To mamy jeszcze ten lockdown, czy po prostu jest normalnie?

Jest marzec 2021. Jeśli spojrzeć nawet na mojego bloga, rok temu opublikowałem kilka tekstów o tym, jak wygląda sytuacja związana z pandemią w Wielkiej Brytanii (znajdziecie je tutaj). Pamiętamy wszyscy panikę i wykupywanie papieru toaletowego czy makaronu czy spekulacje cenowe na mydle albo odkażaczu do rąk. Potem nastąpił lock-down i pamiętam, jak irytowałem się, że wielu ludzi nic sobie z niego nie robi. Minęło już prawie 12 miesięcy i kiedy ostatnio rozmawiałem ze znajomymi zorientowaliśmy się, że nawet nie wiemy, czy w danej chwili w Szkocji obowiązuje lockdown czy nie.

Za pierwszym razem, wiosną 2020 nie było żadnych wątpliwości. W firmie transportowej, w której pracuję na pół etatu, bardzo niewiele się działo. Część załogi siedziała w domu a ja trzy dni w tygodniu jeździłem nocą w trasę po Highlands – na której w normalnych czasach regularnie kursuje duża ciężarówka, nierzadko z przyczepią, przez pięć nocy w tygodniu. Tymczasem były to wyjazdy na wpół załadowanym autem, a czasem nawet niewielkim 7.5 tonowym pojazdem. Drogi były puste, miasta i wioski wyludnione, mijane przeze mnie firmy i sklepy pozamykane na trzy spusty. Już pewnie nigdy nie uda mi się mieć szkockich Highlands tylko dla siebie – w rekordową noc przez cztery godziny jazdy minęło mnie tylko 7 pojazdów, w tym dwa auta służby drogowej i dwia radiowozy policji (a po powrocie do bazy podczas przejazdu przez całe Glasgow w drodze do domu kolejne 20!). Na wijących się przez Highlands szosach przez długie tygodnie towarzyszyły mi tylko tysiące zdumionych tym, że ktoś jednak przesuwa się po tej asfaltowej wstędze, dzikich zwierząt:

Na jednej z najpopularniejszych tras turystycznych w UK, jeśli nie w całej Europie, prowadzącej od Glasgow nad brzegami Loch Lomond, potem przez wrzosowiska Rannoch Moor in Glencoe do Fort William a dalej nad Loch Ness A82 ruch był tak znikomy, że tam, gdzie zwykle jedzie się w sznurze ciężarówek i kamperów z całej Europy byłem w stanie zatrzymać się na poboczu głównej drogi aby przez blisko pół godziny kręcić materiał dla zaprzyjaźnionego filmowca pracującego nad dokumentem o pandemii i przez cały ten czas nie minął mnie ani jeden samochód…  Kiedy przeprawiałem się promem na wyspy z archipelagu Hebrydów Zewnętrznych byłem jednym z czterech pasażerów a moja ciężarówka jednym z trzech pojazdów na pokładzie…

Widać było, że choć nie brakowało nawołujących do bojkotu obostrzeń, większość ludzi rozumiała potrzebę pozostawania w domach. Przy drogach w co bardziej turystyczne miejsca pojawiały się wykonane przez okolicznych mieszkańców znaki typu “Go home” a co popularniejsze parkingi w miejscach widokowych blokowane były poprzez ustawianie w nich betonowych bloków, opon od koparek czy wypełnionych wodą zbiorników IBC. Pracownicy jednej z lokalnej firm w Kyle and Lochalsh namawiali mnie, abym głośnym trąbieniem moim cięzarówkowym klaksonem uprzykrzał życie śpiącym przy drodze nielegalnie odwiedzającym ich okolice kamperowcom.

Wkrótce jednak lock-down zaczynał się luzować. Coraz więcej film otwierało się, coraz więcej ludzi także uznało, że skoro koronawirus to nie jest Ebola i na ulicach nie leżą stosy zwłok i konający ludzie to ograniczenia można lekceważyć. I tak dociągnęliśmy do lata, które pozwoliło złapać nam trochę oddechu – również między innymi dzięki temu, że większość krajów w tak ścisły sposób przestrzegała pierwszego lock-downu, co widać w statystykach – korelacja miedzy kolejnymi lock-downami a spadkiem tempa zachorowań jest bardzo wyraźna.

Dziś jednak jakby wszystko wyglądało inaczej. Dziś, choć ilość zachorowań i zgonów jest o rząd wielkości większa niż poprzedniej wiosny, już nie widać tego samego zapału do walki z pandemią. Choć puby i siłownie wciąż są pozamykane i choć ruch drogowy podczas porannego szczytu nigdy nie wrócił do poziomu sprzed pandemii (choć tu akurat pewnym czynnikiem mógłby być Brexit, dojeżdżam do pracy autostradą i w tym roku chyba dopiero ze dwa razy widziałem ciężarówkę na obcych numerach rejestracyjnych) to też nie zaobserowałem, żeby się w jaki sposób zmniejszył po tym, jak rząd po raz kolejny ogłosił, że powinniśmy siedzieć w domu. Życie wydaje się toczyć normalnie, tyle że pije się w domu a jedzenie z restauracji bierze się na wynos i konsumuje na ulicznych ławkach albo zamawia z dostawą. Jeżdżę ostatnio po pięknym Argyl i Bute i na drogach mijam dziesiątki turystów z rowerami i kajakami na dachach (choć jest wciąż zima!) oraz liczne kampery. Naprawdę, musiałem w internecie sprawdzić jak wygląda sytuacja (obowiązuje nas czwarty stopnień zagrożenia i instrukcje aby pozostać w domu), bo jeśli po prostu wyjrzeć przez okno to wszystko wygląda normalnie: biznesy pracują, ludzie chodzą po ulicach, autobusy wożą pasażerów – może wszystkiego tego jest mniej niż przed pandemią, ale nie na tyle, żeby miasto sprawiało wrażenie wyludnionego. Z kim by nie rozmawiać, wszyscy, nawet ci, którzy nie pracowali zeszłej wiosny, nagle okazują się niezbędni dla ekonomii i jakby nigdy nic chodzą do pracy (lub pracują z domu).

Skąd się to bierze?
– może po prostu już wiemy o koronawirusie na tyle, żeby zdawać sobie sprawę, że wcale nie jest się nim AŻ TAK łatwo zarazić – a widząc, że większość zakażonych przechodzi go stosunkowo lekko, większośc specjalnie się tego nie obawia?
– może też rządy już po prostu tylko udają, że wprowadzają te ograniczenia, bo wiedzą, że ludzie naprawdę mają już dosyć siedzenia w domu – i nie chodzi tu nawet o groźbę buntu obywateli, jak to ma miejsce w Polsce dzięki nieudolności rządzących, którzy nie potrafią nawet wprowadzić ograniczeń zgodnie z prawem – tylko zwyczajnie w wyniku tego, że jeśli na jednej szali położyć to, o ile śmiertelność mogą obniżyć kolejne lockdowny, a na drugiej liczne bankructwa, depresję i problemy psychiczne obywateli, to lockdown dziś, kiedy wiemy już znacznie więcej o wirusie a do tego rozpoczęliśmy już program szczepień, brutalne zmuszanie ludzi do pozostawania w domach niekoniecznie jest najlepszym rozwiązaniem?

Jak więc to jest: czy to, że ani ja, ani moi znajomi nawet nie wiedzą, jakie w tej chwili w naszej okolicy panują ograniczenia wynika z tego, że nikt już ich nie przestrzega? Czy może z tego, że nam one po prostu spowszedniały i ich nie zauważamy? A może jedno i drugie jednocześnie? Obawiam się, że głównie jednak to pierwsze. O ile rok temu prawie wszyscy traktowali lock-down poważnie z przerażeniem obserwując rosnące słupki zachorowań, dziś nam to wszystko spowszedniało i choć codziennie umierają na kowid setki osób zwyczajnie mamy to w dupie. A rezultaty tego widać na poniższym wykresie: o ile pierwszy lockdown wiosna 2020 pozwolił w wyraźny sposób zahamować wzrost zachorowań, to ten nowy, wprowadzony późną jesienią już nie przyniósł aż tak wyraźnych rezultatów – a po świętach Bożego Narodzenia widać wręcz drastyczny wzrost, który maleje chyba tylko z powodu rekordowego tempa szczepień mieszkańców Wielkiej Brytanii:

Obstawiam jednak, że nawet pomimo ciągle pojawiających się strasznych wieści o nowych, coraz groźniejszych, mutacjach koronawirusa, te wyludnione szosy i miasta już raczej nie powrócą, szczególnie, że wszystko wskazuje na to, że wyprodukowane w nowej technologii mRNA szczepionki są wyjątkowo skuteczne. I całe szczęście…

Jeśli więc mogę powiedzieć, że z tej całej pandemii wyniknęło coś dobrego, to był to ten czas, kiedy mogłem przemierzać setki mil po bezludnych Highlands, mając je praktycznie dla siebie. Coś takiego już raczej nigdy się nie zdarzy.


Źródło danych: Our World in Data

Comments

comments

Dodaj komentarz