi Giełdzie i Arturowi Plewie za wypożyczenie teleskopów,
  • zaprzyjaźnionym harcerzom za użyczenie CB radia.

Comments

comments

One Reply to “Studencka wyprawa w smugę cienia.”

  1. […] ostatni raz coś takiego słyszałem 12 lat temu kiedy wraz z Kołem Naukowym Astronomów z UWr wyjechaliśmy do Turcji oglądać zaćmienie Słońca… Tymczasem w Chełmie lokalny proboszcz z umieszczonych na kościelnej wieży […]

Komentarze są zamknięte.