“Po śniegu jeździć się nie da. Kropka.”

Zawsze bardzo lubiłem zimę na drogach. Mieszkając w Polsce korzystałem z każdej okazji, żeby w śnieżny dzień wyjechać gdzieś za miasto czy poślizgać na jakimś pustym placu. Od kiedy jednak mieszkam w UK robię to coraz rzadziej. I nawet nie o to mi chodzi, że tu śniegu jest jak na lekarstwo. Po prostu, tutejsi kierowcy potrafią popsuć całą zabawę. 

I nie, nie chodzi mi o to, że nie potrafią jeździć po śniegu. To akurat rozumiem i nie mam z tym problemu. Nie można wymagać, żeby kierowca wiedział, jak się poruszać po zaśnieżonej drodze, jeśli w takim Glasgow śnieg na ulicach zdarza się może ze dwa razy do roku, a i wtedy topnieje już po kilku godzinach. Nie chodzi mi również nawet o to, że większość ludzi jeździ tu przez cały rok na letnich oponach. Na to jest sposób, o którym już kiedyś pisałem: poruszać się jak najbardziej bocznymi drogami, jak to tylko możliwe, śniegu może być po kolana, ważne żeby innych kierowców nie było. Czasem jednak głównej drogi uniknąć się nie da i wtedy się zaczyna. Bo problemem jest swoista mentalność psa ogrodnika.

Nie wiem, być może bierze się to z częstego u Brytyjczyków przekonania o swojej wyższości nad innymi, być może ze szczerej troski o innych, ale wielu tutejszych kierowców wydaje się być przekonanymi, że jeśli oni nie dali rady na przykład podjechać pod niewielkie wzniesienie, to nikt inny nie da. Jadąc samochodem w śnieżne dni normą jest spotkanie z kimś, kto (życzliwie, lub wręcz przeciwnie) próbuje zatrzymać mnie tylko po to, aby mnie poinformować, że “nie dam rady”. Ponieważ śnieżne dni w Szkocji w ciągu ostatnich lat mogę policzyć na palcach jednej ręki, dobrze pamiętam każdy z nich. I w każdym z nich zdarzyło mi się coś takiego co najmniej raz.

Czasem jest po prostu zabawnie, jak kiedyś, kiedy jadąc autem ciężarowym utknąłem w korku za mielącą kołami w miejscu inną ciężarówką. Była to czteroosiowa platforma do przewozu stali, w której napędzana była tylko jedna z osi. Podszedłem do kierowcy i poradziłem mu, aby pneumatycznie podniósł ostatnią oś, w ten sposób zwiększając nacisk na tą przedostatnią, pędną. Kierowca, pan w dość szacownym wieku, zmierzył mnie lodowatym spojrzeniem od stóp do głów i oznajmił mi, że on ma prawo jazdy dłużej, niż ja żyję na tym świecie, więc nie będę go uczył. Swoją drogą, to już drugi raz, kiedy próbując pomóc usłyszałem ten sam tekst – pierwszy raz lata temu odpowiedział mi tak staruszek, któremu w możliwie uprzejmy sposób starałem się zasugerować, że w aucie z tylnym napędem takim jak jego Vauxhall Omega łańcuchy zakłada się na koła pędne, a nie na przednie. Tym razem również nie wdawałem się w dalsze dyskusje, tylko dogadałem się z jednym ze stojących w korku kierowców aby wstrzymał na chwilę ruch pojazdów z przeciwka, po czym wróciłem do swojej ciężarówki i bez problemu ominąłem zator drogowy. A raczej ominąłbym, gdyby nie to, że kierowca czteroosiówki uznał za niezbędne wyskoczyć z kabiny i w wulgarnych słowach zapytać, czy nie widzę, że on nie może podjechać, a skoro on nie może, to ja z pewnością też nie dam rady. Zmusił mnie tym do zatrzymania, ale na szczęście inni kierowcy uspokoili go, a ja, po włączeniu blokady tylnego mostu z lekkim tylko uślizgiem kół ruszyłem z wysokiego biegu i odjechałem w śnieżną dal.


Czasem jestem przekonany, że informacja o tym, że mogę nie dać rady wynika ze zwykłej życzliwości – jak w ostatni czwartek, kiedy to wracałem do Glasgow z Castle Douglas przez wzgórza na wschodnim skraju Galloway Forrest Park. W pewnym momencie musiałem zatrzymać się na światłach – z powodu robót drogowych wprowadzono na pewnym odcinku ruch wahadłowy. Jadący z przeciwka kierowca dostawczego auta zatrzymał się, aby poinformować mnie, że mogę nie dać rady, bo w rowie leżą już auta dostawcze. Podziękowałem mu mówiąc, że będę ostrożny. Nic dziwnego, że kierowca widząc dużą ciężarówkę zatroskał się o moje bezpieczeństwo, bo faktycznie, kilka mil dalej nadziałem się na niegroźnie wyglądający wypadek:


Niestety, czasem jednak spotkać się można ze znacznie mniej życzliwym zachowaniem. Dziś zdarzyły mi się aż dwa takie przypadki. W pierwszym kiedy na dwupasmowej, zaśnieżonej drodze postanowiłem wyprzedzić sunącą lewym pasem z prędkością 10 mil na godzinę kolumnę przestraszonych kierowców, jeden z nich gwałtownie zajechał mi drogę chcąc uniemożliwiść mi wyprzedzenie. Udowodnił w ten sposób, że prędkość, z jaką toczyłem się ja (ok 30 mph, czyli nieco ponad połowa ograniczenia obowiązującego w tym miejscu) jest jak najbardziej bezpieczna, bo bez problemu wyhamowałem, wciąż pozostawiwszy bezpieczny odstęp po między mną, a “pouczającym mnie o bezpiecznej prędkości” kierowcy czerwonej Corsy. Musiałem jednak wlec się za nim do momentu, kiedy nasze drogi się rozeszły. Bo pan kierowca uważa, że jak dla niego prędkością bezpieczną jest 10 mil na godzinę, to szybciej jechać po prostu nie można.

Drugie spotkanie było jednak znacznie bardziej emocjonujące. Poruszałem się wiodącą pod górkę dwupasmową ulicą. W oddali, na światłach, widać było kilka samochodów, które miały problem z ruszeniem pod górę. Nieco bliżej stał samochód osobowy, a za nim niewielka furgonetka, której kierowca opuścił swój pojazd i rozmawiał z drugim kierowcą. Auta nie były zaparkowane przy lewym krawężniku, a raczej stały w pobliżu osi jezdni, wciąż jednak po prawej stronie było wystarczająco miejsca aby je ominąć. Pomimo tego jednak stojący na zewnątrz pojazdów kierowca furgonetki widząc, że się zbliżam, władczym gestem nakazał mi zatrzymanie się.


Nie byłem zainteresowany rozmową z kolejnym już w tym dniu kierowcą, który ma problemy z podjechaniem pod niewielką górkę, więc gestem pokazałem mu, aby się odsunął na bok. Ów jednak wciąż prowokacyjnie nie ruszał się z miejsca. Mając na uwadze, że poruszałem się z prędkością wolno jadącego rowerzysty kontynuowałem jazdę, mając nadzieję, ze w końcu się odsunie – i faktycznie, kiedy w końcu zbliżyłem się do niego, “przytulił się” do stojącego auta – sam nie raz tak robiłem wsiadając czy wysiadając z auta, bo często parkuję na wąskiej, ruchliwej ulicy. Byłem więc przekonany, że problem jest rozwiązany, ale pan z furgonetki najwidoczniej nie potrafił przeżyć tego, że ktoś jedzie podczas gdy on stoi. Kiedy przejeżdżałem koło niego, dwukrotnie uderzył w mój samochód, próbując urwać mi lusterko. Tu, muszę przyznać, że na chwilę poniósł mnie temperament, bo zatrzymałem samochód i wyskoczyłem, żeby zapytać jaki jest jego problem.

Okazało się, że problemem jest to, że według pana nie potrafię jeździć i nie powinienem mieć prawa jazdy (dość zabawne słowa, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że padają z ust kogoś, kto mając problemy z podjazdem pod niewielkie wzgórze, porzuca swój samochód na środku ruchliwej drogi a następnie własnym ciałem zagradza drogę tym, dla których kilka centymetrów świeżo spadłego śniegu nie stanowi problemu). Następnie pan rzucał się do bitki i dopiero groźba wezwania policji nieco go uspokoiła. Nie na tyle jednak, żeby nie obiecał mi wpierdolu, jeśli “nie zostanę tam gdzie jestem i nie poczekam, aż wszyscy inni wreszcie podjadą pod górkę”. Ponieważ nie podzielałem jego entuzjazmu dla tego pomysłu, a i towarzystwo na tym zlocie miłośników ogumienia letniego nie do końca mi odpowiadało, po prostu wróciłem do samochodu i, slalomem ominąwszy mających problemy z ruszeniem pod światem, pojechałem dalej.

A przecież żaden ze mnie Tommi Mäkinen i nie mam jakichś nadludzkich zdolności jeżdżenia po śniegu. Mój samochód to także żaden ekstremalny potwór z napędem na cztery koła – to zwykłe niewielkie miejskie autko z napędem na przód i standardowymi całorocznymi oponami. Po śniegu jeżdżę bardzo ostrożnie, bo nie do końca pewnie czuję się za kierownicą mojego auta w tych warunkach – zimowa praktyka za kółkiem to w moim przypadku w 95% jazda autami z napędem na tył – w Polsce jeździłem dużym fiatem, a od czasu wyprowadzki do Szkocji większość zimowych doświadczeń miałem za kółkiem aut dostawczych, którymi przemierzałem Europę. Jestem po prostu przeciętnym kierowcą, który miał w życiu szczęście mieć okazję nabyć odrobinę podstawowego doświadczenia w zimowej jeździe.

Jednak nawet moi znajomi patrzą na mnie dziwnym wzrokiem, kiedy mówię, że lubię jeździć po śniegu. Ponieważ w Szkocji powszechną wiedzą jest to, że po śniegu jeździć się nie da, stwierdzenie takie powoduje u nich jakiś dysonans poznawczy. Po prostu nie dopuszczają do głosu myśli, że z tego, że dla nich nawet niewielkie opady śniegu oznaczają totalny paraliż komunikacyjny i niemożność wyjazdu nawet do sklepu po bułki, nie wynika, że w Wielkiej Brytanii nie mogli zaplątać się ludzie, dla których te parę centymetrów śniegu na drogach nie jest jakimś większym problemem. Dyskusja jednak jest niemożliwa, bo argumentem ostatecznym jest fakt, że w 2010 roku podczas zimowego kursu busem do Norwegii na oblodzonym zakręcie wypadłem z drogi.


A przecież żeby w tej centralnej Norwegii móc z drogi wypaść, musiałem tam najpierw dojechać. Oznaczało to, że przez trzy dni przemierzałem całą zaśnieżoną Europę. Można bezpiecznie założyć, że zapewne tylko podczas tej jednej trasy pokonałem bezpiecznie więcej kilometrów po śniegu niż przeciętny kierowca z Glasgow ma okazję przez dekadę albo i lepiej. To nie ważne, żadne argumenty nie są w stanie zmienić tego nastawienia.

Po prostu: po śniegu jeździć się nie da. Nawet Ty osiem lat temu raz wypadłeś z drogi, więc nie próbuj nam wmawiać że jest inaczej…

Comments

comments