Chyba każdy z nas, szczególnie powracając do Polski po długiej nieobecności, porażony jest wyjątkową szpetotą w przestrzeni publicznej. Choć zapewne wszechobecne reklamy czy bohomazy wandali mogą być tolerowane przez wiele osób, nie znajdzie się chyba wielu, który byłby ich zwolennikiem. Większość z nas wolałaby chyba żyć w estetycznym otoczeniu i choć oczywiście o gustach się nie dyskutuje, istnieje pewna wspólnota poglądów na to co wygląda ładnie, a co szpeci i elementy zaśmiecające przestrzeń publiczną raczej nie znajdą wielu obrońców. Wystarczy jednak coś brzydkiego nazwać sztuką i nagle perspektywa zmienia się diametralnie. Największy parch usadowiony w tkance miejskiej od razu otaczany jest szczególną ochroną jeśli tylko stoi za nim nazwisko uznanego artysty. Ale właściwie dlaczego artystom pozwala się na więcej w przestrzeni publicznej, która przecież z definicji należy do nas wszystkich?
“Zwracamy się do wszystkich tych, dla których losy i rozwój miast – ich wygląd architektura, a także stan czystości – są ważne. Chcemy pokazać, że razem możemy zmieniać przestrzeń miasta, czyniąc ją bardziej przyjazną, komfortową i estetyczną”. – to fragment opisu akcji “Nie olewamy miasta” którą na swoim blogu promuje wrocławski artysta i aktywista miejski Tomasz Jakub Sysło. Sysło to znana we Wrocławiu postać, która niejednokrotnie wspierała działania mające na celu walkę z otaczającą nam brzydotą i chaosem a prowadzona przez niego fundacja Artistik odpowiedzialna jest za wiele ciekawych akcji i udekorowanie miasta niebanalnymi muralami. Bliskie mu są też działania Towarzystwa Upiększania Miasta Wrocławia, które w swoim manifeście podkreśla, że warto wprowadzić we Wrocławiu pewien rygor, przeciwstawiający się powszechnemu chaosowi i anarchii twórczej, która skutkuje szpetotą. Jednak rygor, dobry dla maluczkich, to nie coś, czym mieliby się ograniczać artyści. Dlatego Tomasz Jakub Sysło w ramach swojej akcji #thinkdada postanowił “robić art”. W jego wykonaniu polega to na wyklejaniu ścian w mieście jaskrawymi literkami wyciętymi ze styropianu.
Akcja wrocławskiego artysty spotkała się z krytyką, między innymi na piętnującym zaśmiecanie przestrzeni publicznej facebookowym profilu DOBRO, który słusznie zwrócił uwagę, że takie działania nie przystają miejskiemu aktywiście walczącemu o dobrą jakość przestrzeni publicznej. Okazało się jednak, że styropianowe literki to wbrew pozorom co innego niż poprzyklejane do ścian ulotki lub nawet bazgroły innych wandali, choć z pewnością owi także uważają się za artystów. Według Tomasza Jakuba Sysło, literki są w porządku, ponieważ niczego nie reklamują i są działalnością artystyczną nie niszczącą niczego. To ostatnie twierdzenie okazało się nieprawdą, bo poza zaśmiecaniem przestrzeni publicznej po styropianowym DADA pozostały plamy trudnego do usunięcia kleju:
Powyższy fakt jednak Sysło wydaje się ignorować, w kwestii spowodowanych przez siebie zniszczeń ograniczając się jedynie do prowokacyjnych komentarzy „nie udowodnicie, że to ja wykleiłem” i „czekam na mandat”. Swojego dzieła bronił niczym rząd Beaty Szydło, który również za żadną cenę nie jest gotów przyznać się do błędu. W dyskusji pod zdjęciem swojego „dzieła” argumentował, że jego sztuka jest „równie super jak kupa kamieni” (argument analogiczny do „A PO też tak robiła!”), tudzież że nawet jeśli on zaśmieca miasto, to miasto go truje smogiem, więc jest 1:1. Potem zaczęło się dorabianie teorii: „park kultury piętnuje reklamy nielegalne. i bardzo dobrze. czy zatem ambientowe działania artystyczne sà złem. chce zwrócić uwagę że kultura i sztuka czasem może być poza instytucjonalna (“nielegalna”) i że każdy może czynić ART. jesteśmy przecież podobno stolicą kultury.” – pisze Sysło. Wraz z rozwijaniem się dyskusji, z odpowiedzi artysty zaczęły znikać jakiekolwiek argumenty. Po stwierdzeniu, że on tu jest od decydowania o tym, co można robić i co jest sztuką (w końcu ma dyplom z ASP), ograniczył się do sarkastycznych komentarzy w stylu „spoko”, z których aż biło poczucie wyższości. Dowiedzieliśmy się także, że trudno jest zrozumieć artystę.
No właśnie, ale właściwie dlaczego zwykłemu szaraczkowi miałoby być trudno zrozumieć artystę? Co takiego się stało, że artysta nagle znalazł się ponad resztą społeczeństwa? Dawniej „być artystą” oznaczało posiadać talent, wiedzę, umiejętności i twórczo je wykorzystywać. Bycie artystą oznaczało ciężką pracę. Muzycy chcący zagrać jakiś koncert musieli ćwiczyć żmudnie przez długie lata. Malarze czy rzeźbiarze badali anatomię i matematyczne podstawy perspektywy aby jak najwierniej móc ukazać przedstawiane postaci czy sceny. Bycie poetą lub pisarzem wymagało dogłębnej znajomości klasycznej i współczesnej literatury w dobie, w której znakomita większość społeczeństwa była analfabetami. Wtedy artystą był ktoś, kto naprawdę wyróżniał się na tle innych. Do dziś nazwanie kogoś „artystą w swoim fachu” jest największym komplementem, nawet jeśli mówimy o mechaniku naprawiającym odkurzacze.
Nie ujmując Tomkowi Syśle talentu, zastanówmy się jak to jest, że dziś za sztukę może uznany być zwykły wandalizm i zaśmiecanie przestrzeni publicznej. Kluczowym momentem jest tu chyba słynna „Fontanna” Duchampa, który w 1917 roku postanowił po prostu wstawić do galerii pisuar. Z tego myślenia wywodzone są zarówno dadaizm (który sprowadzał się w sumie do odrzucenia zastanych wartości i zasad i złośliwej ich destrukcji – tu widać, że wybór przez Tomasza Sysłę takich a nie innych literek do zaśmiecania miasta nie jest przypadkowy) jak i konceptualizm, który przesuwał główny akcent w sztuce z samego dzieła sztuki na proces jego tworzenia. Od teraz, sztuką nie było już to, co było wynikiem talentu i pracy artysty – wystarczyła już sama decyzja artysty o uznaniu danego przedmiotu (tudzież, w przypadku performansu, czynności) za sztukę. Dzięki temu każdy może dziś być artystą. Niemal jak u Stachury „wszystko jest poezją, a najmniej poezją jest napisany wiersz; każdy jest poetą, a najmniej poetą jest poeta piszący wiersze”.
No właśnie, niemal. Każdy może być artystą, ale “prawdziwi artyści” są artystami “bardziej”. Kiedy sto lat temu Duchamp wystawił swoją „Fontannę” pod pseudonimem, została ona usunięta z wystawy bo zakwestionowano fakt, że jest sztuką. Obawiam się, że gdyby dziś przypadkowy człowiek z ulicy wysłał na konkurs przypadkowy przedmiot efekt byłby taki sam. Bo choć artyści współcześni twierdzą, że każdy może być artystą a wszystko może być sztuką, nie chcą się pozbyć prawa do decydowania o tym, co faktycznie jest sztuką a co nie. Dlaczego? Być może chodzi tu o pieniądze. Prawdziwie wolną sztukę, dostępną dla każdego ciężko by było zmonetyzować. Dlatego człowiek, który ozdabia płot swojej posesji znalezionymi przy drodze kołpakami czy dekoruje ścianę swojego garażu kolorowymi szkiełkami z porozbijanych butelek w najlepszym razie uważany jest za lokalnego dziwaka. Ale jeśli ktoś należy do elitarnego środowiska artystów, zdobędzie uznanie kuratorów i profesorów z ASP (swoją drogą, dawanie dyplomów naukowych za działanie artystyczne jest dość absurdalne, ale to temat na inną dyskusję) – wtedy to co innego, choćby nawet robił to samo, tworząc kompozycje z odpadków. Gdyby nie uznanie środowisk twórczych i promocja, jaką mu zapewnili, Nikifor zmarłby jako nikomu nieznany upośledzony żebrak próbujący sprzedać letnikom swoje rysunki. Jednak dostanie się do artystycznego światka z zewnątrz to wyjątek.
Cały świat sztuki współczesnej opiera się na kontaktach, które zdobywa się już podczas nauki w szkołach artystycznych. Dzięki temu dany artysta ma szansę wystawić swoje dzieła w galeriach a następnie jako uznany artysta, który wystawiał swoje dzieła w galeriach może wystawiać swoje dzieła w kolejnych galeriach i tak dalej. Jest to samonapędzająca się spirala. Troszkę tak jak z Kim Kardashian – artyści są znani głównie z tego, że są znanymi artystami, ale co konkretnie czyni ich wyjątkowymi, tego już nie bardzo wiadomo. Nie przeszkadza to jednak tłumom pojawiających się na wernisażach cmokać z zachwytem nad wystawianymi tam dziełami w obawie przed tym, żeby nie zostać uznanymi za ignorantów. Działania zdroworozsądkowe – takie jak posprzątanie przez sprzątaczkę rozsypanych na podłodze odpadków, które uznała za rozsypane na podłodze odpadki w swej “ignorancji” nie zauważając w nich arcydzieła wartego dziesiątki tysięcy euro – są z wyższością wyśmiewane. A przecież fakt, że nie jest to odosobniony przypadek (patrz tutaj, tutaj czy tutaj) być może mógłby dać niektórym co nieco do myślenia.
Ponieważ niewielu współczesnych twórców może poszczycić się rzeczywistym talentem, a ich dzieła często trudno jest odróżnić od rysunków zwyczajnych przedszkolaków, wyjątkowość ich twórczości trzeba jakoś uzasadnić. I tu pojawia się moja ulubiona część sztuki współczesnej: opisy. Małe tabliczki, na których jakiś “specjalista” tłumaczy widzowi jaki był koncept danego dzieła i dlaczego owo dzieło nas zachwyca. Pamiętam jak trafiłem kiedyś do lokalnej galerii sztuki współczesnej, w której największą salę zajmowały ciasno poustawiane obiekty składające się wyłącznie z połączonych pod różnymi kątami plastikowych kolanek, które zwykle służą do odprowadzania zawartości sedesu do kanalizacji. Przy każdym z tych wiekopomnych dzieł stała tabliczka na której drobnym maczkiem na stronę A4 albo i dwie wyjaśnione było dogłębnie „co artysta miał na myśli”. Czego tam nie było – i emancypacja kobiet, i trudne zmagania Brytyjczyków z przeszłością kolonializmu, i walka z krwiożerczym kapitalizmem. Czytanie tych pseudofilozoficznych wypocin dostarczało wiele rozrywki, (tym którzy mają trochę czasu i chęć pośmiania się z podobnie głębokich wypowierdzi zapraszam tutaj) ale najlepsze jak zwykle było na końcu: na dole każdej z tych tabliczek podana była informacja ile warte jest dane dzieło.
I tak to się kręci. My, maluczcy, możemy sobie uprawiać sztukę, może nas nawet czasem któryś z uznanych artystów pogłaszcze po główce chwaląc nasze „zaangażowanie”, a może nawet będziemy mieć szansę na zostanie zauważonymi jako przedstawiciele sztuki naiwnej. Ale to maksimum uznania, na które możemy liczyć. Tymczasem w świecie „prawdziwych” artystów wszystko kręci się jak dobrze naoliwiona maszynka – jedni chwalą drugich, artystyczne selfiki ze znaczącymi osobami w „wyintelektualizowanych pozach” po nałożeniu „artystycznego filtru” rozmywającego ostrość pojawiają się na Instagramie otoczone chmurką tagów zrozumiałych jedynie przez ludzi “z branży”. Spekulanci i mecenasi oliwią trybiki płacąc absurdalne ceny za kilka przypadkowych przedmiotów w imię „uznania dla konceptu”. Ci, którzy mają odpowiednie dojścia i uznanie zasiadających w różnych komisjach ekspertów mogą liczyć także na jakiś grant z pieniędzy podatnika. Tymczasem ci, którzy poddają w wątpliwość wartość takiej sztuki i pytają o sens tego wszystkiego wyśmiewani są jako ignoranci. Bo trudno jest wyjaśnić sens czegoś, co tak naprawdę sensu nie ma. Łatwiej jest kwestionującego zakrzyczeć mówiąc “nie rozumiesz mechanizmów sztuki w przestrzeni publicznej”, “brak ci wrażliwości artystycznej” czy “jesteś hejterem, ale to tylko pokazuje Twoje braki w wykształceniu” (autentyczne cytaty z dyskusji o sztuce, w których brałem udział).
W znanej baśni Andersena “Nowe Szaty Cesarza” grupie oszustów udało się przekonać władcę i jego dwór, że oferowane przez nich tkaniny są niewidzialne dla głupców. I choć żaden z nich nowych kreacji zobaczyć nie mógł, bo ich zwyczajnie nie było, zaprzeczanie nagości króla pozwalało dworzanom na zachowanie uprzywilejowanej pozycji wobec ogółu społeczeństwa, które w ślad za dzieckiem stwierdzało ten oczywisty fakt. Jest raczej wątpliwie aby i nasi współcześni artyści gotowi byli zrezygnować ze swojego poczucia wyższości. Bo wielu z nich istnieje nie dzięki swojemu talentowi, a jedynie dzięki byciu częścią tego towarzystwa wzajemnej adoracji, choć część z nich zapewnie szczerze wierzy w to, że ich twórczość dotyka „ważnych strun życia”. Dla obu tych grup jednak samo istnienie jako artysta wydaje się stawać sensem życia. Bo, jak powiedział znany współczesny malarz Edward Dwurnik, „albo istniejemy, albo kurwa idziemy w zapomnienie i chuj po nas”.
Fotografie: Michał Kuźmicki